ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 3
2
Statek handlowy Silver Dagger zakończył rejs w brazylijskim porcie São Luis. Jack i kucharz Miquel pożegnali się w tawernie, przy butelce rumu. A choć cała morska podróż nie trwała długo, obaj zdążyli przywyknąć do siebie, polubić się i zaprzyjaźnić. Jack musiał obiecać Miquelowi, że jeśli kiedykolwiek zdecyduje się zostać marynarzem, to koniecznie odszuka Silver Daggera, a kucharz z pewnością postara się wkręcić go w szeregi załogi. Rozstali się dopiero nad ranem, gdy zbudził ich otyły, wąsaty barman, z ogromną łysiną pokrytą kropelkami potu. Rozprostowali obolałe kości, ścierpnięte po krótkim śnie przy stole, uścisnęli sobie dłonie, wymienili po kilka klepnięć w plecy i rozeszli się, każdy w swoją stronę: Miquel na statek, a Jack – swoim zwyczajem – na południe.
Wyruszył pieszo z bezwartościowymi tu kolumbijskimi pesos w kieszeni i kilkoma brazylijskimi cruzeiros, które na odchodnym wcisnął mu do ręki poczciwy kucharz Miquel. Pierwsza trudność pojawiła się niemal zaraz po tym, jak zszedł ze statku na ląd. Opanowany prawie do perfekcji hiszpański tutaj okazał się zupełnie nieprzydatny. Jeszcze podczas libacji w tawernie kucharz uprzedził go, że w Brazylii ludzie używają portugalskiego, ale Jack – rozbawiony i podchmielony zdrowo – zbył to lekceważącym machnięciem ręki. Jednak już pierwszego dnia przekonał się, że ostrzeżenie kucharza powinien potraktować z nieco większą powagą. I choć język, którym posługiwali się tubylcy, z grubsza brzmiał podobnie do hiszpańskiego, to Jack czuł się niemal tak, jak wtedy, gdy po raz pierwszy znalazł się w Meksyku.
Pracę udało się znaleźć dopiero po sześciu dniach, za to okazała się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Znalazł się w posiadłości hodowcy bydła i koni, która – choć mniejsza od Casa de Palma – uchodziła za jedną z najlepszych w okolicy. Należała do Luisa Carlosa Guarnetto i leżała tuż za dużym miastem o nazwie Campo Maior. Regularnie odbywał się tam targ zwierzęcy, na który Jack natknął się szczęśliwym zbiegiem okoliczności. Najpierw krążył po placu dobre trzy kwadranse, aż wreszcie wypatrzył mężczyznę, który mógł zostać jego potencjalnym pracodawcą. Przez kolejne pół godziny Jack przyglądał się transakcjom dokonywanym przez tego człowieka, aż w końcu zdecydował się zagadnąć go.
– Uważam, że ten gniady źrebak nie jest wart swojej ceny – odezwał się po hiszpańsku.
Mężczyzna obrzucił go zdumionym spojrzeniem i powiedział coś, co według wszelkiego prawdopodobieństwa mogło znaczyć: „nie rozumiem".
– Cholera, nie kupuj pan tej szkapy – mruknął Jack, tym razem po angielsku, straciwszy nadzieję, że plan się powiedzie.
Mężczyzna odwrócił się do niego, zmarszczył czoło i podrapał się w głowę.
– Gadasz, nie kupować? – odezwał się w zadumie, ku zdumieniu chłopaka, również po angielsku, choć z wyraźnym południowym akcentem.
– Nie – odparł z zapałem. – Jeśli o mnie idzie, to wziąłbym raczej tamtą karą klaczkę.
– Jankes? – spytał, a Jack skinął głową. – Fachowiec od koni?
– Znam się na tym co nieco. Pracy szukam. Przy koniach.
– Praca? Praca, gadasz? – Znów zmarszczył czoło i po raz kolejny podrapał się w głowę. – A niech tam, dam ci tę robotę przy koniach – dodał, ale tego Jack nie zrozumiał, bo tym razem mężczyzna użył portugalskiego.
Jakoś dogadywali się po angielsku, bo Jack – mimo najszczerszych chęci – nie mógł przyswoić sobie nowego języka. Przekręcał każde nowo poznane słowo, a jeśli udało się sklecić jakieś zdanie, to większość słów wypowiadał po hiszpańsku. Pomimo językowych niedogodności współpraca pomiędzy nim a Luisem Carlosem Guarnetto przebiegała bez większych zakłóceń, a nawet można powiedzieć, że całkiem dobrze.
