ROZDZIAŁ ÓSMY cz. 5

     15 kwietnia
     Miałam już nic w tym dzienniku nie pisać, ale nie mogę znaleźć sobie miejsca, więc może kiedy wyrzucę to z siebie, będzie choć trochę lepiej? A prawda jest taka, że oszukuję samą siebie. Tak, tylko udaję, że Ray mnie nie obchodzi. Że po tym wszystkim, co się stało, po tym, co powiedział, nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Wmawiam to sobie, a przecież nie mogę przestać o nim myśleć. Tak chciałabym, żeby wszystko było jak kiedyś. Ale nie będzie, bo wiem, że nic go nie obchodzę. Teraz już wiem. I powinnam wyliczyć sobie, na kartce wypisać, ile rzeczy naprawdę mi się w nim podoba, a ile nie. I powinnam być przy tym szczera z samą sobą, a potem powinnam porównać i zobaczyć, których rzeczy jest więcej. A nawet gdyby okazało się, że więcej jest tych dobrych, to powinnam jeszcze zastanowić się, czy jest ich wystarczająco dużo. Kilka dni temu wzięłam ten dziennik, bo chciałam opisać, co czuję, ale nic nie przychodziło mi do głowy, ani jedno zdanie. I ułożyłam taki wiersz:

Kiedyś byliśmy razem i mieliśmy marzenia.

Był w nich dom stojący w ogrodzie miłości.

A teraz wszystko minęło.

Ty zapomniałeś, ja ciągle pamiętam.

Co nam pozostało?

Spojrzenia bez wyrazu i grób.

Grób, w którym spoczęła cała nasza przyszłość.

A przecież nie chcemy tego.

Ty nie chcesz i ja nie chcę.

Więc weź mnie za rękę, gdy do ciebie podejdę

I powiedz to wszystko, co mówiłeś kiedyś.

Wtedy podniesie się z ruin dom

I rozkwitną kwiaty w ogrodzie miłości.

Słońce znów będzie słońcem,

A uśmiech uśmiechem.

A my będziemy twierdzą,

Której nikt nie zdobędzie.


     23 maja
     Kilka dni temu poznałam pewnego człowieka. W stajniach Mata Sullivana. Poszłam tam, bo...

     – Zostaw to! – usłyszał głos Mines, a kiedy podniósł głowę, zobaczył, że stała w drzwiach. Podbiegła i gwałtownym ruchem wyrwała mu dziennik z ręki, a potem przycisnęła do siebie i trzymała kurczowo jak cenny skarb. Miała zaciętą twarz i oczy pałające nienawiścią. – Jak śmiesz...? – wysyczała.

     – Dlaczego ten morderca jest na wolności? – zapytał Jack rzeczowo.

     – Kto? – odezwała się Mines przyciszonym głosem.

     – Jak to kto?! Dobrze wiesz kto! Dlaczego Nally nie siedzi w areszcie? Zabił tę dziewczynę. Tę, która miała na imię Dinah.

     – Nikogo nie zabił – powiedziała Mines już całkowicie spokojnie. – Zapamiętaj sobie: nikogo nie zabił!

     Jack pokiwał głową.

     – Wiesz, co teraz zrobię, prawda? A jeśli się nie domyślasz, to powiem ci: pójdę do szeryfa i opowiem o wszystkim.

     – Idź. Może szeryf ci uwierzy, a może nie. Ale to bez znaczenia, bo przecież nie masz dowodów.

     – Tutaj jest dowód. Trzymasz go w rękach.

     – Masz rację. – Mines uśmiechnęła się złowieszczo. – To ja trzymam go w rękach.

     – Dasz mi ten dziennik – powiedział Jack i postąpił krok do przodu.

     – Jeśli się zbliżysz – odezwała się zniżonym głosem – to narobię nieludzkiego wrzasku. Przybiegnie tu ojciec i zanim zdążysz cokolwiek powiedzieć, skręci ci kark, bo naopowiadam takich niestworzonych rzeczy, o jakich nawet ci się nie śniło. I nie wytłumaczysz się, bo chyba wiesz, komu mój ojciec uwierzy.

     – Nie ma twojego ojca – stwierdził zimno, nie spuszczając z niej wzroku.

     – Jest. Był w domu, kiedy przyszłam. To jak, chcesz zaryzykować?

