ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY cz. 7
6
To stało się dziesiątego dnia wyprawy. Wydawało się, że prerie płaskowyżu nie mają końca. Od kilku dni nie napotkali żadnej osady ludzkiej, choćby najmniejszej wioski. Upał i monotonia krajobrazu coraz dotkliwiej dawały się we znaki. Żeby zabić czas i trochę urozmaicić podróż, Mines podśpiewywała cicho:
Mój dom jest w Montanie
i noszę bandanę,
ostrogi mam srebrne,
a szary mój koń.
Czy w słońcu, czy w burzy,
my zawsze w podróży,
w strzemieniu mam stopę
i pędzę galopem.
Wstajemy, gdy słońce
wschodzi gorące,
gdzie przestrzeń otwarta,
przebycia jest warta,
na zachodzie jest życie,
ja kocham je skrycie.
Montana mym domem,
zamieszkam tam z koniem.
Naścinam dziś znowu
gałęzi sosnowych,
by ogień rozniecić,
gdy zapadnie zmrok.
Podjemy nad rzeką
orzeszki i bekon,
a potem zagwiżdżę
o szlaku mym pieśń.*
Tamtego dnia około południa Ray poczuł się bardzo zmęczony, bardziej niż zwykle. Ogarnęła go jakaś dziwna słabość i niemoc, która stopniowo opanowała całe ciało. Wszystko wewnątrz zaczęło sprawiać ból nawet przy najmniejszym ruchu.
Nie zaskoczyło go to. Doskonale znał ten stan swojego organizmu i wiedział, czym jest i co oznacza. Tak zwykle czuł się przed każdym nawrotem choroby.
„A zatem to już? – pomyślał z czymś w rodzaju rozczarowania. – No tak. Przecież wiedziałem, że to nadejdzie. Nie tylko wiedziałem, miałem pewność. Ale dopóki nie nadchodziło, pozostawało w jakiś sposób odległe, nierealne, tak jakby nie dotyczyło mnie."
Walczył ze zmęczeniem i coraz większą słabością, ale trzymał się wytrwale w siodle, żeby nie opóźniać drogi. Znał mechanizm tej choroby – najgorsze dopiero miało nastąpić za dzień lub dwa. Wieczorem, kiedy upał zelżał nieco, poczuł się trochę lepiej, tak że kiedy zatrzymali się, żeby rozłożyć obozowisko, mógł zebrać drewno i rozpalić ogień. Po kolacji usadowił się najwygodniej, jak mógł, w pozycji półleżącej, żeby jak najlepiej wykorzystać czas przeznaczony na odpoczynek.
„To na nic – przyszło mu do głowy. – Choćbym robił, nie wiem co, to wszystko na nic. To, co nadeszło, już nie odejdzie, nie opuści mnie ani na chwilę."
Ogarnął go nagły strach, który starał się odsunąć jak najdalej od siebie. Ale kiedy w pewnej chwili spojrzał na Mines, uświadomił sobie, że oto nadszedł kres tego, co nawet na dobre się nie zaczęło i ta myśl przeraziła i zabolała najbardziej. Zamknął oczy, a gardło zacisnęło się tak, że z trudem przełykał ślinę.
– Co ci jest, Ray? – usłyszał zatroskany głos dziewczyny, otworzył oczy i spojrzał na nią.
Patrzyła wzrokiem pełnym miłości i czułości. Tym wzrokiem, który sprawiał, że wszystko rwało się do niej, a pragnienie bycia z nią zagłuszało wszystkie inne pragnienia.
– Nic – odpowiedział.
– Ray...
– Nic – powtórzył twardo, patrząc w łagodne, dobre oczy.
Odwróciła głowę i nie powiedziała już ani słowa.
Leżał bez ruchu, ale zdawał sobie sprawę, że najdłuższy nawet odpoczynek nie zdoła sprawić, żeby choroba nie zaatakowała.
„Nadszedł czas – pomyślał. – Muszę jej powiedzieć. Nie ma sensu dłużej zwlekać. Opowiem, byle nie litowała się nade mną. Byle nie współczuła, bo to nie jest mi do niczego potrzebne."
Patrzył na nią przez chwilę, a potem odezwał się cicho:
– Jeśli obiecasz, że nie będziesz się nade mną litować, to opowiem ci wszystko.
