ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY cz. 9

7

          „To był zwyczajny dzień – pomyślała Mines, gdy nazajutrz wyruszyli w dalszą drogę. – Jeden z wielu. Kolejny dzień wyprawy. Wstałam rano, jak gdyby nigdy nic, wypiłam tę okropną kawę, pewna, że będzie to tak samo nudny dzień, jak poprzedni, że nic się nie wydarzy. Nic, czym mogłabym zaprzątać sobie głowę. Wieczorem rozłożyliśmy obozowisko, też zwyczajnie, jak zawsze. I spędzałam ten dzień pewna, ostatecznie przekonana, że skończy się jak każdy inny. Ale w końcu miałam przekonać się, że to nie będzie dzień, który mogłabym porównać do jakiegokolwiek innego. To wszystko zdarzyło się wczoraj. To, co powiedział Ray... To, że w końcu byliśmy razem, tak prawdziwie i do końca. A kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że to wszystko się nie stało. Tak jakby istniało tylko w mojej wyobraźni. A dla niego to pewnie zwyczajna, najzwyczajniejsza rzecz na świecie."

     Jechali w milczeniu. Nie patrzyli na siebie, jakby unikali swojego wzroku. Ray jechał nieco z tyłu, prawie równolegle z kroczącym leniwie jucznym mułem.

     „A dziś jest znów tak samo jak zawsze – pomyślała Mines. – Wczoraj... Co ja mówię, jeszcze dziś nad ranem leżał tak blisko mnie. A teraz wcale się nie odzywa. Pewnie po tej nocy już mnie nie lubi. Tak, pewnie nie w ten sposób wyobrażał sobie wszystko. Może myślał, że ze mną będzie tak samo jak z Dinah, która pewnie doskonale wiedziała, co trzeba robić. A ja? Co mogę wiedzieć, jeśli nigdy, z nikim... A teraz pewnie znów jestem tym, kim w Little Salvador. Trzyma się z tyłu, pewnie po to, żeby ze mną nie rozmawiać i nie patrzeć na mnie."

     „Nic nie mówi – myślał w tym samym czasie Ray, walcząc z ogarniającą go coraz bardzej słabością. – Od rana nie odezwała się do mnie ani słowem. Pewnie nie tego oczekiwała po ostatniej nocy. Może spodziewała się czegoś zupełnie innego? Starałem się, jak mogłem, ale pewnie zawsze tak to wygląda, kiedy jest się razem po raz pierwszy. Ale Mines pewnie o tym nie wie. Mam tylko nadzieję, że nie przysporzyłem jej kłopotów. Nie, na pewno nie. Wszystko zrobiłem, jak trzeba. Dinah mnie tego nauczyła. A swoją drogą – uśmiechnął się nieznacznie do samego siebie – nie miałem pojęcia, że można odczuwać coś takiego. Coś o wiele wspanialszego niż zwyczajną przyjemność. Jeśli o to idzie, to w porównaniu z Mines, ta przebiegła lisica Dinah wcale nie istnieje. Nawet nie mogłaby równać się z moją kochaną dziewczynką..."

     Błogi uśmiech pojawił się na jego twarzy, a wspomnienie minionej nocy pozwoliło na chwilę zapomnieć o chorobie i oddalić widmo śmierci. Spojrzał na jadącą przed nim Mines i uśmiech zniknął z jego twarzy.

     „Dlaczego ze mną nie rozmawiasz? – zapytał w myślach. – Dlaczego traktujesz mnie dziś jak kogoś całkiem obcego? Przecież teraz jestem twoim mężem... Zatem skończyło się szybciej, niż się zaczęło – pomyślał ze smutkiem. – Już mnie nie chce, a ja tak pragnąłem spędzić te ostatnie chwile blisko niej. Dlaczego, Mines? – ponowił bezgłośne pytanie. – To pewnie przez tę noc. Tak, na pewno się rozczarowałaś. Tak wiele dałbym za to, żebyś tej ostatniej nocy czuła to, co ja. Ale tobie pewnie nie było ze mną dobrze. Zapytam – postanowił nagle i nawet popędził trochę konia, tak że zrównał się z dziewczyną. – Zapytam" – pomyślał jeszcze raz, ale ciągle jechał w milczeniu.

     Mines nawet nie spojrzała. Przepełniał ją smutek, że Ray nie chce rozmawiać.

