ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 11
Jack się spieszył. Podążał za miasto, gdzie biegły tory kolejowe. Czas naglił, robiło się późno, zapadał zmrok, a Jack nie znał miasta i musiał kierować się przede wszystkim własnym wyczuciem. Zanim zdołał dotrzeć do celu, zrobiło się całkiem ciemno. Instynktownie skierował kroki w zarośla przy zagajniku.
– Stan! – zawołał. – Stanley! Gdzie jesteś? Stan!
– Przestań się drzeć – usłyszał niegłośną odpowiedź, dobiegającą gdzieś z głębi zarośli. – Tu jestem.
Z ciemności wyłoniła się sylwetka w znajomym kapeluszu.
– No! – Jack odetchnął z ulgą. – Już myślałem, że pojechałeś sam.
– To ja myślałem, żeś stchórzył i nie przyjdziesz. Albo, nie daj Bóg, aresztowali cię... Czekam tu dobre dwie godziny, jak pragnę zdrowia.
– Przepraszam, to moja wina. Za długo zamarudziłem.
– Ładna była przynajmniej? – Stan uśmiechnął się szelmowsko.
– Przestań się wygłupiać. Pociąg jedzie. Wsiadamy?
– Wsiadamy, ale nie po tej stronie – odparł Stan. – Przełaź przez tory.
– Dlaczego nie po tej? – zainteresował się Jack.
– Bo jak jesteś po tej stronie zakrętu, to tamci z lokomotywy mają cię jak na dłoni. Raz tak wpadłem. Na początku. Dlatego teraz trzymam się zewnętrznej. Tak jest bezpieczniej.
Jack ze zrozumieniem pokiwał głową. Nie pomyślał o tym, ale w końcu Stan miał dużo większe doświadczenie, a Jack na dobrą sprawę nie miał żadnego. Pociąg zbliżał się, leniwie tocząc po torach sznur wagonów.
– Kontenery, cholera jasna! – mruknął Stan. – Musimy poczekać na następny.
*
Kate nie miała pojęcia, po co ci dwaj czatują przy torach, ale uparcie trzymała się w pobliżu, a nawet przemknęła za nimi na drugą stronę nasypu. W dalszym ciągu nie widziała w tym nijakiego sensu. Ale kiedy nadjechał drugi pociąg, zobaczyła cel tych wszystkich poczynań i zamarła z przerażenia.
„Co teraz?" – pomyślała w panice, kiedy chłopak i jego towarzysz wskakiwali do wagonu. Znów przez głowę przebiegła myśl, że nigdy go nie zobaczy, że to koniec. I właśnie ta myśl popchnęła ją do działania.
„Nic mnie tu nie trzyma – uświadomiła sobie z mocno bijącym sercem. – Nic nie trzyma mnie w Montgomery!"
Pierwsza próba dostania się do pociągu nie powiodła się i Kate upadła na nasyp, boleśnie tłukąc sobie siedzenie. Pociąg zwolnił trochę, ale ostatni wagon był tuż tuż. Zbliżał się nieubłaganie.
„Teraz albo nigdy!" – pomyślała w desperacji i podjęła jeszcze jedną rozpaczliwą próbę. Biegła obok wagonu i w pewnej chwili zdołała mocno uchwycić się poręczy. Nadludzkim wysiłkiem wybiła się i podciągnęła do góry. Na moment straciła równowagę i wyrżnęła kolanem o metalowy schodek, ale nie zważała na ból. Zdołała jakimś cudem wczołgać się do wagonu. Dyszała ciężko, a serce łomotało jak oszalałe. Ale ulga była większa niż cokolwiek innego.
*
Niczego nieświadomi Jack Graison i Stanley Barton spokojnie obserwowali krajobraz, stojąc w rozsuniętych drzwiach. Stan palił papierosa. W wagonie panowała ciasnota. Prawie trzy czwarte powierzchni zajmowały pięćdziesięciogalonowe beczki opatrzone nadrukiem Craigh&Stacks Oil Company, a resztę miejsca zagracały drewniane skrzynki z dużym, czarnym stemplem wyobrażającym trzy nachodzące na siebie koła zębate. Zapowiadała się ciężka noc na małym skrawku gołej podłogi.