– Nie będę – powiedziała, myśląc: „Coś się stało. Ta decyzja, że to już teraz. Musi mieć jakiś powód. A zatem jutro mnie opuści. Tak, najprawdopodobniej tak zrobi. Myślę, że jutro zostanę sama."
Ale Ray nie od razu zaczął mówić. Jeszcze przez dłuższy czas leżał z przymkniętymi oczami i rozmyślał.
„Nie muszę się obawiać, bo obiecała, że nie będzie się litować. Wierzę jej i dlatego tylko ona jedna na tym cholernym świecie pozna całą prawdę o mnie. Mam nadzieję, że zrozumie, że będzie wiedziała, dlaczego nie mogłem jej dać tego, na co zasługiwała. Opowiem jej, niech no trochę bardziej się ściemni."
Otworzył oczy i patrzył w ciemniejące niebo. Oczekiwał nadejścia nocy.
„A może nie umrę? – pomyślał nagle. – Może jednak nie? Może jeszcze tym razem się uda? Co wtedy? Czy będę żałował? A może poczuję wściekłość, że zmarnowałem tyle czasu, tego czasu, kiedy mogłem być blisko niej. Gdyby okazało się, że nie umrę... Jasne! – pomyślał z politowaniem. – Pocieszaj się, Nally, pocieszaj dalej! I oszukuj samego siebie! Przecież dobrze wiem, że tak się nie stanie, więc nie ma sensu rozmyślać nad tym, co nigdy nie nastąpi. Wyrok już zapadł, a decyzja została podjęta. Źle by się stało, gdybym zaczął rozważać teraz jakiś inny bieg zdarzeń."
Postanowił nie myśleć więcej o tym, co mogłoby się wydarzyć, a przede wszystkim nie myśleć, że mimo wszystko tak bardzo boi się śmierci i pragnie żyć. Żyć z nią i dla niej.
„Nieśmiertelna dusza – pomyślał. – I co mi po niej? Gdyby po śmierci wszystko wyglądało tak wspaniale, jak to opowiadają pastorzy, to ludzie nie baliby się umierać. A może nawet woleliby umrzeć, niż żyć na tym okropnym świecie. A przecież człowiek boi się śmierci. Wiem, bo miałem okazję zobaczyć ten strach na własne oczy."
Od dłuższego czasu leżał w tej samej pozycji i zaczęły mu drętwieć mięśnie. Ale nie poruszył się. Nie wiedział nawet, co robi Mines. Nie zauważył, że dołożyła do ogniska i nastawiła puszkę z kawą. Przypomniał sobie o niej, gdy usłyszał dźwięk harmonijki ustnej i znaną mu, ulubioną melodię Mines – Sweet Betsy. Zrobiło się całkiem ciemno, a oni siedzieli w kręgu rozświetlonym płomieniami ogniska.
– Mines – powiedział niezbyt głośno. Natychmiast przerwała granie i spojrzała z uwagą. – Nadszedł czas, więc opowiem ci o moim życiu. Chciałbym, żebyś mnie zrozumiała, przynajmniej spróbowała zrozumieć. I żebyś nie obwiniała mnie o to wszystko, co zdarzyło się między nami.
– Nie obwiniam cię – powiedziała. – Nigdy cię nie winiłam.
– Powiedziałaś, że nie będziesz się nade mną litować. Chcę w to wierzyć, bo nie zniósłbym litości.
– Nie będę.
– Dobrze – mówił cichym i spokojnym głosem, w którym poza zmęczeniem nie brzmiało nic innego. – Richmond – zaczął. – Miasteczko w Kentucky. Dzielnica robotnicza przy wielkiej fabryce. Stara kamienica czynszowa, odrapane ściany nędznego pokoiku na poddaszu. Tam spędziłem pierwsze dziesięć lat życia. Ona mnie nie chciała. Kiedy się urodziłem, była bardzo młoda. Pamiętam, że miała ładną twarz. Właściwie nie przypominam sobie niczego innego poza ładną twarzą i złym charakterem. Na początku, to znaczy, kiedy jeszcze żył dziadek, nie działo się tak źle. Nie pozwalał, żeby mnie biła. Chyba był dobry. Ale jego twarzy nie mogę sobie przypomnieć. Niewiele zresztą pamiętam, jeśli chodzi o dziadka. Tyle tylko, że pod koniec długo leżał w łóżku i wcale nie wychodził z domu. Często przywoływał mnie do siebie. Podchodziłem do łóżka i słuchałem, jak mówi. Chyba jakieś ważne rzeczy, bo miał taki poważny ton głosu. Ale nie wiem, o czym mówił. Aż któregoś dnia nie zawołał mnie już do siebie. Czekałem i czekałem, ale mnie nie przywołał i nie powiedział ani jednego słowa. W końcu sam podszedłem do łóżka. Leżał na wznak, z zamkniętymi oczami i wcale się nie poruszył. Dotknąłem jego dłoni. Była całkiem zimna, lodowata, a przecież trwało upalne lato. Sam środek lata. Nie wiem dlaczego, ale zacząłem się potwornie bać. Ukryłem się pod stołem. Siedziałem tam wystraszony bardzo długo. Jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że dziadek po prostu umarł. W ogóle nie znałem takiego pojęcia jak „śmierć".