     „Wychowaliśmy się razem – pomyślała. – Spędziliśmy razem dzieciństwo. Pewnie zawsze tak jest. Pewnie zawsze kończy się tak samo. Kończy się tak, że ci wszyscy chłopcy prędzej czy później robią takie rzeczy ze swoimi przyjaciółkami z dzieciństwa. Nieodmienne prawo losu. I nie ma tu miejsca na żadne wzniosłe uczucia. Tak jak teraz. Przeznaczenia nie da się oszukać, więc jeśli nigdy nie byliśmy razem, choć mogliśmy, bo istniało po temu tysiące okazji, to taki jeden raz, który przypadkowo zdarzył się poprzedniej nocy, niczego nie zmienia. Dla niego niczego nie zmienia. A dla mnie? Dla mnie zmienia wszystko, ale ja się przecież nie liczę. A on? O co mu teraz chodzi? – pomyślała, widząc, że Ray zrównał się z nią. – Po co popędził konia? Lubi takie zagrywki. Lubi bawić się w ten sposób."

     Ray jechał obok i patrzył na jej profil, na czarne kosmyki podrygujące w rytm kroków Alegro. Znowu ogarniało go pożądanie.

     „Nie. Nie mogę w ten sposób" – pomyślał.

     – Mines – odezwał się, a ona natychmiast zatrzymała konia i powiedziała szybko:

     – Wiem, powinniśmy odpocząć.

     – Może oczekiwałaś czegoś innego, ale ja...

     – Powiedz, Ray – przerwała – dzisiaj czujesz się trochę lepiej, prawda?

     – W dzień zawsze jest lepiej – skłamał, odwracając wzrok.

     Mines zeskoczyła z Alegro i chciała odtroczyć pled, ale Ray powstrzymał ją, mówiąc:

     – Zostaw to.

     – Musimy odpocząć. Ty musisz...

     – Powiedziałem, zostaw – przerwał stanowczo, ale łagodnie. – Myślę, że nie ma potrzeby marnować czasu na odpoczynek, który i tak nic nie pomoże. Ta choroba, kiedy już raz nadejdzie, to nie opuszcza człowieka, choćby nawet odpoczywał raz za razem. Jedźmy dalej. Chcę wykorzystać każdą minutę i przebyć razem z tobą tyle drogi, ile się da i na ile starczy mi sił. A im dalej z tobą dotrę, tym spokojniejszy będę, umierając.

     – Ale, Ray... – zaczęła.

     – Nie traćmy czasu – przerwał znów. – Chodź do mnie, wsiądź tutaj. Pojedziemy razem.

     Podeszła do kasztanka, a Ray wyciągnął rękę i pomógł jej usadowić się w siodle. Wyruszyli dalej, a po chwili chłopak przyciągnął ją do siebie, tak że oparła się o niego plecami.

     – Zakochałem się w tobie przy stajniach Mata – powiedział nagle.

     – Naprawdę? Kiedy?

     – Tego dnia, gdy rozmawialiśmy po raz pierwszy.

     – Nie wierzę!

     – Dlaczego?

     – Bo miałam osiem lat.

     – Wiem – powiedział. – Mała... – dodał.

     – Tak, pamiętam. Wściekałam się, kiedy mnie tak nazywałeś.

     – A teraz?

     – Teraz wiem, że wcale tak o mnie nie myślisz. A kiedy to mówisz, to znaczy zupełnie coś innego niż wtedy.

     – Takie określenie do ciebie nie pasuje – orzekł. – Nie jesteś mała, słaba i bezbronna. Nie, z pewnością nie. Masz w sobie więcej siły niż niejeden rosły facet. Ale to dobrze. To znaczy, że mogę być o ciebie spokojny. To znaczy... Prawie spokojny.

     – To nie jest do końca tak. Nie jestem aż tak twarda, jak to wygląda na pierwszy rzut oka.

     – Zmierzasz do Montany – przypomniał jej. – To sześć tysięcy mil w linii prostej. Lądem ze dwa albo trzy razy tyle. Musisz stać się twarda, jeśli chcesz tam dotrzeć.

     – Tyle że... – odezwała się. – Widzisz, nie jestem pewna, czy chcę jechać do Montany, jeśli nie jedziesz ze mną.

     – Nie możesz zrezygnować. To nie byłoby w porządku. Wyruszyłaś tam i tego powinnaś się trzymać. Musisz dotrzeć do celu, bez względu na wszystko. Trzeba tylko, żebyś pamiętała o ostrożności. I uważała na siebie. Jak już znajdziesz się w Stanach, a wierzę... Nie, ja wiem, że tam dotrzesz, musisz pamiętać, żeby nie ufać ludziom. Duże miasta, takie jak Richmond, najlepiej omijaj z daleka. Będziesz pamiętać? – zapytał, ale Mines milczała. – Mines! Słyszałaś, co powiedziałem? Nie zbliżaj się do Richmond!