Mijały tygodnie, a potem miesiące. Jack zdążył zapracować sobie na ładnego, łaciatego źrebaczka – „indiańskiego" konia, jak go określał – któremu towarzyszył od pierwszych godzin życia. Obecny przy narodzinach konika głęboko przeżył śmierć źrebiącej się klaczy. Osobiście wykarmił malucha, za punkt honoru stawiając sobie utrzymanie go przy życiu. To niezwykłe zaangażowanie sprawiło, że Luis Carlos postanowił, iż źrebak w ramach zapłaty stanie się własnością chłopaka. Jack nie posiadał się ze szczęścia. Po raz pierwszy w życiu miał swojego własnego konia.
U Luisa Carlosa przepracował osiem miesięcy i kto wie, czy nie zostałby dłużej, bo Guarnetto nie miał dorastających córek, które mogłyby stanowić zagrożenie wolności osobistej, a poza tym należał do dobrych pracodawców i Jack nie miał powodów do narzekań. Stało się jednak inaczej i opuścił posiadłość Luisa Carlosa, a to za sprawą pewnej wiadomości, która dotarła do niego przez pracującego tu Wenezuelczyka imieniem Matteo, który mówił po hiszpańsku, dlatego jako jedyny pracownik Guarnetta mógł swobodnie porozumieć się z chłopakiem.
– Słyszoł żeś, Jankes, o tym miasteczku na południu? – zagadnął któregoś dnia.
– A którym, Matteo? Bo wiesz, jak stoisz na brzegu Rio Grande, to wszystkie miasteczka masz na południu.
– Gupiś, Jankes, jak but z lewy nogi. Jak stoisz w Campo Maior, to nie wszyćkie miasteczka som na południu, no nie?
– Ale to, o które pytasz, Matteo, jest. Prawda?
– Ano jes. Słyszoł żeś o nim, Jankes?
– Co to za miasteczko?
– No jak? Nie słyszoł żeś? Same Jankesy tam miszkajo. Dziwne, no nie?
Jack westchnął.
– Byłeś kiedy w Stanach, Matteo? – zapytał.
– A gdzieżby! Uchowej Boże!
– A wiesz, że tam na każdym kroku są miasta, w których mieszkają sami Jankesi? I nikogo to nie dziwi.
– Aleś ty gupi, Jankes! Przecie to nie to samo! – oburzył się Matteo, a Jack pomyślał, że ten Wenezuelczyk z pewnością nie należy do najbardziej rozgarniętych ludzi, których miał okazję spotkać w życiu. – Gupiś, Jankes, że uchowej Boże! Jo żem naprawde słyszoł, że tam na wybrzeżu jes takie miasteczko. W zatoce jes, nad samiuśko wodo. Podobno Jankesy przyjechały tam ze sto lot temu i zbudowały se to miasteczko. I do dziś dnia miszkajo.
– Co ty wymyślasz? – zaśmiał się Jack.
– Żebym tak zdech do rana, jak łże! – Wenezuelczyk oburzył się na niedowierzanie chłopaka. – Chcesz, Jankes, to jedź i som se zobocz.
Matteo odwrócił się i odszedł, mocno urażony, że chłopak nie daje wiary tym zapewnieniom. A Jack wzruszył tylko ramionami i wrócił do swoich zajęć. Jednak słowa Wenezuelczyka zapadły mu w pamięć i nie dawały spokoju. Ciągle wracał myślami do tego, co powiedział Matteo.
„Miasto w zatoce – myślał – Gdzieś na południu. Jeśli wierzyć słowom Mattea, to amerykańskie miasteczko. Tu, w Brazylii. Gdyby to okazało się prawdą, o lepszym miejscu nie mógłbym marzyć. Żyłbym między swoimi, ale nie tam, w Stanach, gdzie teraz wszystko stoi na głowie, tylko tutaj. A tutaj nie brakuje roboty. A i pewnie mój akcent nie wydawałby się niczym osobliwym. Gdyby tylko takie miejsce istniało naprawdę... – Jack wziął głęboki wdech. – Powinienem to sprawdzić. Tak, stanowczo powinienem. A zatem pora pakować manatki."
