ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY cz. 4

3

          Życie dysponuje niezliczonym arsenałem środków, które mogą złamać to, co najtwardsze, ugiąć do ziemi, co nieugięte. Po paru tygodniach przyglądania się dziewczynie z daleka, rozmyślania o niej przy każdej okazji i bez okazji, Raya ogarnęło zmęczenie. Ale nie takie, jakie odczuwa organizm po długotrwałym wysiłku. Powodów tego zmęczenia nie dało się odnaleźć w materialnie istniejącej rzeczywistości. I może to sprawiło, że zanim Ray zorientował się, co robi, pierwszy raz w życiu dał za wygraną. Zanim myśl stała się myślą, poddał się, bezsilny i wyczerpany tą bezsilnością. Poddał się jednym krótkim słowem. Zdecydował tak szybko, że o tym, iż podjął decyzję, dowiedział się dużo później – za późno – właściwie już po wszystkim. Zdradził samego siebie jednym słowem, a słowo to brzmiało: „pastor".

     Czyny stały się szybsze niż myśli i zanim uświadomił sobie, co robi, znajdował się już w izbie pastora. Tkwił w pokoju, który widział wcześniej raz w życiu, przed wielu laty, a który – mógłby to przysiąc – od tamtego czasu nie zmienił się ani na jotę. Stał trochę zagubiony i bezradny w izbie od tylu lat służącej jako dom duchownego i przez moment wydawało mu się, że zna ją tak samo dobrze, jak zna ciasny pokoik na poddaszu. Ogarnął wnętrze jednym błyskawicznym spojrzeniem i uświadomił sobie, że oddycha szybko i głośno. Gdyby świadomość była szybsza od myśli, Ray wiedziałby, że dyszy, bo biegł. Przebiegł całą drogę dzielącą jego drzwi od drzwi pastora, nie zwalniając ani na chwilę. Ponieważ w tamtej chwili Ray nie panował nad swoją oszalałą świadomością, dopiero po jakimś czasie zorientował się, że pastora nie ma w izbie.

     „Poczekam" – pomyślał, zanim podjął taką decyzję.

     Coś zawładnęło umysłem, jakiś dziwny rodzaj odurzenia sprawiający, że myślał i postępował inaczej niż zwykle. Czuł własną bezsilność, a zarazem żywił przekonanie, że teraz, w tym momencie, mógłby przenosić góry. W tamtej chwili gotów był na wszystko, na co w innych okolicznościach zdobyć by się nie zdołał.

     Znalazł się przy prostym biureczku zrobionym z surowego drewna i wciśniętym w róg izby. Myśląc: „Jeśli nawet się mylę, to w bezpieczny sposób", wziął do ręki coś, co leżało na biurku. Otworzył ręcznie pisaną książkę i bezwiednie zaczął czytać, początkowo powoli i z trudem właściwym dla kogoś nienawykłego do czytania. Potem zdania zaczęły biec coraz łatwiej i szybciej, układając się w logiczną całość, z której Ray dowiedział się, że to miało miejsce w Filadelfii, mniej więcej dwadzieścia lat po wojnie domowej, że nazywała się Meggie Anderson i miała siedemnaście lat, kiedy umarła. Jeszcze dalej z owej całości wyczytał, że pewnego ranka w Green Valley zjawił się chłopiec o imieniu Ray, który miał stać się odkupieniem za grzechy.

     Nie zorientował się, kiedy do izby wszedł pastor Ashley – nie zauważył nawet, że podszedł. Uświadomił sobie jego obecność dopiero, gdy wielebny wyjął mu z ręki książkę. Nie zrobił tego ani gwałtownie, ani szybko. Zwyczajnym, spokojnym gestem zabrał rękopis, zamknął i odłożył na biurko, w to samo miejsce, gdzie leżał, zanim wziął go Ray.

     – A teraz wynoś się stąd – usłyszał głos pastora, normalny, spokojny i cichy.

     – Nie wiedziałem – powiedział Ray. – Pastorze, ja nawet przez jedną krótką chwilę nie zdawałem sobie sprawy, na ile różnych sposobów...

     – Powiedziałem, żebyś wyszedł – przerwał głos pastora Ashley, niezmiennie spokojny, bez cienia jakiegokolwiek oburzenia czy gniewu.