     – Dlaczego to robisz? – spytał. – Dlaczego bronisz mordercy, który w dodatku...

     – To nie twoja rzecz. A Raya zostaw w spokoju i wbij sobie do głowy, że nie jest żadnym mordercą.

     – Mines, posłuchaj... – zaczął Jack zupełnie innym tonem, bo sytuacja zaczynała się wymykać spod kontroli, ale Mines przerwała:

     – Nie, nie mam zamiaru słuchać. Powiedziałeś wszystko, co mogłeś powiedzieć. I zrobiłeś już wszystko. Nie wystarczy ci? Nie wystarczy, że okłamywałeś mnie przez tyle miesięcy, pozwalając, żebym wierzyła, że możesz stać się moją przyszłością, a chodziło ci jedynie, żeby... Brzydzę się tobą, wiesz?

     – Idę do szeryfa – powiedział Jack. – Niech sam poprosi cię o ten dziennik.

     – Powiem, że go nie mam, że nigdy nie istniał. W najlepszym razie Jeff pomyśli, że jesteś po prostu zazdrosny.

     – Zobaczymy, co pomyśli Jeff – powiedział i wyszedł.

     Zbiegł na dół i natknął się na Mary Stidt.

     – Już idziesz, Jack? Właśnie miałam zanieść wam kawę.

     – Innym razem, pani Stidt – odparł szybko. – Teraz bardzo się spieszę.

     Co sił w nogach pobiegł do biura szeryfa. Twarz Jeffa Butlera rozjaśniła się uśmiechem, kiedy Jack tam wszedł.

     – Musi pan aresztować Nally'ego – powiedział bez wstępów, nie przywitawszy się nawet.

     – Stało się co? – Z twarzy Butlera zniknął uśmiech.

     – Przecież pan wie! Zabił dziewczynę, która nazywała się Dinah!

     – Aaa, o to ci chodzi. – Jeff Butler wyraźnie się uspokoił. – Tak, przyznaję, podejrzewałem go, ale ostatecznie nie znaleźliśmy żadnych dowodów. Poza tym Departament z Salvador odstąpił od śledztwa w tej sprawie.

     – Ale on to zrobił, szeryfie! I jest na to dowód. Przyznał się Mines. Zapisała to w swoim dzienniku!

     – I to ma być ten dowód? Nie, Jack, to nie wystarczy. Wiesz, jak to jest, kiedyś się spotykali. Mines i Ray, znaczy się. Pod wpływem emocji mogła wypisywać różne rzeczy, zwłaszcza kiedy się rozstali. Na tej podstawie nie mogę nikogo aresztować i oskarżyć o morderstwo.

     – Niech pan powie, szeryfie, jak działa prawo w tej osadzie, skoro można kogoś zabić i nie ponieść za to żadnej kary?

     – Tłumaczę ci, Jack, że nie mogę aresztować nikogo na podstawie dziennika nastoletniej dziewczyny. To stara sprawa, już zamknięta, nie zaprzątaj sobie tym głowy.

     – Nie zaprzątać sobie głowy? A może Nally jest kimś, kogo boi się nawet szeryf?

     – Nie mam powodu bać się Raya. Możliwe zresztą, że pomyliłem się w swojej ocenie i wcale tego nie zrobił.

     – Zrobił – powiedział Jack. – I Mines o tym wie.

     – To ja powiedziałem Mines, że go podejrzewam, zatem nie możemy być tak do końca pewni, czy to, co pisała w swoim dzienniku, jest prawdą. Siadaj, Jack. I uspokój się. Napijesz się naszej poczciwej, domowej whiskey? – spytał szeryf, a Jack z rezygnacją skinął głową i opadł na krzesło z ciężkim westchnieniem.


          W tym samym czasie Mines pobiegła za stajnię, żeby spalić dziennik.

     „Szkoda, że muszę to zrobić – pomyślała, kiedy patrzyła, jak kolejne kartki trawione ogniem, czernieją i kurczą się jakby w spazmie boleści. – Szkoda, ale tak trzeba, bo nie mogę go tu zostawić. Nie chcę, żeby ktokolwiek przeczytał i dowiedział się, co czułam i co myślałam. W zupełności wystarczy, że Graison poważył się tknąć moją tajemnicę... A zatem już nikt więcej nie powinien. Zabrać też nie mogę, bo każda dodatkowa rzecz, która nie jest niezbędna, będzie tę wyprawę jedynie utrudniać..."

