ROZDZIAŁ TRZECI cz. 1


„Człowiek wywołuje i spełnia o wiele więcej, niż może znieść.
I w ten sposób odkrywa, że może znieść wszystko."
William Faulkner

„Szczęście tkwi nie w majątku i nie w złocie;
uczucie szczęścia mieszka w duszy."
Demokryt

1

          Posiadłość Northouse wzniesiono w eleganckiej dzielnicy Filadelfii przy Royal Avenue. Okazały, lśniący bielą budynek, ostro kontrastujący z ciemnozieloną bryłą parku swoim stylem do złudzenia przypominał domy w posiadłościach bogatych plantatorów z Virginii albo Południowej Karoliny, zanim zostały zniszczone przez wojenną zawieruchę. Fronton domu zdobiły cztery potężne kolumny o bogato rzeźbionych głowicach podtrzymujących wielki architraw ponad rzędem wysokich okien pierwszego piętra. Do masywnych dwuskrzydłowych drzwi na parterze prowadziły szerokie marmurowe schody okraszone gipsowymi donicami z juniperusem. Nie mniej imponująco przedstawiał się tył rezydencji. Na wysokości pierwszego piętra, również wsparty na kolumnach, górował duży taras obficie ukwiecony surfiniami i nasturcjami we wszelkich możliwych odmianach kolorystycznych. Poniżej umieszczono dolny tarasik, który półkolistymi schodami prowadził do ogrodu ścielącego się płasko i majestatycznie aż po wysokie drzewa parku. Ogród utrzymany w podobnym stylu co cała reszta posiadłości miał świadczyć o przepychu i bogactwie gospodarzy, które niekoniecznie szły w parze z dobrym smakiem. I choć w Northouse zatrudniano najlepszych ogrodników, a mówiło się, że jednego z nich sprowadzono aż z Kentucky, to ogród prezentował sobą istną mieszaninę stylów rażącą oko nie tylko konesera, ale każdego, komu nieobce było poczucie estetyki. Na gładko przystrzyżonych trawnikach poprzecinanych żwirowymi alejkami znajdowały się klomby i fantazyjne uformowane żywopłoty w barokowym stylu, podczas gdy nieco dalej zauważało się elementy charakterystyczne dla ogrodu angielskiego, którego centralny punkt stanowił pagórek z białą gloriettą. Rozciągał się z niego widok na owalne jeziorko z topolową wysepką pośrodku, gdzie prowadził półokrągło wysklepiony mostek rzymski.

     Szeroka żwirowa alejka, która biegła od głównej bramy przy Royal Avenue do frontu domu, wysadzana po obu stronach dębami, po krótkim odcinku niknęła za zakrętem, by okrążyć klomb, gdzie królowały rozłożyste rododendrony, berberysy i smukłe, strzeliste sylwetki cyprysów. Alejka biegła dalej znów prosto aż do samej rezydencji, aby tuż przed marmurowymi schodami przeistoczyć się w obszerny dziedziniec otoczony szpalerem jałowców i żywotników. W pobliżu głównej bramy, po lewej stronie, osłonięty wysokim żywopłotem znajdował się dziedziniec gospodarczy z powozownią i stajniami.

     Podobnie bogato i bez smaku urządzono wnętrze rezydencji. Właściciele, państwo Ashley – jedna z najznamienitszych rodzin w Filadelfii – dbali głównie o to, aby na lokalnej giełdzie towarzyskiej wypadać zawsze jak najlepiej, przy czym podstawowe kryterium stanowiła zasobność portfela, a dobry gust zajmował mniej poczesne miejsce, w każdym razie nie przesądzał o prestiżu.

     Tego dnia w posiadłości Northouse było tłoczno i gwarno. Zgromadziła się tutaj cała śmietanka towarzyska miasta; wszystkie wytworne damy z nie mniej wytwornymi i ważnymi mężami oraz starszymi i młodszymi latoroślami. Powód fety należało uznać za bez wątpienia niebanalny, a z pewnością znaczący dla miasta i szerokim echem mający odbić się w kronikach towarzyskich. Gordon Ashley po wielu latach ubiegania się o urząd burmistrza otrzymał upragnioną nominację i postanowił uczcić doniosłe wydarzenie w sposób, który powinien na długo zapaść w pamięć gości świętujących sukces razem z jego rodziną.

     W ogromnym salonie, którego oszklone dwuskrzydłowe drzwi wychodziły na dolny taras, zgromadzili się mężczyźni – wszyscy liczący się w mieście notable, wśród których nie zabrakło sędziów, prokuratorów, członków kongresu kontynentalnego, dyplomatów, a nawet wysokich rangą wojskowych. Przyjęcie zaszczycił swą obecnością sam generał McClellan oraz prezbiter Coke. Bohater przyjęcia – niski, nieco otyły Gordon Ashley – nie wyróżniał się w towarzystwie niczym szczególnym. Można by nawet rzec, że był nad wyraz przeciętnej prezencji.

