ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 11

5

          Od tamtej pory, od tego pamiętnego dnia, kiedy po raz ostatni zamienił kilka słów z Mines, życie Raya nie było już takie samo. Zmieniło się wszystko, a przynajmniej to, co dotyczyło jego i tej dziewczyny. Po tym, jak zobaczył ją z Graisonem, po tym, co usłyszał od Richiego i Charliego, stało się coś, czego nie mógł tak do końca pojąć. Postępował jak ktoś niespełna rozumu, kto nie jest w stanie zapanować nad tym, co robi.

     Najpierw zaczął śledzić Mines. Skradał się jak złodziej, zazwyczaj w pobliżu stadniny Sullivana i obserwował, czy przypadkiem nie pojawi się tam ona, a potem patrzył, dokąd po skończonej pracy udaje się Graison. To, co zaczął widywać, sprawiało, że serce zamierało w piersi, a krew zamarzała w żyłach, mimo iż wokół panowały tropikalne upały. Miał wrażenie, że jest chory. Niewiele jadł i prawie w ogóle nie sypiał, a myśli wciąż krążyły uparcie wokół tego jednego, jedynego obrazu – wokół Mines; jej oczu, twarzy, połyskujących w blasku słońca włosów, drobnych, delikatnych dłoni...

     Najgorsze dni nadeszły mniej więcej sześć tygodni po tym, jak przybłęda nazwiskiem Graison pojawił się w osadzie. Ray zauważył, że Jack i Mines spotykają się w zatoce, przeważnie późnymi popołudniami. Zwykle pozostawali tam aż do zmierzchu. Śledził ich jak niedojrzały szczeniak, bawiący się w podchody. Krył się w zaroślach przy drodze prowadzącej od wybiegów dla koni Mata Sullivana do zatoki. Skradał się niczym przestępca, obserwował Graisona i Mines, najpierw jak się spotykają, a potem dosiadają koni i uśmiechnięci, zadowoleni, rozmawiający z ożywieniem udają się nad ocean. Podążał ich tropem na podobieństwo rasowego myśliwego śledzącego zwierzynę.

     Nie podchodził blisko, kiedy siedzieli na plaży. Nie odważył się, bo odkryta przestrzeń w postaci szerokiego pasa gładko ułożonego piasku nie dawała żadnej możliwości, by się ukryć. Dlatego mógł patrzeć tylko z daleka. Patrzył więc. I widział.

     Widział, jak spacerowali brzegiem zatoki, prowadząc za uzdy stąpające leniwie konie. Obserwował, jak siadywali na piasku i rozmawiali. Raz po raz zwracali do siebie twarze, choć z tak dużej odległości Ray nie mógł dostrzec nawet ruchu warg. Ale dostrzegał inne rzeczy. Zauważył, jak z biegiem czasu znajomość Graisona i Mines zaczyna stawać się coraz bardziej zażyła. Serce podchodziło mu do gardła i łomotało nienaturalnie szybko, kiedy widział, jak „ten cholerny przybłęda Graison", bo tak go Ray nazywał, dotyka dłoni – małej, delikatnej dłoni Mines. Patrzył, oszalały z zazdrości i nienawiści, jak Graison trzyma ją za rękę. Tracił zmysły, kiedy widział, jak zaciekły wróg, obiekt zapiekłej nienawiści, nachyla się nad jego ukochaną dziewczynką i całuje w policzek.

     Zaciskał pięści tak mocno, że paznokcie wpijały się w ciało. Ale nie czuł bólu. To znaczy tego fizycznego bólu, który powinien czuć, kiedy ranił wnętrze własnej dłoni albo gdy zagryzał wargi tak mocno, że zaczynały krwawić. Ból, który ogarniał Raya, wydawał się zupełnie innego rodzaju; nieokreślony, niemożliwy do zlokalizowania i co najgorsze – nie dawał się w żaden sposób uśmierzyć.

     Po kilku miesiącach wszystko zaczęło wyglądać jeszcze gorzej. Graison i Mines spotykali się nadal. Już nie tylko w samotności, na plaży w zatoczce. Teraz o spotkaniach wiedzieli nie tylko Richie i Charlie, ale i pozostali chłopcy, a kto wie, może nawet wszyscy mieszkańcy osady? Zaczęło się od tego, że któregoś wieczoru Jack zaproponował wspólne ognisko z pieczeniem mięsa. Ray usłyszał to przypadkowo, a właściwie dlatego, że zaczął podsłuchiwać pod drzwiami wspólnej sypialni w domu pastora. To działo się w czasie, gdy szaleństwo w szpiegowaniu Mines i Graisona sięgnęło zenitu. Tego wieczoru, kiedy nasłuchiwał pod drzwiami, dobiegły go wyraźne fragmenty rozmowy.

