ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 8
Upalne lato miało się ku końcowi, kiedy statek dobił do wybrzeży Alabamy i Jack zszedł na ląd w mieście, które nazywało się Mobile. Uśmiechnięty i zadowolony z siebie postanowił rozejrzeć się trochę i odetchnąć swojskim, amerykańskim powietrzem.
Mobile – spore i na pierwszy rzut oka dość ładne – leżało w głęboko wciętej w ląd zatoce, do której uchodziła rzeka. Jack zdążył zapomnieć, jak wyglądają duże amerykańskie miasta, takie jak San Francisco, w którym dorastał, albo Bakersfield, gdzie jako młody chłopak spędził prawie cały rok.
Po pierwsze postanowił pójść do banku i wymienić gotówkę, którą miał ze sobą, a potem zjeść coś przyzwoitego i znaleźć jakiś nocleg. Plany wzięły w łeb, kiedy w banku dowiedział się, że kolumbijska waluta nie jest tutaj nic warta. Jack z niedowierzaniem wysłuchał tłumaczeń kasjera, a potem po raz kolejny próbował przekonywać go, że przecież te pieniądze zarobił najzupełniej uczciwie, podczas dwóch lat pracy na rancho znanego hodowcy koni. Dał spokój dopiero, gdy zirytowany kasjer zagroził, że wezwie straż bankową. Jack opuszczał budynek zdezorientowany i zły. Nie miał ani jednego amerykańskiego centa, głód i zmęczenie już dawały o sobie znać, a do wieczora było bliżej niż dalej.
„Podsumujmy – pomyślał Jack ponuro i usiadł na ławce pośrodku skwerku z bieloną fontanną w kształcie syreny plującej wodą z kształtnych usteczek. – Jestem w moim pięknym ojczystym kraju. Mam całą górę gówno wartych pesos, pusty brzuch i marne perspektywy na nocleg w normalnym łóżku. Niezły start. Wymarzony. Co dalej? Muszę dotrwać jakoś do jutra. Z rana rozejrzę się za robotą, gdzieś się zaczepię na kilka dni, a potem się zobaczy."
Noc spędził w do połowy rozebranej szopie na przedmieściu. Rano wstał obolały i z trudem rozprostował kości. Miał wielką ochotę zjeść śniadanie, duże i obfite śniadanie, ale szybko stłumił w sobie to pragnienie. Żeby coś zjeść, musiał mieć pieniądze, a żeby mieć pieniądze, musiał znaleźć pracę. W takiej sytuacji nie pozostało nic innego, jak zacząć szukać niezwłocznie.
Postanowić przyszło łatwo, wykonać – znacznie trudniej. Wszędzie odprawiano go z kwitkiem, a w całkowite osłupienie wprawił go jeden z nadzorców dużego placu budowy.
– Z choinki się urwałeś? – powiedział nadzorca i obrzucił go pogardliwym spojrzeniem, a jego ton bynajmniej do grzecznych nie należał.
– Jakąkolwiek pracę... – powtórzył Jack. – Przynajmniej na kilka dni. Mogę robić wszystko...
– A pewnie, możesz! Chcecie odbierać pracę uczciwym ludziom? Wszędzie was pełno, cholerne kolorowe przybłędy! Znamy takich jak wy. Skąd się tu przypałętałeś? Z Meksyku czy z Puerto Rico?
Jack wytrzeszczył oczy i niebotycznie zdumiony wyjąkał:
– Ale ja... jestem Amerykaninem. Z Kalifornii...
– Tak, tak! Wy wszyscy jesteście Amerykanami. Gotowiście dowodzić tego na wszelkie możliwe sposoby! Ale zawsze można was przejrzeć na wylot! Wystarczy, że otworzycie gębę i zaraz zdradza was ten hiszpański akcencik.
– Hiszpański... – wydusił Jack zbity z tropu.
– Zmykaj stąd, mały, pókim dobry! – Nadzorca pogroził pięścią, więc Jack odszedł jak niepyszny.