A potem zaczęło dziać się całkiem źle. Kiedy on się wprowadził... Ten, z którym ta kobieta się o mnie postarała. Każdego dnia wracał do domu pijany i wtedy się kłócili. A kiedy zbyt go rozzłościła, odgrywał się na mnie. Stanowiłem dobry obiekt: wystarczająco duży, żeby świadomie czuć ból, ale zbyt mały, żeby się obronić. Nosił przy spodniach taki szeroki pas, skórzany z metalową klamrą. Tym mnie bił. Najbardziej bolało, kiedy uderzał tym końcem z klamrą. To zostawiało najwięcej śladów. Ale nauczyłem się uciekać. Na strych. Na ten cholerny, ciemny, straszny strych pełen starych, zakurzonych gratów. I chociaż bałem się tego miejsca, to uciekałem tam, bo jeszcze bardziej bałem się tego człowieka, tej klamry... Z czasem rozeznałem się, kiedy wraca do domu i zwykle udawało mi się ukryć, zanim się pojawił. A kiedy się nie udawało... To, co zobaczyłaś nad strumieniem, to ślady po tym, co mnie spotykało, gdy nie zdołałem uciec. Myślę, że kilka takich blizn mam też na głowie. A ona... traktowała mnie chyba jeszcze gorzej. Popychała i kopała. I ciągle powtarzała, że to wszystko moja wina, że to przeze mnie...
Przerwał i spojrzał w oczy Mines, pełne napięcia, ale i zrozumienia.
– Strach – podjął Ray po chwili – to najczęściej czułem. A teraz pewnie zastanawiasz się, jak to możliwe, żeby Ray Nally, ten bezwzględny twardziel, znał coś takiego, jak strach. Jak to możliwe, że uciekał przed kimkolwiek. – Ray uśmiechnął się ze smutkiem, jego oczy błyszczały, dostrzegła w nich jakieś dziwne iskierki, wywołane czy to wspomnieniami, czy też może nadchodzącą nieubłaganie chorobą. – Tak to wyglądało. Byłem mały, słaby i bezbronny, a w moim życiu istniało jedynie zło, nienawiść, ból i krzywda. Mały i słaby przegrywa. Brutalny i bezwzględny jest górą. Pierwsza zasada, jakiej mnie nauczyło tamto życie. Dlatego, żeby nie przegrać, musiałem się taki właśnie stać.
Miałem jakieś dziesięć lat, kiedy stamtąd odszedłem. Nienawidziłem świata i ludzi. Wiedziałem jedynie tyle, że nie mogę okazać żadnej słabości, bo znów stanę się ofiarą. Nie ufałem nikomu i niczego od nikogo nie chciałem. – Ray wziął głęboki wdech. – Postanowiłem, że będę z tobą szczery, więc będę. Do końca. Nigdy nie zapomniałem o tym, co mnie w życiu spotkało. Nie zdołałem o tym zapomnieć. A we mnie samym tkwiło tyle nienawiści i żalu, że chciałem brać odwet na wszystkim i na wszystkich. Na tych, którzy w niczym nie zawinili też – dodał ciszej. – Odszedłem z Richmond, nie zrobiwszy nic, żeby pomścić krzywdy. A należało podpalić tę cholerną kamienicę. Albo przynajmniej tę piekielną izbę na poddaszu. Zrobić to nocą, kiedy spali. Nigdy sobie tego nie daruję. Trzeba było poczekać, aż zapadnie noc, podłożyć ogień i patrzeć... W każdym razie pamiętaj, żeby trzymać się z daleka od takich miejsc, jak ta dzielnica robotnicza w Richmond – powiedział, a kiedy zobaczył jej spojrzenie, pomyślał: „Ona tam kiedyś pojedzie. Niech będę psem, jeśli nie ma takiego zamiaru. Widzę to wyraźnie w tych niesamowitych oczach!". A potem dokończył już całkiem spokojnie: – Zatem ostatecznie myślę, że zrobiłaby znacznie lepiej, gdyby pozbyła się mnie, zanim się urodziłem. Albo gdyby oddała komuś czy nawet zostawiła na ulicy. Tak, czasami myślę, że wolałbym być takim mieszańcem bez nazwiska jak Charlie, znalezionym na schodach jakiegoś kościoła, niż pamiętać, że to wszystko się wydarzyło...