     – Zawsze to powtarzałem, a lekarz nigdy nie rzuca słów na wiatr – perorował doktor Samuel Benjamin Sheyes, stary przyjaciel rodziny. – Czyż nie mówiłem, Gordonie, że kto jak kto, ale ty jesteś jedynym słusznym kandydatem na to stanowisko? Sami powiedzcie, zacni panowie – zwrócił się do otaczającego ich grona – nie mam racji? Bo i któż zna lepiej zawiłości prawa i polityki, wszystkie problemy i potrzeby społeczne, jeśli nie nasz drogi Gordon.

     Wśród obecnych rozległ się szmer, mogący oznaczać jedynie głęboką aprobatę.

     – Wszyscy wiemy, jak zasłużony jest dla Filadelfii nasz nieoceniony przyjaciel. – Generał McClellan uniósł do góry wypełnioną po brzegi szklanicę, ale nikt nie zwrócił specjalnej uwagi na słowa mające w zamyśle stanowić coś w rodzaju toastu, jako że sam generał bynajmniej nie uchodził za zasłużonego dla Unii.

     – Dajmy już pokój tym pochwałom, panowie – odezwał się gospodarz tonem mającym oznaczać skromność. – Pomówmy raczej o sprawach, które ważą na losach naszego kraju.

     – Masz na myśli tę klęskę Custera pod Little Big Horn?

     – Jedna bitwa zaledwie, choćby i przegrana, nie może przesądzać o wyniku całej wojny – wtrącił znów McClellan.

     – Racja – poparł go tym razem Ernest Rosingham, członek kongresu. – Weźmy na ten przykład masakrę pod Washite albo choćby natarcie na Góry Czarne. Co by tu nie mówić, panowie, trzeba przyznać, że nasz złotowłosy chłopiec wykazał się, nim poległ. I za to chwałę niewątpliwą oddać by mu należało.

     – Powiadają – odezwał się Jeremy Lawson, najmłodszy z towarzystwa, dobrze zapowiadający się prokurator – że krwawo obchodził się z nieprzyjacielem nasz George. A takąż opinię głosili bezpośredni podwładni, żołnierze służący pod jego dowództwem.

     – Cóż, jak świat światem, nie kochało się tych, którzy święcili triumfy.

     – Jednakowoż pozwolę sobie zauważyć, iż nie należy w tym względzie przeceniać zasług Custera. – Lawson znów zabrał głos. – Nie należy przeceniać zasług żadnej jednostki jako takiej, bo czyliż nie jest sukces tego czy innego generała sukcesem całego narodu? W tym tkwi siła Unii i na tym winno się budować przyszłość.

     – Unia umacnia swą siłę z dnia na dzień, rzec by można – odezwał się po raz pierwszy tego dnia prezbiter Coke. – Z Bożą niewątpliwie pomocą przyjęliśmy na nasze łono dwadzieścia jeden nowych owieczek. Znam tę liczbę, bo osobiście dbam, ażeby przy każdej takiej sposobności uroczyste nabożeństwo za naszych nowych braci zostało odprawione. A tylko patrzeć, jak będziemy modlić się za Kolorado.

     – Dobrze prawi wielebny Coke. Kolorado jest istotnie, ha, ha – zaśmiał się Rosingham – w zasięgu ręki, jeśli tak obrazowo mogę się wyrazić.

     – Zaiste dziwna to polityka, jeśli walczy się o wolność czarnych, aby w chwilę potem w obozach zamykać czerwonoskórych. – Jeremy Lawson upił łyk trunku ze szklanki.

     – Jedynie w ten sposób można okiełznać te dzikie instynkty. Innego rozwiązania na czas obecny nie stworzono.

     – Jedne niewolnicze obozy w miejsce innych, dopiero co wyzwolonych – rzucił Lawson gdzieś w przestrzeń. – Poniżanie ludzkiej godności w imię kiełznania dzikich instynktów...

     – Jaka tam ludzka godność tkwić może w tych dzikusach? – Gordon Ashley machnął ręką, zniecierpliwiony. – Wszystkim zapewne znany jest sposób życia tych pierwotnych plemion. Jak zwierzęta żyją, rozmnażają się jak one i walczą jak one.

     – Powściągnij swój język, Gordonie – rzekł z całkowitym spokojem sędzia Otis. – Panowie pozwolą, że porwę na słówko naszego czcigodnego gospodarza. Toż to jeszcze okazji do przyjacielskiej pogawędki nie mieliśmy dzisiaj.