Teraz nie rozumiał zupełnie nic.
„Hiszpański akcent – pomyślał. – Cholerny hiszpański akcent! Po tylu latach spędzonych poza krajem pozostał mi cholerny, obcy akcent! Muszę bardziej uważać, w jaki sposób mówię, bo w przeciwnym razie tutaj też będę obcym przybłędą. Będę chicano i nikt nie zechce słuchać moich tłumaczeń. Niech to wszystko szlag! Trzeba było zostać w kraju i wcale nie przekraczać tej cholernej meksykańskiej granicy! Wygląda też na to, że krucho tu z robotą, a ja jestem głodny i nie mam pieniędzy. A pewnie nikt nie powie mi, co mam dalej robić."
Sytuacja zaczynała wymykać się spod kontroli i Jack obawiał się, że lada chwila wpadnie w panikę. Zwłaszcza że dzień miał się ku końcowi. Zrezygnowany i wściekły postanowił niezwłocznie opuścić to piekielne miejsce. Uznał, że tutaj, na zapadłym południu kraju panują dziwne zwyczaje i dlatego on, Jack, nie ma tu czego szukać. Powlókł się na przedmieścia. Kiedy poprzedniego dnia szukał tu noclegu, zdołał zapamiętać, że za niewielkim zagajnikiem, już w polach widział tory kolejowe. Postanowił trzymać się ich w dalszej wędrówce, w nadziei, że zaprowadzą do jakiegoś dużego miasta, gdzie nie spotkają go takie przykrości jak w Moblie.
Właśnie miał zacząć kolejną w życiu wędrówkę, gdy jego uwagę przykuł osobliwy widok. Najpierw usłyszał charakterystyczny, monotonny stukot kół pociągu. Obejrzał się i zobaczył, że to towarowy. Kątem oka złowił też jakiś ruch w zaroślach przy torowisku. W zapadającym zmierzchu zamajaczyła ludzka sylwetka. Jack zatrzymał się zaciekawiony i zaczął z zainteresowaniem obserwować rozgrywającą się opodal scenę. To, co się wydarzyło, wprawiło go w lekkie osłupienie. Postać wynurzyła się z zarośli. Pociąg zwolnił nieco, zbliżywszy się do łuku biegnącego w tym miejscu ostrym zakolem. Nieznajomy zwinnym kocim skokiem dopadł schodków wagonu i mocno uczepił się wystających metalowych poręczy. Zdążył zniknąć we wnętrzu, za metalowymi drzwiami uchylonymi na jakieś ćwierć szerokości, nim wagon, do którego wskoczył, dotarł do miejsca, gdzie stał Jack. Wtedy zaświtało mu w głowie, że to wcale nie taki zły pomysł i warto z niego skorzystać. Zdecydował się szybko, jednak nie na tyle, by zdążyć, nim zobaczył tylne bufory. Z lekkim żalem popatrzył na oddalający się pociąg i postanowił poczekać na następny.
„Po co na próżno zdzierać zelówki – pomyślał, siedząc w zaroślach – skoro można pojechać. Może nie najwygodniej, ale za to, co najważniejsze, za darmo."
Z rozmyślań wyrwał go gwizd nadjeżdżającego pociągu. Jack zerwał się z miejsca i wysunął z krzewów, gęsto porastających obie strony torowiska. Zobaczył światła nadjeżdżającej lokomotywy i usłyszał stukot toczących się wagonów. Pociąg nie jechał z dużą prędkością i Jack pomyślał, że jeśli jeszcze bardziej zwolni na łuku, to skok do wagonu nie będzie taki trudny.