– Fatalnie trafiliśmy – stwierdził Jack.
– Wagon trzeciej klasy. – Stan kiwnął głową. – Za to z miejscami do leżenia.
– Słuchaj, Stan, poszedłem na stację. Tam, w Montgomery. Sprawdziłem dokąd i jaką drogą możemy dojechać. Tam wisiała taka specjalna mapa, wiesz. – Jack usiadł na jednej ze skrzynek. – Teraz jedziemy do Birmingham, a tam tory się rozwidlają. Zachodnia nitka prowadzi do Nashville, to spore miasto, ale później można jechać tylko do Chicago, bo po drodze nie ma nic ciekawego. Dlatego myślę, że lepiej będzie wybrać tę drugą drogę: do Chattanooga, w Tennessee. Tyle że w każdym mieście trzeba będzie pilnować kierunku, bo są rozjazdy w dwie strony. Musimy kierować się na północny wschód. Tak wyszło z tej mapy. I dojedziemy do Knoxville, a potem wschodnią nitką prawie prosto na północ do Cincinnati i Dayton, w Ohio. A tam na wschód przez Columbus do Pennsylvanii. Tym sposobem dojedziemy do samego Pittsburgha. To duże miasto. Przynajmniej tak wyglądało na mapie.
– Rany boskie, człowieku! – Stanley gwizdnął i odwrócił się w jego stronę. – Jak tyś to wszystko spamiętał, jak pragnę zdrowia?
– Nie miałem wyboru. – Jack wzruszył ramionami.
– Łeb, w każdym razie, masz nie od parady – odparł Stan z nieukrywanym podziwem w głosie, dopalił papierosa i wyrzucił, nie gasząc. Mały ognik zatoczył w powietrzu wdzięczny łuk i zniknął w ciemności. Stanley położył się na wolnym skrawku podłogi i podłożył sobie ręce pod głowę. – No – odezwał się. – Ładna była czy nie?
– Coś się tak uczepił? – odparł Jack i również legł na deskach naprzeciw kompana.
– Mógłbyś opowiedzieć. – Głos Stana stał się obojętny. – Droga by się tak nie dłużyła...
– No dobra – westchnął Jack. – Niech ci będzie. Okropne miasto, to Montgomery. Jakieś takie... mało przyjazne.
– Jak każde – mruknął Stan.
– No i te dziewczyny... Dzikie jakieś, nieokrzesane.
– Oho! Nie to, co gorące Latynoski, któreś spotykał – wtrącił znów tamten.
– Nie da się ukryć. Ale cóż, nie miałem wyboru. Najpierw musiałem zdobyć coś do żarcia. Udało się gwizdnąć puszkę sardynek i połówkę chleba. Nie najadłem się za wiele. Zwłaszcza że trochę musiałem zostawić. Te zdziry chciały forsę albo żarcie. Inaczej nie miały ochoty nawet ze mną gadać.
– Ale przecież w końcu znalazłeś jakąś, prawda? Ładna była?
– Zwyczajna. Robiło się późno, nie miałem czasu, żeby wybrzydzać i wziąłem pierwszą lepszą. I okazało się – Jack westchnął ciężko – że to cholerna dziewica...
– Co ty powiesz! – Stan aż usiadł z wrażenia. – Ależ ci się trafiło! Miałeś szczęście, stary!
– Szczęście! – parsknął Jack. – Raczej kłopot. Nie masz pojęcia, ile się trzeba z taką naużerać.
– Ale chyba nie zrezygnowałeś, co? Powiedz, Jack, położyłeś się z nią w końcu?
Kiwnął głową, a potem się odezwał:
– Dasz wiarę, że ta smarkula chciała ze mną iść?
– I oczywiście się nie zgodziłeś. – Stan z dezaprobatą pokręcił głową. – Miałbyś dziewczynę na wyciągnięcie ręki, za darmo.
– Odbiło ci? Szukam rozrywki, nie kłopotów.