     – Nie teraz, kiedy zrozumiałem – zaprotestował. – Tak dużo rzeczy za jednym razem. I chcę, żeby pan mi to powiedział, pastorze, bo sam nie umiem dać sobie odpowiedzi. A pan na pewno wie, na pewno! Co mam zrobić teraz, kiedy ona... kiedy jest z nim, kiedy jest już może za późno? Ale nie może być za późno, prawda? Niech pan powie, nie może być za późno, bo ten przybłęda nie jest wart... Nie ma prawa. Bo to przecież ja, tylko ja byłem zawsze tym, kim nigdy nie stanie się Graison. Wiem, jestem tego pewny i chciałbym to wszystko powiedzieć. Nie wiem tylko...

     Zamilkł nagle, bo spostrzegł, w jaki sposób pastor Ashley na niego patrzy. Dostrzegł w tym spojrzeniu coś przerażającego, a przynajmniej coś, co wydawało się Rayowi przerażające. Oczekiwał czegoś innego. Czegoś, co pozwoliłoby nie zwątpić, że jest jakaś nadzieja i że nie umarła, kiedy sam ją uśmiercił. We wzroku wielebnego Ashley nie znalazł jednak tego, czego poszukiwał. Kiedy przyglądał się przez chwilę, dostrzegł, że tak naprawdę nie widzi w tym wzroku absolutnie nic, tak jakby na Raya nie patrzyły ludzkie oczy, ale dwa zimne, martwe oczodoły.

     – Bo teraz kiedy... – zaczął Ray ostrożnie, bo miał jeszcze nadzieję, że oczodoły staną się ludzkimi oczami. – Właśnie teraz, bo przez tak długi czas nie byłem sobą, może teraz znów jestem. Tak jak wtedy. Ostatnim razem to było, zdaje się, tam na strychu, w Richmond. Tak, chyba tak.

     „Nareszcie – pomyślał pastor Ashley i sam przeraził się tej myśli. – Tak, nareszcie. Bo zawsze czuł się jedynie nieszczęśliwy, a teraz nareszcie cierpi. I to go ocali."

     – Wyjdź stąd – powiedział.

     Ray skinął głową.

     – Tak. Może pan ma rację. Może to coś, czego najbardziej potrzebowałem. Niech pan o tym nikomu nie mówi – dodał jeszcze.

     Wyszedł z izby pastora z zaciętą twarzą i zimnym spojrzeniem. Gardło miał zaciśnięte, a krew pulsowała w skroniach. Szybkim krokiem przemierzył główny trakt osady i znalazł się przed wejściem do baru U Lucy. Zdziwionym spojrzeniem zlustrował drzwi knajpki, tak jakby jego samego zaskoczyło, że się tu znalazł. A potem wszedł do środka.

     Mężczyźni zgromadzeni tego popołudnia U Lucy na widok Raya przerwali na chwilę rozmowy i spoglądali ciekawie. A jemu wydawało się, że w tych spojrzeniach czai się jakieś szyderstwo, ukryta kpina, że ci wszyscy mężczyźni leniwie sączący chłodną whiskey w upalne popołudnie przyglądają się z politowaniem i pogardą, że wiedzą o nim wszystko: o cierpieniu, tęsknocie za dziewczyną i o rozmowie z pastorem, kiedy Ray poczuł się niemalże unicestwiony. Ale mimo to wszedł z podniesioną głową, wyzywającym wyrazem twarzy i twardym spojrzeniem, tak jakby na przekór wszystkim i wszystkiemu chciał udowodnić, że jest niepokonany.

     „Niech no któryś z nich się odważy – pomyślał, a w gardle ciągle czuł ucisk. – No, niech się odważy..."

     Ale nim zdążył to pomyśleć, siedzący w barze mężczyźni jak gdyby nigdy nic wrócili do przerwanych rozmów i opróżniania szklanek. Przestali zwracać na niego uwagę.

     Sztywny i napięty podszedł do baru i położył obie dłonie na kontuarze.

     – To ty, Ray – odezwała się Lucy, siląc się na zwyczajny, swobodny ton. – Co tam u ciebie?

     Nie patrzył na nią. Nie patrzył na nikogo. Nieswoim głosem, z ciągle zaciśniętym gardłem, odezwał się cicho:

     – Whiskey. Chcę whiskey.

     Lucy wzięła szklaneczkę, napełniła do połowy i ostrożnie postawiła na kontuarze przed nim.

     – Stało się co, Ray? – spytała, ale nie odpowiedział, nawet nie usłyszał pytania.