     Skłonili się uprzejmie gronu osobistości i oddalili na stronę, pod wielkie niemal od podłogi do sufitu okno wychodzące na ogród. Sędzia Otis chrząknął.

     – No, cóż to takiego, James, że przyjacielskiej pogawędki w cztery oczy wymaga? – zainteresował się Gordon Ashley, leniwie popijając drinka i z nieznacznym uśmiechem na twarzy wyglądał przez okno na ogród.

     – Powinieneś bardziej zważać na słowa, jakie publicznie wypowiadasz – odezwał się sędzia Otis. – Szczególnie wziąwszy pod uwagę stanowisko, które od chwil zaledwie paru przyszło ci piastować. Znane mi są twoje osobiste poglądy, Gordonie, znane są i paru innym ludziom, którzy, jak mniemam, podzielają je w skrytości ducha. Ale rozumniej jest, co wszyscy doskonale wiemy, nie wypowiadać ich tak pochopnie na publicznym forum.

     – Abolicja nie była ideą całej Północy, a niewielkiej garstki znudzonych życiem idealistów gotowych świat cały ulepszać na swoją własną modłę, nie pytając o zdanie większości.

     – Aczkolwiek ta właśnie większość biła się za ideę tychże niewielu, jak to określiłeś, znudzonych idealistów. Biła się cała Północ, a wielu życie oddało.

     – Moje zdanie jest takie, że Północ biła się w pierwszym rzędzie za jedność Unii. A sprawa czarnych z Południa... cóż, niesmakiem napawa.

     – Nalegałbym jednak, Gordonie, byś powstrzymał się od głoszenia tych konfederackich haseł. Szczególnie że nie w Virginii na ten przykład jesteśmy, a na dalekiej Północy, co wziąwszy pod uwagę obecne twoje stanowisko, zaszkodzić ci jeno może i przeciwników politycznych przysporzyć.

     – Nie jestem dzieckiem, Jamesie – uspokoił go Gordon Ashley. – Wiem, jak daleko mogę się posunąć.

     – Oby – mruknął sędzia Otis. – Oby, Gordonie.

     Na dolnym tarasie, w całości zalanym teraz popołudniowym słońcem, w wyplatanych z wikliny ażurowych fotelikach rozsiadły się najznamienitsze damy Filadelfii; żony miejscowych notabli biorących udział w przyjęciu na cześć nowego burmistrza. Wszystkie bez wyjątku ubrały się wytwornie i z przepychem. Z dumą prezentowały najlepsze kreacje i konkurowały przy tym dyskretnie, acz wyczuwalnie, zarówno sukniami, jak i pozostałymi elementami uzupełniającymi garderobę. Szczególne bogactwo form i wzorów prezentowały lekkie przeciwsłoneczne kapelusze ozdobione najwymyślniejszymi kompozycjami kwiatów, motyli, wstążek i kokard. Ktoś patrzący gdzieś z góry na tę swoistą mieszankę różnorodności niewątpliwie odniósłby wrażenie, że na tarasie ścieli się osobliwy, wielokolorowy ogród. Damy rozprawiały z niezwykłym ożywieniem, raz po raz przerywając pogawędki potokami perlistego śmiechu. To tutaj rozgrywała się jedyna w swoim rodzaju giełda towarzyska, na której nic nie mogło ujść uwagi bystrych i czujnych obserwatorek życia toczącego się w mieście. Nie tylko najnowsze osiągnięcia kosmetyki, mody, kuśnierstwa i koronkarstwa stanowiły przedmiot dyskusji zacnych dam, ale także, a może przede wszystkim, niezwykle interesujące kwestie zaręczyn, romansów, zdrad i wszelkiego formatu skandali towarzyskich.

     Nie ulegało wątpliwości, iż tego popołudnia prym wiodła lady Rhoda Ashley, żona nowo mianowanego burmistrza. Wśród towarzystwa wyróżniała się nie tylko najwspanialszego kroju suknią, do której dobrano najmodniejsze pantofelki. Nie tylko nienagannie wymodelowaną fryzurą widoczną spod ażurowego, przecudnej urody kapelusika. Wrażenie robiła także szczupłą, zgrabną sylwetką i młodzieńczą – mimo czterdziestu dwu lat – świeżą i nieprzeciętną urodą, która mogła spowodować drżenie niejednego męskiego serca. Z tego też powodu lady Rhoda była niewątpliwą dumą swego męża, który jak na ironię stanowił jej całkowite przeciwieństwo. Starszy od żony o całe jedenaście lat, Gordon Ashley, łysiejący, przysadzisty starszy pan o wydatnym brzuszku i niewysokim wzroście wyglądał jak jej daleki, podstarzały krewny. Przy odrobinie fantazji można byłoby go uznać nawet za ojca pięknej i ciągle młodej lady Rhody. Jednak dla niej samej fakt ten nie miał większego znaczenia, jeśli bowiem szło o atrakcyjność męża, pani Ashley nie wypadała gorzej od pozostałych pań. Jedynym mężczyzną przystojniejszym od reszty towarzystwa był Jeremy Lawson, trzydziestosześcioletni kawaler, który cieszył się niekwestionowanym zainteresowaniem wśród matek posiadających dorastające córki na wydaniu.