– Ja tam bym się nie zastanawiał. – Stan wzruszył ramionami.
– W takim razie trzeba było zabrać ze sobą swoją Milly – rzucił nie bez złośliwości Jack.
– No co ty? – oburzył się jego kompan. – Milly to co innego. Ja ją kochałem, jak pragnę zdrowia.
– I dlatego zgodziłeś się, żeby gził się z nią ten z rzeźni? – zakpił znów.
– Mówiłem ci już, tak było lepiej dla Milly.
– Jasne – mruknął Jack. – Lepiej. Chyba dla ciebie, bo masz z głowy dziewczynę, która bez wahania zamieniła cię na innego. Cóż, ciężkie czasy nastały i trzeba umieć dokonywać właściwych wyborów. Od tego przecież zależy, czy się przetrwa, czy nie.
Stanley nie odpowiedział, nie chciał ciągnąć rozmowy o byłej dziewczynie. Zamiast tego spytał:
– Powiedz mi, Jack, jak się czujesz, kiedy robisz to z jakąś dziewczyną?
– A jak myślisz? – Uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie. – Pytasz, jakbyś nigdy nie leżał w sianku z Milly.
– Coś się tak uczepił Milly? – obruszył się Stan. – Milly to nie obca. Była moją dziewczyną. Mnie idzie o to, jak to jest, kiedy jesteś z taką, którą widzisz pierwszy raz w życiu.
– Chciałbyś się przekonać? – Jack uśmiechnął się chytrze.
– Może...
– W Birmingham? – kusił dalej Jack. – Pomogę ci wybrać, młodą, ładną... Zdobędziemy coś do żarcia i zabawimy się, co, Stan?
– Dobra... – odparł wreszcie z lekkim ociąganiem, a Jack uśmiechnął się z przekąsem.
Do Birmingham dotarli bez przeszkód, choć twarda podłoga wagonu dawała się we znaki. Obudził ich przeciągły gwizd lokomotywy, a kiedy wyjrzeli na zewnątrz, zauważyli, że miasto majaczy już na horyzoncie. Świtało, gdy wypatrzyli gęste zarośla i zdecydowali wyskoczyć z pociągu. Jack zaklął, gdy kamienie osunęły się spod nóg i runął jak długi, a potem potoczył się w krzaki jak gumowa piłka.
– Jesteś cały? – zatroskał się Stan.
– Chyba tak – wystękał. – Trochę się poobijałem, ale kości mam całe.
– To dobrze – odrzekł tamten z ulgą. – Nie wiem, ile ważysz, ale na lekkiego nie wyglądasz. Nie zataszczyłbym cię na plecach do miasta.
– Za to gdybym się zabił, miałbyś żarcia na jakie dwa tygodnie – mruknął Jack.
– Niezły pomysł. Przemyślę to, jak będziesz spał – powiedział Stan i obaj się roześmiali.
– Mam wrażenie, że ktoś nas śledzi – powiedział nagle Jack, zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać.
– Tutaj? – zdziwił się Stan, ale też wytężył słuch.
– Policja? – spytał szeptem Jack. – Straż kolejowa?
– Nie... raczej nie...
Stali bez ruchu. Ostrożnie rozglądali się na boki. Po chwili zauważyli, że z zarośli kilka jardów dalej wyłonił się jakiś człowiek. Podobnie jak oni miał na sobie podniszczone ubranie i kilkudniowy zarost na twarzy. Przeszedł obok, nie spoglądając nawet w ich stronę.
– Masz swojego ducha, Jack! – zakpił Stan i poszli dalej.
*
Ukryta w krzakach Kate, odetchnęła z ulgą. W ostatniej chwili zdołała ukryć się przed ich wzrokiem. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że jakiś nieznajomy odwrócił ich uwagę.
„A zatem masz na imię Jack – pomyślała i jakieś dziwne ciepło rozlało się po wnętrzu. – Jack. To piękne imię. Takie... łagodne. Muszę być ostrożniejsza, bo następnym razem mogliby mnie zauważyć."