     Wpatrywał się w bursztynowy płyn, a w głowie miał całkowitą pustkę. Ostrożnie wyciągnął rękę i dotknął szklanki. Pod palcami poczuł chłodną gładkość szkła. Uniósł ją i zbliżył do ust. Wtedy świadomość przypomniała mu, że nigdy nie pił.

     „No cóż – odpowiedział jej. – Kiedyś to musiało nastąpić."

     Pociągnął łyk trunku. Whiskey była niedobra, zostawiła na języku piekąco-gorzki smak sprawiający, że ślina napłynęła do ust, a gardło zacisnęło się mocniej.

     – Patrzcie no, państwo, kogo ja widzę! – usłyszał Ray tuż za plecami. – To zdaje się ty robiłeś awantury, kiedy Charlie pił wino, a sam przychodzisz do baru na szklaneczkę poczciwej wódeczki...

     Odwrócił się i spojrzał na Everetta Frasera.

     – Uprzedzałem cię – wyszeptał Ray.

     Zamierzył się i wyprowadził cios tak mocny, że Fraser zachwiał się i jak długi runął na podłogę pomiędzy barowe stołki. Ray spojrzał na leżącego i odezwał się jeszcze raz cichym i spokojnym głosem:

     – Należało ci się od dawna. Teraz chyba zapamiętasz.

     Mężczyźni w knajpie znów na niego patrzyli, ale tym razem w zupełnie inny sposób. Ray zapłacił za whiskey i wyszedł z lokalu Lucy Carson, nie oglądając się za siebie.

*

          „Przyłożyć Fraserowi – pomyślał Ray, kiedy siedział przy ognisku z kubkiem kawy w dłoni. – Tak, to wszystko, na co było mnie stać. Ten przebiegły, sprytny kaznodzieja dał mi niezłą nauczkę. Ale myślę, że słusznie postąpił. Nie wiem, czy świadomie, ale słusznie. Bo gdyby zaczął mnie pocieszać i dawać dobre rady, to chyba zupełnie bym się w tym wszystkim zagubił. A ona – pomyślał o Mines siedzącej opodal i spojrzał na nią – nigdy nie dowie się, co czułem, gdy pozwalała temu przybłędzie..."

     Westchnął głęboko, gdy przypominał sobie, jak Jack Graison opowiadał o domu z kamienną podmurówką, który wybuduje dla Mines. Zastanawiał się, czy jego obecność tu, na płaskowyżu, w drodze do Montany ma w ogóle jakikolwiek sens. I czy istnieje jakiś inny powód tej obecności, poza tym jednym: że tamten, przybłęda, zaciekły wróg, nie zgodził się wyjechać?

     „Kim jesteś, Mines? – zadał sobie w myślach pytanie, raz po raz spoglądając w jej stronę. – Kim jesteś, że zdołałaś zrobić ze mną to wszystko... I pomyśleć, że spotkałem cię tutaj, na tym zapomnianym przez wszystkich końcu świata. A przecież mogłem nigdy tu nie trafić. Mogłem znaleźć się w tysiącu różnych miejsc zamiast w Little Salvador. Czy gdziekolwiek, w jakimkolwiek innym miejscu, spotkałbym taką dziewczynę? Taką, która mogłaby sprawić, że czułbym to, co czuję? Która zdolna byłaby rozszarpać serce na milion drobnych kawałeczków i doprowadzić do tego, że życie bez niej wydawało się już nie życiem, a jakimś bezsensownym zbiorem oderwanych od siebie pustych dni? Zatem kim jesteś, Mines? Czy los postawił cię na mojej drodze przypadkowo, czy był w tym jakiś cel? Jakieś niezrozumiałe przeznaczenie, które odmieniło mnie i całe życie?"

     Wstał, żeby dołożyć do ognia, a Mines odezwała się:

     – Myślisz, że to się uda? Powiedz, Ray, czy myślisz, że uda się dotrzeć do Montany? Bo może Graison miał rację?

     Nie odpowiedział od razu, choć wiedział doskonale, że wystarczyłoby powiedzieć jedno słowo, żeby rozwiać wszystkie wątpliwości. Wystarczyło powiedzieć: „Tak, dotrzemy do Montany", a wtedy już by się nie martwiła, bo miałaby pewność, że tak się stanie. Ale Ray nie powiedział tego. Najpierw dołożył do ogniska, a potem usiadł. Kiedy patrzył na nią i myślał, jak potoczy się wyprawa, uświadomił sobie coś, o czym wiedział doskonale, a czego nie chciał pamiętać, co odsuwał od świadomości, choć to nie miało sensu, bo prędzej czy później musiał się z tym zmierzyć. Pomyślał:

     „Nawroty zdarzają się regularnie. Ostatni atak był gorszy niż poprzednie, więc jeśli teraz zachoruję, a wiem, że niedługo nadejdzie czas kolejnego nawrotu, wtedy umrę. Tak, umrę, bo pudełko z pastylkami zostało w Little Salvador. A ona... zostanie sama. Sama jedna i zdana na siebie."