     – Dopadnę tych, którzy ci to zrobili, Ray – wyszeptała ledwo dosłyszalnie, ale usłyszał.

     – Ani mi się waż! Tak czy inaczej, nie znalazłabyś tej diabelnej kamienicy. Zbyt dużo ich tam jest, żebyś mogła wiedzieć, która to. Nie wiadomo, czy jeszcze w ogóle stoi. Przez piętnaście lat wiele mogło się zmienić.

     – Tak, tak. Zapamiętałam dobrze: Richmond, dzielnica robotnicza przy wielkiej fabryce, kamienica czynszowa i pokój na poddaszu...

     – Mines! – skarcił ją. – Nawet o tym nie myśl!

     – Dobrze, myśleć nie będę – zgodziła się potulnie.

     – Posłuchaj, jeszcze jedno. Kiedy zacznę czuć się całkiem źle, tak że nie będę w stanie jechać dalej, zostawisz mnie i pojedziesz sama. Nie chcę, żebyś patrzyła, jak umieram.

     – A teraz ty mnie posłuchaj, Ray – powiedziała stanowczo. – Chcesz, żebym dotarła do Montany bez ciebie. Dobrze, zrobię to. To znaczy, zrobię wszystko, żeby tak się stało. Ale ciebie nie zostawię samego. Nigdy, rozumiesz? Nie zostawię cię na pastwę losu, tym bardziej, kiedy jesteś chory. Poza tym może wyzdrowiejesz. Tego nie wiemy. Myślę sobie więc, że byłabym najgłupszym i najpodlejszym stworzeniem na świecie, gdybym kiedykolwiek, w jakiejkolwiek sytuacji cię zostawiła.

     – Nie licz na cudowne ozdrowienie. Trzeba, żebyś pogodziła się z tym, co nieuniknione. Ale skoro postanowiłaś zostać ze mną do końca, muszę przyjąć to do wiadomości. Nie mogę zmusić cię, żebyś postąpiła inaczej. Tyle że chciałbym, żebyś nie robiła sobie kłopotu z pochówkiem. Moje ciało możesz spokojnie zostawić padlinożercom...

     – Ray, przestań!

     – Chciałem tylko powiedzieć, że nie zamierzam marnować ostatnich godzin życia, żeby wykopać sobie dołek. Zwłaszcza że jestem na to zbyt leniwy.

     – Jesteś okropny!

     – Ale da się ze mną wytrzymać, co? – Ray się roześmiał. – Przynajmniej jeszcze te kilka godzin...

     – Ray! Jak możesz...

     – Ale dzięki temu nigdy o mnie nie zapomnisz.

     „Nie zapomnę – pomyślała ze smutkiem. – Bóg mi świadkiem, że nie zapomnę, choć pewnie byłoby dla mnie lepiej, gdybym zapomniała."

     – Powiedz, co będziesz robić, jak dotrzesz do Montany – odezwał się Ray.

     – Nie myślę o tym teraz.

     – A powinnaś, bo to ważne. Powiedziałbym nawet, że teraz dla ciebie najważniejsze. I dla mnie też, bo muszę wiedzieć, że sobie poradzisz.

     – Poradzę sobie – obiecała.

     – Opowiedz, jak to zrobisz.

     – Zbuduję dom w jakimś ładnym miejscu, na przełęczy albo na wrzosowisku.

     – Dlaczego mówisz rzeczy, w które sama nie wierzysz? – spytał rzeczowo.

     – No jak to? – zdziwiła się. – Przecież będę musiała gdzieś mieszkać.

     – Zgadza się, ale jakim cudem sama zbudujesz dom.

     – No, nie sama. Jasne, że nie. Ktoś mi pomoże. Na przykład Indianie.

     – Na twoim miejscu byłbym ostrożny z tymi Indianami. I nie liczyłbym zbytnio na pomoc. Szczególnie że wcale nie kochają Amerykanów tak bardzo, jak się Amerykanom wydaje.

     – Może znajdę jakiś opuszczony dom? Wyremontuję, bo z tym sobie sama poradzę.

     – Niewątpliwie – potwierdził. – Pewnie z remontem byś sobie poradziła i stałoby się dobrze, gdybyś miała na tyle szczęścia, żeby taki dom znaleźć. Ale co zrobisz, jeśli się taka okazja nie trafi?

     – Zatrudnię się gdzieś. Może przy koniach? Zarobię pieniądze i kupię sobie dom albo zapłacę komuś, kto go dla mnie zbuduje.

     – Graison był niedawno w Stanach i mówił, że jest kryzys i nie ma nigdzie pracy.

     – On nie jest kimś, komu wierzę.