     Taką córkę – liczącą siedemnaście wiosen Charlottę – mieli państwo Ashley. Tego popołudnia spędzała czas w gronie rówieśnic i rówieśników w ogrodzie przylegającym do parku, gdzie na gładko przystrzyżonym trawniku rozstawiono lekkie fotele ogrodowe, podobne do tych stojących na dolnym tarasie. Charlotta Ashley urodą i stylem bycia w niczym nie ustępowała swojej znakomitej matce. Można nawet powiedzieć, że stanowiła wierną kopię rodzicielki. Tego dnia jako należąca do rodziny świętującego nominację nowego burmistrza znalazła się w centrum zainteresowania pozostałych. Ale nie tylko ona. Podobną, a może nawet większą uwagę, zwłaszcza wśród wszystkich bez wyjątku dziewcząt, skupiał na sobie starszy o trzy lata od siostry, pierworodny i jedyny syn państwa Ashley – Gilbert – główny spadkobierca rodzinnej fortuny, budzący zainteresowanie swą aparycją. Mianowanie ojca na stanowisko burmistrza jeszcze bardziej podniosło atrakcyjność Gilberta jako ewentualnego kandydata na męża. Ponadto młody Gilbert Ashley kilka dni wcześniej wrócił z niezwykle interesującej podróży po Europie, jakiej nie zakosztował nikt z grona młodzieży zgromadzonej tego dnia w Northouse. Dlatego Gilbert nie mógł opędzić się od usilnych próśb i nalegań na podzielenie się wrażeniami z tej niezwykłej eskapady.

     – Nie daj się prosić, Gilbercie! – nie ustępowała śliczna Elizabeth Prescott i wpatrywała się w niego rozmarzonymi i pełnymi uwielbienia oczami.

     – Doprawdy, nie ma o czym opowiadać – odparł, jego wzrok błądził gdzieś daleko, a myśli jeszcze dalej.

     – Jak to nie ma o czym? – zaperzyła się Liz. – Tyle atrakcji, tyle wspaniałych miejsc! Paryż, Rzym, Wenecja! Byłeś w Wenecji? Powiedz, Gilbercie, czy byłeś także w Wenecji?

     – Nie, w Wenecji nie – powiedział spokojnie i bez jakiegokolwiek zainteresowania. – Miasta w Europie niczym właściwie nie różnią się od naszych, rodzimych. Może poza tym, że wyglądają nieco bardziej nobliwie, bo zabudowa w większości bywa starsza, zabytkowa już. Ale cóż, bądź co bądź, to stary kontynent, jak się go powszechnie nazywa.

     – Ojej! – zapiszczała panna Prescott, a wraz z nią kilka innych panienek wyraziło zachwyt za pomocą „ochów" i „achów". – A stroje? Jakie tam się nosi stroje?

     – Nie wiem, doprawdy... Nie zwracałem uwagi na modę, bo i niezbyt to męska dziedzina zainteresowań.

     – Ach, prawdziwy zatem z ciebie mężczyzna, Gilbercie – zaszczebiotała Lizbeth słodkim głosikiem, ale i tym razem nie doczekała się reakcji chłopaka.

     Gilbert Ashley nie zaszczycił pięknej Elizabeth – córki kongresmana – ani jednym uśmiechem, nawet nie spojrzał. Elizabeth Prescott mimo nadludzkich wręcz wysiłków nie zdołała wykrzesać nawet krzty zainteresowania swoją nieprzeciętną osobą. Gilbert czuł się zmęczony i zniechęcony całym zamieszaniem i gwarem powstałym w Northouse w związku z nominacją ojca. Nie lubił przyjęć, które wyprawiali rodzice, nie lubił też ludzi, którzy przychodzili na te przyjęcia. Uważał, że nie należy do ich świata, dlatego nigdy nie znajdzie z nimi wspólnego języka. Wyraźnie wyczuwał, że jest kimś innym, ale mimo iż niejednokrotnie zastanawiał się nad tym wszystkim, nie zdołał określić, kim w głębi duszy tak naprawdę jest.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top