Przeliczył się w przedwczesnej, zbyt optymistycznej ocenie sytuacji. Mimo iż stalowy kolos istotnie zwolnił na zakręcie, Jack cudem tylko zdołał wskoczyć na stopień i natychmiast uchwycił się kurczowo metalowej poręczy. Rześkie powietrze owiało twarz, a serce zabiło w przyśpieszonym tempie. Przez chwilę tkwił uczepiony metalowego uchwytu. Bał się wykonać najmniejszy nawet ruch. W końcu ostrożnie wśliznął się do wagonu. Dopiero teraz poczuł, ile kosztował ten akrobatyczny, niemalże cyrkowy wyczyn. Oddychał szybko i ciężko, a serce łomotało jak oszalałe. Otarł pot z czoła i rozejrzał się po wnętrzu. Początkowo widział niewiele, ale po chwili, kiedy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, Jack zauważył, że wagon jest w znacznej części pusty. Zobaczył tylko trochę desek, rzuconych w bezładny stos w jednym z kątów, kilka metalowych beczek i parę kloców sprasowanej słomy, której część luzem walała się po całej podłodze. W pewnej chwili jego wzrok padł w najdalszy i najbardziej pogrążony w mroku zakamarek wagonu i Jack zamarł na chwilę. Pomiędzy stertą drewna a słomą siedział jakiś człowiek wsparty plecami o ścianę. Przez chwilę patrzyli na siebie w całkowitym milczeniu. Nieznajomy odezwał się pierwszy:
– Wystraszyłeś mnie trochę. Myślałem, że to straż kolejowa. Nerwowy jakiś jestem ostatnio – dodał.
– Przepraszam – odparł Jack i podszedł bliżej – nie wiedziałem, że ten wagon jest zajęty.
Usiadł naprzeciw nieznajomego. Teraz mógł zauważyć, że współpasażer to młody chłopak, mniej więcej w jego wieku albo nawet młodszy. Miał na sobie podniszczone, przybrudzone ubranie, stare zakurzone buty i trochę wygnieciony, szary filcowy kapelusz. Zmizerniałą, chudą twarz pokrywał kilkudniowy zarost.
– Miejsca starczy dla dwóch – uspokoił go chłopak. – A i przyjemniej będzie w towarzystwie.
– Dokąd jedzie ten pociąg? – zapytał Jack.
– Ten? Na północ.
– To wiem. Ale gdzie dokładnie. Do jakiego miasta?
Siedzący pod ścianą obrzucił go zdziwionym spojrzeniem.
– Żarty się ciebie trzymają, jak pragnę zdrowia. A mnie niby skąd to wiedzieć?
– Myślałem, że wiesz, dokąd jedziesz. – Jack wzruszył ramionami.
– A skąd ty się urwałeś, stary? Czy to kto kiedy wie, gdzie dojedzie, jak wskakuje do pociągu? Pierwszy raz jedziesz czy jak?
– Żebyś wiedział, że pierwszy – potwierdził Jack poważnie. – Jestem tu od wczoraj. W kraju, znaczy. Przypłynąłem do Mobile statkiem handlowym.
– Aaa... Chyba że tak. Prawda, dziwnie jakoś mówisz. Jesteś Latynosem? Puerto Rico?
Jack westchnął głęboko i rozgrzebał obcasem rozdeptaną słomę.
– To tylko ten cholerny hiszpański akcent – wyjaśnił. – Ciągle o nim zapominam. Pochodzę z Kalifornii, ale przez ostatnie lata mieszkałem trochę w Meksyku, a trochę w Kolumbii. Stąd ten akcent – dodał.
Nieznajomy ze zrozumieniem pokiwał głową.
– W zły czas – powiedział – zdecydowałeś się na powrót.
– Właśnie – potwierdził Jack. – Zauważyłem, że coś jest nie tak. Roboty nie można dostać. Najpierw pomyślałem, że może przez to, jak mówię. Nie chcieli mnie, bo myśleli, żem jakiś cholerny chicano.
– Nie tylko przez to. O robocie możesz co najwyżej pomarzyć. Teraz takie czasy, jak pragnę zdrowia. Nie było cię, to nie wiesz, co się tu nawyprawiało. Ale jeśli chcesz, to mogę z grubsza opowiedzieć, co i jak.