     Kiedy spłonęła ostatnia zapisana kartka, Mines starannie rozdeptała czarne resztki i poszła do stajni, żeby wyprowadzić przygotowanego do drogi, osiodłanego Alegro. Dosiadła go i pojechała w stronę domu pastora, gdzie na poddaszu mieściła się mała izba od lat zajmowana przez Raya. Zostawiła konia na podwórzu i weszła do domu. Znalazła się w niewielkiej sieni. Przed sobą widziała drewniane schody prowadzące na poddasze, a u szczytu zamknięte drzwi – ostateczny cel przybycia do tego domu.

     Jeszcze nie myślała o tym, czy Ray jest u siebie, czy go zastanie. Ale coś mówiło jej, że nie musi się nad tym zastanawiać, bo wszystko, co się w tej chwili działo, przebiegało zgodnie z ustalonym wcześniej porządkiem.

     Kiedy wspinała się po drewnianych schodach, ogarnęło ją coś dziwnego, jakieś nieokreślone uczucie, tak jakby po długiej podróży pełnej niebezpieczeństw i trudności, wracała wreszcie do spokojnego azylu, bezpiecznego portu, przystani, która zapewnia schronienie. Nie było żadnych wątpliwości, że tam, u szczytu tych schodów, za zamkniętymi drzwiami jest człowiek, który właśnie teraz na nią czeka, który czekał zawsze i który – była tego pewna – czekałby jeszcze długo, gdyby zaszła taka potrzeba.

     Stąpała bez pośpiechu, z tą nienaruszalną pewnością, tak jakby samej sobie i całemu światu chciała udowodnić, że się nie myli, że ten chłopak oczekuje tam i będzie czekał, choćby nawet wychodziła tak całą wieczność. Posuwała się naprzód wolno, jak gdyby delektowała się chwilą, chłonęła magiczną, cudowną moc i napawała się nią z pragnieniem, by to uczucie trwało jak najdłużej. Jej kroki były spokojne, delikatne, a zarazem bardzo pewne. Pomimo grubej podeszwy butów miała wrażenie, że wyczuwa wyraźnie każdą nierówność stopni wyżłobioną przez dziesiątki, setki, tysiące stąpnięć, przez wielu ludzi, w ciągu wielu lat; że wyczuwa każdy sęk i każdą drzazgę. Podobnie wyraźnie wyczuwała śliską gładkość drewnianej poręczy, po której wolno przesuwała dłoń.

     Sekundy płynęły tak samo wolno, jak wolno wspinała się po schodach. A potem pomyślała, że idzie już długo i wydawało się, że stopnie ciągną się w nieskończoność – gdzieś daleko i wysoko – i że wcale ich nie ubywa. Dopiero kiedy usłyszała skrzypnięcie jednego z nich, uświadomiła sobie, że jest w połowie drogi i powiedziała sobie, że oto zakończył się pewien trwający długo etap, a rozpoczął się nowy, o którym nie wiedziała niczego konkretnego, a zarazem wiedziała wszystko, bo niczym nie różnił się od poprzedniego.

     A później nie myślała nic, a przynajmniej starała się nie myśleć. Przelatywały jej tylko przez głowę jakieś oderwane od siebie dziwne myśli, ale Mines wcale nie zwracała na nie uwagi. W końcu rozległo się drugie skrzypnięcie, do złudzenia przypominające to poprzednie, ale tym razem nie wyobraziła sobie, tak jak wcześniej, że kończy się jakiś etap, po to by mógł rozpocząć się następny. Nie pomyślała o niczym, bo znalazła się na tyle blisko drzwi, że odczuwała i wyraźnie uświadamiała sobie tę bliskość. Ogarnęło ją teraz inne uczucie, przypominające niecierpliwość, ale nie przyspieszyła kroku. Świadomie odkładała moment przybycia do kresu swej drogi, który – nie miała co do tego żadnych wątpliwości – stanie się tym wspanialszy, im dłużej przyjdzie na niego poczekać.

     Ale nim zdążyła pomyśleć o drodze, jej kresie i niecierpliwości, znalazła się przy samych drzwiach i bezwiednie, jakby odruchowo, nie myśląc, co robi, podniosła rękę i zastukała. Delikatnie, bardzo cicho, ale bez jakiejkolwiek niepewności.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top