– Nigdy więcej tak nie mów – przerwała Mines. – Rozumiesz, Ray? Nie mów o sobie takich rzeczy ani nie myśl w ten sposób! Nie chciałeś, żebym się litowała, a sam się nad sobą użalasz! Przecież twoje życie jest warte znacznie więcej niż cena garści wspomnień z dzieciństwa!
„Moje życie – pomyślał. – Życie, które skończy się za dwa albo trzy dni."
– Chciałbym, żebyś rozumiała, dlaczego taki byłem – powiedział. – Dlaczego nie umiałem się przełamać.
– Rozumiem. I mam nadzieję, że teraz kiedy o tym powiedziałeś, jest ci choć trochę lżej. W każdym razie chciałabym, żeby tak się stało.
– Jest – powiedział.
– Jeszcze jedno, Ray – odezwała się znów Mines. – Postanowiłeś być szczery, więc chciałabym wiedzieć, dlaczego zdecydowałeś się właśnie teraz? Dlaczego uznałeś, że teraz nadszedł odpowiedni czas?
– Nie ma żadnego powodu – odparł, odwracając wzrok.
– Poza tym jednym, że chcesz zostawić mnie samą. A ja nie wiem dlaczego – powiedziała niespodziewanie Mines. Znowu spojrzał jej w oczy.
– Nie chcę, ale nie mam wyboru...
Opuścił głowę i przetarł wierzchem dłoni czoło, wilgotne od potu. Podniósł wzrok i spojrzał na siedzącą w milczeniu Mines. Patrzyła mu w oczy ze smutkiem i niemym wyrzutem. Wziął głęboki wdech i odezwał się cicho, niepewnie:
– Jestem chory...
– Co? – szepnęła.
– To malaria – wyjaśnił spokojnie. – Kolejny nawrót, którego nie mam szans przeżyć, bo nie zabrałem ze sobą lekarstwa. To już niedługo, jutro, a najdalej pojutrze. Wiem to na pewno. Od popołudnia nie czuję się zbyt dobrze.
Nie powiedziała ani słowa, jedynie oczy zmieniły wyraz. Wiedział, że tego się nie spodziewała.
– Malaria – wyszeptała w końcu nieswoim głosem. – Malaria... O czym ty mówisz, Ray?
– Tylko proszę cię, nie lituj się nade mną. Nie użalaj się, jaki jestem biedny, bo muszę zdychać, mając dwadzieścia pięć lat...
– Biedny? – przerwała gwałtownie i ostro, ale w oczach ciągle czaiła się bezgraniczna rozpacz. – Ty biedny? Nie, nie jesteś biedny! O nie, Ray! Przysięgam, że zwariuję przez ciebie! Co ze mną robisz?! Co? Och, ty! Przez cały czas trzymasz mnie na odległość tych cholernych dwu stóp, pozwalając, żebym wierzyła we wszystko, co przychodzi mi do głowy, a potem najspokojniej w świecie oznajmiasz, że zamierzasz sobie umrzeć!
– Dwie stopy, co? – Ray podniósł głowę i odważnie, może nawet wyzywająco spojrzał jej w oczy. – Myślisz, że przyszłoby łatwiej się rozstawać, gdybyśmy przez ten cały czas byli razem? Gdybym pozwolił sobie na to, żeby posunąć się o jeden krok za daleko?
– Ty kłamco! – powiedziała, a głos zadrżał niebezpiecznie. – Cholerny oszuście! A ja przez ten cały czas myślałam, że... Och!
Odwróciła wzrok i ukryła twarz w dłoniach. Oddychała szybko i nierówno. Serce waliło jak oszalałe, czuła jego odgłos w całym ciele; w żołądku i w gardle.
--------------------------------------------------------------------------------------------
*My Home's in Montana – przekład własny (według wersji dla dzieci)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top