– Jasne, opowiadaj! – Jack rozsiadł się wygodniej.
– Nie zwykłem gadać z obcymi, więc... – Wyciągnął rękę, a Jack uścisnął ją serdecznie.
– Powinienem się przedstawić, kiedy wsiadłem – zaśmiał się. – Nazywam się Jack Graison.
– Stanley Barton. Dla przyjaciół Stan. No więc słuchaj, Jack, sprawy mają się źle. Zaczęło się podobno w samym Nowym Jorku. Tam jest jakaś giełda czy jak to tam zwą. W każdym razie wszystko przez tych bogatych, co to różne fabryki i przedsiębiorstwa mają. I banki. Przez tych dupków to wszystko, jak pragnę zdrowia, bo zrobili ten... kryzys.
– Jaki kryzys? – zainteresował się Jack. Na razie niewiele rozumiał z wyjaśnień Stana.
– No wiesz, na tej giełdzie, co mówiłem. W Nowym Jorku. Ale niewiele się znam na interesach i nie wiem, jak to zrobili i po co. Ale to działo się zeszłego roku, jakoś tak na jesień. Zdaje się, że pod koniec października. I wtedy dopiero zaczęło się na dobre. Zrobił się jeszcze większy kryzys. Rząd zaczął wykupywać ziemię od rolników. Wiesz, od tych, co to pieniądze byli winni bankom, a nie mieli z czego oddać, bo plony rok w rok marne. Zabierali więc wszystkim ziemię, a ludziska wszystko musieli wyprzedawać, w dodatku za tak marną cenę, że ojciec nie zaproponowałby takiej nawet staremu O'Donnellowi, który mieszkał w naszej wiosce, a był niespełna rozumu i wcale nie znał się na pieniądzach. Ludzie nie chcieli opuszczać ziemi, ale musieli, bo ci faceci w eleganckich garniturach i czarnych kapeluszach, co to jeździli po wsiach błyszczącymi samochodami, mówili, że jak kto nie będzie chciał się wynieść, to wjadą te... buldogi czy jak to tam zwą i wszystko zrównają z ziemią, chałupy i stodoły, więc żeby lepiej sprzedać, co można i się wynosić. No to ludzie zaczęli się wynosić, tak jak radzili ci faceci z rządu. Ale niby gdzie mieli pójść i co robić, skoro jedyna rzecz, na jakiej się znali, to uprawa roli? Jechali do miast, a tam młodzi próbowali znaleźć sobie robotę. Tyle że okazało się, że roboty jest mało, a ludzi coraz więcej. Zrobiło się to... bezrobocie. Te dolary, które ludzie mieli na drogę, co to zostały ze sprzedaży wszystkiego, co się sprzedać dało, kończyły się szybko i ludzie zaczynali przymierać głodem, jak pragnę zdrowia. A że roboty nie było, to i jedzenia też.
– Nie wierzę – powiedział Jack. – Nie wierzę, że działo się aż tak źle, jak mówisz.
– Sam się przekonasz. Jeśli w tym... Mobile, do którego przypłynąłeś statkiem, nie zobaczyłeś wystarczająco dużo, to będziesz miał sposobność jeszcze się napatrzeć. W najbliższym mieście.
– Skąd wiesz, że tak jest wszędzie? To duży kraj.
– Byłem w różnych miejscach i jak pragnę zdrowia, jedno niewiele różniło się od drugiego.
– A na północy? – spytał Jack rzeczowo.
– Nie wiem, jeszcze tam nie byłem, ale nie liczyłbym, że sytuacja jest inna.
– A jednak tam zmierzasz.
– Nadzieja pozostaje w człowieku do końca. – Stan się uśmiechnął. – Na przekór wszystkiemu. Czasami daje się przeżyć jedynie dzięki tej nadziei. Myślisz sobie: nie wytrzymam dłużej, rzucę się pod pociąg albo co, ale nie rzucasz się, bo gdzieś tam głęboko w tobie tli się to coś, co nie pozwala na zrobienie takiej rzeczy.