     – Mówię całkiem serio – rozbrzmiewał głos Graisona.

     – Ognisko? – Powątpiewanie wyrażone zostało głosem Kevina. – A co to my szczeniaki jakie, żeby się paleniem ogniska zabawiać?

     – Nie, to nie takie zwyczajne ognisko. – Głos Graisona znów spowodował, że na skórze Raya pojawiła się gęsia skórka. – Myślałem zrobić co dużego. Zrzucić się przy tym na jakiego prosiaka lub choćby barana i upiec jak się patrzy. Do tego butelczyna zacnej gorzałki...

     – Może i dobrze gada. – Tubalny, charakterystyczny głos Richiego zmącił nocną ciszę. – A bo to mamy tu jakie inne rozrywki, poza obłapianiem naszych cnotliwych ślicznotek?

     Gruchnął ogólny śmiech.

     – Ale wypadałoby, żeby tego wieprzusia postawił nowy, nie? – Po piskliwej trochę wypowiedzi Nata znów zabrzmiał zbiorowy śmiech.

     – Nie taki znów nowy. – Głos Graisona zdołał przebić się przez ogólną wrzawę. – Ale niech jest wasze na wierzchu, stare, przebiegłe lisy. Urządzaliśmy takie wielkie ogniska z pieczeniem prosiaka u Luisa Carlosa w Campo Maior. I powiadam wam, że wszyscy pysznie się bawiliśmy. Zwłaszcza kiedy biesiadował z nami stary Manuel Uberto, bo miał gitarę i nawet, stary wyga, potrafił nieźle grać. Szkoda tylko, że nikt nie umiał śpiewać, bo zabawa byłaby jeszcze lepsza. A jak czasami który za dużo wypił i chciał zawtórować Manuelowi, to ubaw też mieliśmy przedni, bo taki zawsze kwiczał jak zarzynane bydlę. Co do wieprzka – ciągnął dalej Jack – macie moje słowo. Niech no Mat wypłaci za ostatni tydzień...

     Ray poczuł, jak robi mu się niedobrze. Przestał podsłuchiwać i miękkim, kocim krokiem, bezszelestnie poszedł na górę, do izby na poddaszu.

          Jack dotrzymał słowa. Wielkie ognisko połączone z pieczeniem prosiaka odbyło się kilka dni później. Ray widział, że chłopcy byli zachwyceni. Zauważył też jeszcze coś. Wyraz twarzy Graisona.

     „Dobrze wie, co robi – pomyślał, gdy obserwował z daleka przygotowania do wspólnej biesiady. – Ten przebiegły przybłęda chce sobie w ten sposób zyskać sympatię. Przymila się, żeby w razie czego stanęli po jego stronie. A oni to zrobią. Dadzą się kupić kawałkiem uwędzonego nad ogniskiem świńskiego zadka. Staną po jego stronie, zwłaszcza kiedy Mines będzie z nim."

     Z daleka, z ukrycia i pod osłoną zapadającej nocy Ray obserwował siedzących przy ognisku ludzi. Wszyscy byli roześmiani, rozgadani i zadowoleni. Brian, Elias, Kevin, Lionel, Nat, Mines obok Graisona i Richie ze swoją jasnowłosą, trochę piegowatą Abigail nieśmiało rozglądającą się dokoła. I Charlie, nieco na uboczu, jako jedyny, który nie brał udziału w rozmowach, bez uśmiechu na twarzy. Ray odniósł wrażenie, że ten mieszaniec bacznie i z uwagą obserwuje Graisona i Mines.

     Panująca ciemność spowodowała, że odważył się podczołgać trochę bliżej. Na tyle blisko, żeby – leżąc na brzuchu w wysokiej, wysuszonej żarem słońca trawie – móc widzieć wyraźnie twarz Mines oświetloną ostrym blaskiem ogniska wyrzucającego w górę snopy iskier. Wyglądała pięknie, zwłaszcza kiedy uśmiechała się albo odgarniała kosmyki czarnych włosów opadające na czoło.