W drogę wyruszył dopiero po kilku dniach. Wcześniej, nadludzkim wysiłkiem próbował wydobyć od Mattea nieco więcej informacji o osobliwym jankeskim miasteczku, ale Wenezuelczyk nie powiedział nic ponad to, że osada leży nad zatoką i nazywa się San Valdor lub jakoś podobnie. W każdym razie Matteo nic więcej nie wiedział. Jack zrezygnował więc z dalszych dociekań i zdał się na ślepy los. Wyruszył na południe, w nadziei, że w swojej wędrówce natknie się wreszcie na miejsce, którego szuka. Mając na uwadze podstawową wskazówkę, że osada leży w zatoce, Jack przezornie postanowił trzymać się blisko wybrzeża i przy każdej okazji wypytywał o jankeskie miasteczko, o nazwie brzmiącej San Valdor lub podobnie. Bynajmniej nie zrażał się, że niewielu pytanych rozumiało, o co mu chodzi, a ci nieliczni, którzy rozumieli, nie mieli pojęcia, gdzie może leżeć takie miejsce i powątpiewali, czy w ogóle istnieje.
Wędrował prawie dwa miesiące i przebył z górą tysiąc mil, gdy któregoś dnia, w pewnej oberży w niedużej nadmorskiej mieścinie dowiedział się, że nad Baia de Todos os Santos – Zatoką Wszystkich Świętych – leży osada o nazwie przypominającej brzmieniem San Valdor. Iskierka nadziei wstąpiła w jego serce, bo to mogło oznaczać, że znajduje się zupełnie blisko celu podróży. Nieco później zdołał dowiedzieć się, że miasto w rzeczywistości nazywało się Salvador i według relacji starego Metysa, który w młodości pływał na statkach i trochę mówił po hiszpańsku, było to spore miasto, a wręcz metropolia, stolica całego stanu. Metys nie wiedział, czy zamieszkują tam jacyś Amerykanie, ale wątpił, by mogli stanowić wyłączną populację tego miejsca. Ta informacja trochę przygnębiła chłopaka i Jack pomyślał nawet, że Matteo mógł wymyślić sobie całą tę historyjkę, a w najlepszym razie coś mocno poplątać. Mimo wszystko iskierka nadziei ciągle się jeszcze tliła. Gdyby miało okazać się, że Salvador nie jest miejscem, którego szukał, mógł przecież wyruszyć dalej. W każdym razie postanowił na własne oczy przekonać się, co zastanie w Zatoce Wszystkich Świętych.
„A nuż ten Metys nie wszystko wiedział? – pomyślał. – Równie dobrze mógł nigdy nie widzieć nawet tego Salvador i okaże się, że to wcale nie takie duże miasto, jak opowiadał. Co szkodzi pojechać i sprawdzić?"
Pojechał więc i sprawdził, ale zanim dotarł do przedmieść Salvador, wiedział już, że nie jest to cel jego podróży. Nie musiał nawet wjeżdżać do miasta, żeby od razu zorientować się, że to nie miejsce z opowieści Matteo, założone sto lat temu przez grupę jankeskich osadników. Jack przekonał się, że Salvador to ogromne miasto i zauważył, że jest ruchliwe i hałaśliwe – niemal tak, jak Pittsburgh – i prędzej można tu wpaść pod samochód, niż znaleźć kogoś, kogo ojczystym językiem byłby angielski. Skoro tylko przekonał się, że nie tutaj zmierzał, westchnął głęboko, zaklął pod nosem i zrezygnowany udał się w dalszą drogę. Skierował się wprost na brzeg zatoki de Todos os Santos. Nie zdążył jednak ujechać zbyt daleko, jako że dzień miał się ku końcowi. Kiedy tego wieczora kładł się na spoczynek, nie mógł nawet przypuszczać, jak blisko celu podróży się znajduje. Nie myślał o tym ani gdy zasypiał wieczorem, ani gdy następnego dnia wyruszał w drogę. Nie myślał także wtedy, gdy po kilku godzinach zobaczył niewielką, osobliwie wyglądającą osadę, która ze względu na rozmiary śmiało mogłaby uchodzić za wioskę, gdyby nie typowo miejski styl zabudowy.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top