– To nie nadzieja, Stan, a zwyczajne tchórzostwo. Nie rzucisz się pod pociąg, bo najzwyczajniej w świecie się boisz.
– Myślisz? – Stanley zmarszczył brwi. – Myślisz, że to tylko zwykły strach?
Jack wzruszył ramionami i spytał:
– Co zamierzasz zrobić w najbliższym miasteczku?
– Nic. Znaczy to, co zwykle. Zdobyć coś do jedzenia i ruszyć dalej.
– Do jedzenia – zamyślił się Jack. – Ależ jestem głodny. Nie jadłem nic od wczoraj.
– A ja od dwóch dni, jak pragnę zdrowia. Ale już się przyzwyczaiłem. W każdym razie do najbliższego miasta wytrzymam, a nie myślę też, żeby było szczególnie daleko.
– Masz forsę? – zainteresował się Jack.
– No co ty? Niby skąd?
– To jak chcesz kupić żarcie? Na kredyt?
– Coś w tym rodzaju – zaśmiał się Stan. – Powiedzmy, że to będzie rodzaj pożyczki, tej... bezzwrotnej czy jak to tam zwą.
– Chcesz powiedzieć, że ukradniesz? – Jack wytrzeszczył oczy. – Jak to?
– Tak to – odparł tamten, lekko zirytowany. – Obawiam się, że będziesz musiał zrobić to samo, jeśli zamierzasz przeżyć.
– Nigdy niczego nie ukradłem – powiedział Jack. – Nie umiem.
– Twój nowy przyjaciel głód szybko cię nauczy wielu pożytecznych i przydatnych do przetrwania rzeczy. Bardzo wątpię, żeby udało ci się zapracować na jedzenie albo dostać je w prezencie, a w takich razach nie pozostanie ci nic innego, jak zdać się na swój spryt.
– Naprawdę nie ma innego sposobu?
– Obawiam się, że nie. Ale nie frasuj się, to jedynie kwestia czasu. Na początku też byłem uczciwy i myślałem tak jak ty. Nie umiałem sobie poradzić i nie raz nachodziła mnie myśl, że przyjdzie zdechnąć z głodu jak jakiemuś psu. Doszło do tego, że dałem się przymknąć za włóczęgostwo. Myślałem, że w pudle mnie nakarmią. Gdzie tam! Nie dość, że musiałem ciężko harować i mieszkać w przepełnionej, śmierdzącej celi, to na dodatek żarcie, na które tak liczyłem, okazało się podłe i ledwie wystarczało, żeby przeżyć. Co słabsi więźniowie padali jak muchy. Sam na własne oczy widziałem, jak jeden facet zeżarł szczura. Prawie żywcem, jak pragnę zdrowia.
– Przestań, Stan! Opowiadasz bzdury!
– Niech będę psem, jeśli kłamię! – zaklinał się Stan i walnął pięścią w pierś. – To najprawdziwsza prawda!
– A może najkłamliwsze kłamstwo, co? – zakpił Jack.
– Jeśli nie wierzysz, to twoja rzecz – odparł Stan urażony. – Chcesz, to sam się przekonaj. Ale nie radziłbym. Na twoim miejscu wystrzegałbym się policji. Mówię ci, Jack, nie daj się aresztować, bo trafisz do piekła, z którego możesz nie wyjść żywy.
– W takim razie, jaki masz pomysł? – zapytał Jack.
– Na początek, jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko, może chciałbyś przyłączyć się do mnie? Będzie raźniej trzymać się razem. I bezpieczniej. A i gębę będzie do kogo otworzyć. To jak? Sztama?
– Sztama – powiedział Jack i po raz drugi tego wieczoru uścisnęli sobie ręce.
– Zapalisz? – Stan wygrzebał z kieszeni pomiętą, zabrudzoną paczkę papierosów. – Dobre. Wczoraj ukradłem.
– Dzięki, ale nie palę. Jeden wydatek mniej – roześmiał się.