     – A jeśli mówił prawdę?

     – Czy chcesz mnie teraz zniechęcić do tej wyprawy?

     – Wprost przeciwnie. Chcę, żebyś tam dotarła i chcę mieć pewność, że sobie poradzisz w każdej sytuacji. Zatem jesteś już w Montanie i nie masz domu. Co dalej?

     Mines uśmiechnęła się chytrze.

     – Znajdę przystojnego kowboja, wyjdę za mąż, a on wybuduje dla mnie dom.

     – Myślisz, że znajdziesz kowboja, który będzie chciał, żeby żona miała krótkie włosy i nosiła spodnie? – zapytał kpiącym tonem, ale całkiem poważnie przyszło mu do głowy:

     „Trudno mi znieść myśl, że kiedyś jakiś facet będzie leżał koło niej w łóżku."

     – A co ma do rzeczy, jak się ubieram? – zaperzyła się.

     – Bo żaden facet nie chciałby mieć żony w spodniach.

     – Ty też?

     – Ja też.

     – To dlaczego uganiałeś się za mną przez te wszystkie lata? – spytała przekornie.

     – To ty się za mną uganiałaś – odparł i mocniej przyciągnął ją do siebie.

     – Akurat! A kto się we mnie zakochał, kiedy miałam osiem lat?

     – A kiedy ty się we mnie zakochałaś?

     – Dużo później. Jak przestałeś być nieznośnym dzieciakiem.

     – Wiesz, zawsze lubiłem z tobą rozmawiać, ale teraz sprawia mi to wyjątkową przyjemność. Może dlatego, że nareszcie jestem sobą i przestałem bać się samego siebie. Byłem głupi i dlatego zmarnowałem całe swoje życie.

     – Nie mów tak.

     – Ale to prawda. Zmarnowałem. I nie tylko przez głupotę, ale i tchórzostwo, do którego nie chciałem przyznać się nawet przed sobą.

     – Każdy jest trochę tchórzem. Każdy człowiek czegoś się boi i albo się do tego przyznaje, albo nie – powiedziała Mines.

     – Na tym polega tchórzostwo. Na tym, że nie przyznajemy się, że się czegoś boimy – wyjaśnił Ray. – I dlatego sądzę, że tchórzostwo to największa ze zbrodni. W każdym razie chciałbym upewnić się, że z tym twoim domem w Montanie będzie wszystko jak trzeba.

     – Będzie. Obiecuję, że będzie – głos Mines zabrzmiał poważnie i uroczyście. – Przecież wierzysz we mnie, prawda?

     – Pewnie, że wierzę. Ale... – zawahał się. – Z tymi kowbojami, to lepiej uważaj...

     Mines odwróciła się i spróbowała spojrzeć na Raya, ale ten skarcił ją szybko:

     – Nie wierć się, bo oboje spadniemy.

     – I dobrze. Przynajmniej miałbyś zaliczony choć jeden upadek z konia.

     – Aha! To znaczy, że jednak rozczarowałem cię wtedy, pierwszego dnia w zatoce. Miałaś nadzieję, że spadnę z Alegro, co?

     – A jakże! Ale by było śmiechu! A ile powtarzania: „tylko nie mów nikomu"... – przedrzeźniła go.

     – Och, ty! – powiedział, uśmiechnął się i przytulił twarz do jej włosów.

     – Dlaczego mam uważać na kowbojów? – zagadnęła.

     – Bo nie wszyscy są w porządku. A gdybyś trafiła na takiego jak Graison...

     – Nie zaprzątaj sobie tym głowy, Ray. Żartowałam z tym kowbojem. Nie w głowie mi wychodzenie za mąż. Gdyby taki zamiar kiedykolwiek powstał w mojej wyobraźni, to nie siedziałabym teraz w siodle, z krótkimi włosami i spodniami na tyłku, ale pichciłabym coś w kuchni u mamy, żeby następnie podać to coś jakiemuś facetowi, który traktowałby mnie jak głupią gąskę.

     – Widzę, że nie masz najlepszego zdania o facetach – stwierdził Ray.

     – Czy ja wiem? W każdym razie nie o wszystkich. Myślę, że czas rozejrzeć się za jakimś miejscem na nocleg.

     – Słońce jeszcze wysoko... – zaczął niepewnie Ray, choć myśl o odpoczynku była kusząca. Zmęczenie nasilało się i przewidywał, że lada chwila zacznie boleć go głowa.

     – Zobacz – odezwała się Mines i wskazała drzewa rosnące zwartą grupą mniej więcej pół mili od nich. – Zaledwie kawałek i będziemy mieć dobre miejsce na obozowisko.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top