Dotarła do miasta, śledząc uważnie każdy ich krok, ale przezornie trzymała się w nieco większej odległości. Starała się ani na chwilę nie stracić chłopaka z oczu. Zauważyła, że w końcu rozdzielili się, odbywszy wcześniej krótką rozmowę. Kate podążyła za chłopakiem, w którym – teraz wiedziała na pewno – była zakochana. Po raz pierwszy w życiu. Mocno i bezwarunkowo.
Na ulicach miasta dużo łatwiej przychodziło go śledzić. W tłumie ludzi nie rzucała się w oczy, mogła poruszać się swobodnie, bez obawy, że Jack ją zauważy. Jednak nie obyło się bez kłopotów. Kiedy chłopak ukradł coś z ulicznego straganu i zaczął uciekać, dziewczyna przeraziła się nie na żarty. Po raz kolejny zamajaczyła przed nią obawa rozstania na zawsze. Nawet nie próbowała pobiec za nim. Nie dorównałaby mu sprawnością, nawet gdyby była wypoczęta i dobrze odżywiona. Stała pośrodku szerokiego trotuaru zdezorientowana, z mocno bijącym sercem, ale po chwili zaświtała jej w głowie pewna myśl.
„Rozdzielili się – pomyślała – na tym placyku z wielką rzeźbą. Możliwe, że tam się spotkają znowu. W każdym razie nie pozostaje mi nic innego, jak sprawdzić. Obym tylko tam trafiła..."
Przeczucia okazały się prawidłowe. Kiedy znalazła placyk, obaj już tam byli. Siedzieli pod drzewem i rozmawiali z ożywieniem. Nie minął kwadrans, a podnieśli się z miejsc i udali gdzieś razem. Uparcie podążała za nimi i zobaczyła, że zaczepili jakąś dziewczynę, ale ta nie chciała rozmawiać. Potem zagadnęli inną, która poszła z nimi aż na przedmieścia, a tam przedostali się przez dziurę w ogrodzeniu na teren jakiejś opuszczonej posesji. Kate obserwowała te poczynania z daleka, z bezpiecznej odległości. Pierwszy poszedł Jack. Zniknął z dziewczyną w drewnianej szopie. W tym czasie ten drugi wypalił papierosa i plątał się między stertami desek i gruzu. A kiedy Jack wyszedł z szopy, zamienili ze sobą kilka słów i do dziewczyny poszedł jego kompan. Kate wiedziała doskonale, co tam robili.
„Wczoraj to ja byłam tą dziewczyną – pomyślała. – A jutro pewnie stanie się nią jakaś inna."
Serce rozdzierało się na myśl, że to nie ona, Kate, a jakaś inna... Ale wiedziała, że nic nie może zrobić. Nie w tamtej chwili. Mogłaby tylko pogorszyć sprawę, rozzłościć go i sprawić, że stałby się ostrożniejszy, a jej byłoby trudniej podążać jego śladem. Pozostało jedynie mieć nadzieję, że może kiedyś zajmie miejsce tych wszystkich dziewczyn...
*
Stanley wyszedł z szopy trochę zmieszany, z wypiekami na twarzy. Jack westchnął ciężko i pokręcił głową, ale nie odezwał się ani jednym słowem. Jego towarzysz też milczał. Otworzył usta, dopiero kiedy opuszczali miasto i szli w stronę torowiska.
– Coś ty jej zrobił, Jack?
– Komu?
– Tej dziewczynie.
Jack spojrzał z zaciekawieniem.
– Kiedy tam wszedłem – wyjaśnił Stan – zobaczyłem, że jest jakaś taka... wystraszona czy co? A potem w kółko pytała... no, czy... czy mi dobrze... i czy jestem zadowolony... – Stanley zaczerwienił się jeszcze bardziej.
– No i co? Jesteś zadowolony? – spytał Jack, a kompan w milczeniu pokiwał głową. – Powiedziałem jej, że ma być miła dla mojego przyjaciela, bo jeśli nie, to tak obiję jej gębę, że nieprędko znajdzie amatora na swój zapchlony tyłek.
– No wiesz... – wykrztusił Stan.
– Ale przynajmniej się starała, nie?
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top