– Bez wątpienia – potwierdził Stan.
Zamilkli obaj. Stanley palił papierosa, powoli i niedbale wydmuchiwał dym, a Jack zatopił wzrok w przesuwającym się za uchylonymi drzwiami, pogrążonym w mroku krajobrazie. Pociąg posuwał się wolno, koła rytmicznie i monotonnie stukały senną, kolejową kołysankę.
– Już chyba po północy – usłyszał głos Stana.
– Wygląda na to, że tak. Zdrzemnij się, jeśli chcesz. Ja muszę przemyśleć parę rzeczy.
– A myśl, na zdrowie. A jak co ciekawego wymyślisz, to mnie obudź.
Jeszcze przez chwilę słyszał szelest słomy, którą ugniatał Stanley, kiedy mościł sobie legowisko, a potem rozlegał się już tylko jednostajny stukot kół pociągu. Jack obojętnie wpatrywał się w zalane księżycowym blaskiem pola, zagajniki i strumienie. Od strony rozsuniętych drzwi raz po raz powiewało nocnym chłodem zapowiadającym rychłe nadejście jesieni.
„Są miejsca, gdzie jesień nigdy nie nadchodzi – pomyślał z jakimś dziwnym żalem. – Wiatr, deszcz, chłód, a potem śnieg i zimowe mrozy. Bezlistne gałęzie drzew, kałuże i jeziora skute lodem. Zwykła kolej rzeczy. Najzwyczajniejsze w świecie życie, od którego odwykłem na dobre. Do którego tak naprawdę nigdy nie miałem okazji przywyknąć. Bo przecież w Kalifornii nie ma zimy. Nigdy nie pada tam śnieg. Nie pada też w Meksyku i w Kolumbii.
Więc teraz znalazłem się w świecie, który jest dla mnie całkiem obcy. Obcy i nieznany. Nie tylko dlatego, że nie ma pracy, a ludzie wołają za mną: chicano, choć to przecież mój własny kraj. Nie tylko dlatego, że będę musiał kraść, żeby nie umrzeć z głodu, bo tymi ciężką pracą zarobionymi w Kolumbii pieniędzmi mogę sobie teraz podetrzeć tyłek. Nie tylko dlatego, ale także z wielu innych powodów. Zimę, tę prawdziwą, z mrozem i śniegiem widziałem raz w życiu, kiedy przypadkowo zawędrowałem aż do Seattle. Od tamtego czasu nigdy nie zapuszczałem się na północ.
Nie wiem, jak wygląda zima w Alabamie. Może w tej części stanu nie jest śnieżna i mroźna. Co z tego, skoro nie mogę tu zostać i właśnie jadę na północ, wprost na spotkanie zimy. Prosto w jej skute lodem ramiona. Zima jest tuż tuż, a ja nie mam szans przeżyć w tym klimacie. Nie mam żadnych szans, chyba że miałbym pracę i dach nad głową. Ale po tym, co powiedział Stan, na taki obrót spraw są raczej marne widoki. Zatem tak właściwie, po jaką cholerę pcham się tam, gdzie nie powinienem?"
Ale kiedy zadawał sobie to pytanie, zrozumiał, że zna odpowiedź. To ta tląca się jeszcze iskierka nadziei, o której mówił Stan, odpowiadała za to, że teraz nie chciał i nie mógł się poddać, choć rzeczywistość, jaką zastał po powrocie do kraju, przerosła go znacznie. Nie na to liczył, gdy opuszczał Kolumbię. Tym bardziej czuł się zawiedziony i rozgoryczony. W ciągu jego krótkiego życia ciągle piętrzyły się przed nim jakieś trudności, kłopoty i przeszkody, niejednokrotnie nie do pokonania.
„Nic w życiu nie przyszło mi łatwo – pomyślał. – Nigdy. O wszystko musiałem walczyć, a nawet kiedy już coś wywalczyłem, to prędzej czy później szlag to trafiał."
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top