     „Zabiję cię – myślał z zaciskającą się na gardle niewidzialną obręczą. – Zabiję cię, Graison!"

          To nie było ostatnie spotkanie przy ognisku, któremu przyglądał się Ray. Za każdym razem, kiedy chłopcy urządzali sobie takie biesiady, a zaczęli urządzać je teraz przynajmniej raz w miesiącu, Ray podkradał się blisko, tak żeby dobrze widzieć Mines. Robił to wbrew sobie, na przekór bólowi, który ogarniał go, kiedy patrzył, jak jego dziewczyna spędza czas w towarzystwie tego przybłędy. To okazało się silniejsze, musiał, po prostu musiał podkradać się tam i patrzeć na nią. Na nich. A pewnego wieczoru odważył się podejść na tyle blisko, że mógł usłyszeć, o czym rozmawiają. I jak na ironię, Richie oświadczył, że zamierza poślubić Abigail. Wybuchła ogólna wrzawa, chłopcy wprost prześcigali się w dowcipnych komentarzach, korzystając z okazji, że Abby tym razem nie uczestniczyła w spotkaniu. Ray wstrzymał oddech, kiedy zobaczył wyraz twarzy Graisona, gdy Richie wyjawił swoje matrymonialne zamiary. Jack zamilkł niespodziewanie, a uśmiech zniknął z jego twarzy. Wpatrzony w ognisko, łamał w palcach jakiś patyczek. Ray nie usłyszał, co powiedziała Mines, bo właśnie podniosła się nowa fala radosnych okrzyków, przeplatana radami co do nocy poślubnej.

     – Jak wam nie wstyd, stare osły! – Głos Mines rozbrzmiał ponad ogólną wrzawą i dało się w nim wyczuć pogodną nutę.

      – O, cholera! – ryknął Brian. – Zapomnieliśmy, że nie jesteśmy sami.

     – Przecie to tylko nasza Mines – zdziwił się Elias. – A ona dla nas jak siostra rodzona!

     – Brat chyba, chciałeś powiedzieć – wtrąciła Mines. – Portki noszę, nie?

     – On miał na myśli raczej to, co nosisz w portkach – roześmiał się Richie.

     – A zamknijże się, durniu! – skarcił go Brian. – Już prawie żonaty, a interesuje się portkami Mines. Co by na to powiedziała twoja Abigail?

     – Spokojnie, chłopcy – odezwała się Mines. – Abigail nie będzie zazdrosna. Wszystkie dziewczyny w Little Salvador uważają, że jestem chłopakiem. Żadna nie byłaby zazdrosna. A gdzie wy, Richie, zamierzacie zamieszkać?

     – U Abby – odparł. – Na razie. Później pomyślę o jakim własnym domu.

     – Chciałabym mały, drewniany domek – rozmarzyła się Mines. – Koniecznie z dużymi oknami i może taką kamienną podmurówką.

     – Ale pewnie ze stajnią dwa razy większą od domu, co? – wtrącił Nat.

     – Żebyś wiedział! Będę kiedyś hodować konie, jak Mat.

     – Przyjmiesz mnie do pracy? – zabrzmiał dźwięczny głos Graisona i Ray znieruchomiał. – Znam się na koniach. A jeśli będzie trzeba, to pomogę ci nawet zbudować ten dom z kamienną podmurówką.

     – Oho! Szykuje się chyba następne wesele – skwitował Brian, a wtedy jakiś dziwny chłód zmroził serce Raya.

     „To ja! – chciał krzyknąć. – To ja zbuduję dla ciebie dom! Tylko ja mam do tego prawo!"

     Zerwał się ze swojego miejsca, nie zważając, czy zostanie zauważony przez siedzących przy ognisku. Pobiegł w ciemność, na oślep, a w głowie szumiało, jakby miał tam stado rozwścieczonych os. Zatrzymał się po kilku minutach, w pobliżu ścieżki prowadzącej do puszczy. Oddychał ciężko i szybko.

     „Co ja robię? – pomyślał. – Co najlepszego robię? Zachowuję się jak ktoś niespełna rozumu! Z powodu jakiejś dziewczyny? Chyba całkiem zwariowałem. Przestałem się trzymać swoich zasad i co mi z tego przyszło? Znowu cierpię! Znowu, cholera, spotyka mnie krzywda, choć nie zasłużyłem!"

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top