     Przeraził się tej myśli. Spojrzał w pełne wyczekiwania oczy Mines.

     „Poradzisz sobie – pomyślał. – Tak, wiem, że na pewno sobie poradzisz. Jesteś tak bardzo wyjątkowa, że cokolwiek by się stało, dasz sobie radę!"

     – Uda się – powiedział w końcu i odwrócił wzrok. – Po prostu musisz tam dotrzeć, to wszystko.

     „A jednak – pomyślała Mines. – Ma zamiar mnie opuścić. To tylko kwestia czasu. Któregoś dnia po prostu mnie zostawi."

     – Dlaczego chcesz to zrobić? – spytała niespodziewanie. – Dlaczego zamierzasz zostawić mnie samą?

     – Nie zamierzam – odparł.

     – Powiedziałeś: musisz tam dotrzeć. Muszę tam dotrzeć sama, bez ciebie, tak?

     – Nie to miałem na myśli – westchnął.

     – Więc powiedz mi. Jest coś, o czym nie wiem, a ty nie chcesz powiedzieć.

     – Dowiesz się wszystkiego, kiedy nadejdzie odpowiedni czas.

     – Kiedy?

     – Jeszcze nie teraz.

     „On nie chce ze mną być. Nie lubi mnie – pomyślała. – Co z tego, że pojechał ze mną? To o niczym nie świadczy. Chyba jedynie o tym, że nie chciał okazać się tchórzem. Najpierw powiedział, że mój dziennik byłby dla mnie pamiątką po nim. A przecież nie mówi się o pamiątkach, jeśli zamierza się z kimś zostać. A teraz... Muszę tam dotrzeć. Dlaczego nie powiedział: musimy? Ale ja wiem, dobrze wiem, o co chodzi. Wyprawa jest fajna, owszem, nawet niezgorsza to zabawa, ale na krótko, na kilka dni. Na dłuższą metę to przestaje być zabawne. Wcale się nie dziwię, że ma mi za złe, że zabrałam go z osady. Przecież tam prowadził spokojne, wygodne życie, bez żadnych kłopotów. A co ma tutaj? Koński grzbiet za dnia, nocą twarde posłanie wprost na ziemi i nędzne jedzenie. Zdziwiłabym się, gdyby za to wszystko mnie nie znienawidził. Ale skoro tak, to powinien powiedzieć o tym wprost."

     – Uważam, że to wyjątkowe tchórzostwo – odezwała się.

     – Co? – zapytał rzeczowo.

     – Nie chcesz powiedzieć prawdy. To tchórzostwo.

     – Nazywaj to sobie, jak chcesz – odparł obojętnie.

     – Więc nazywam to tchórzostwem.

     Nie odpowiedział. Siedział zamyślony, wpatrzony w ogień, z pustym kubkiem po kawie w dłoni.

     „Tchórzostwo – pomyślał. – Powiedziała tak, bo chciała w ten sposób zmusić mnie do mówienia. Dobrze wie, czym jest dla mnie tchórzostwo. Ale nie tym razem. Teraz nie muszę obawiać się, że naprawdę pomyśli, że jestem tchórzem. Nie pomyśli tak. Wiem to z całą pewnością. Wiem też i to, że powinienem o wszystkim opowiedzieć. Powinienem i chcę to zrobić. Jeśli ktokolwiek ma prawo wiedzieć o mnie wszystko, to tylko ona. I dowie się, ale jeszcze nie teraz. Zostało mi mało czasu. Wiem, czuję to, że niedługo nadejdzie ten dzień. Nigdy niczego nie czułem tak wyraźnie. Ale dopóki nie zachoruję, nie będę o tym mówił. Nie ma potrzeby, żeby wiedziała już teraz. Oszczędzę jej tej przykrości tak długo, jak będę mógł. I mam nadzieję, że nie przyjdzie jej do głowy użalać się nade mną, litować się i współczuć mi. Nie, litości nie zniósłbym nawet od niej. Nie będzie się litować, jeśli poproszę ją, żeby tego nie robiła. Tak, wiem, że Mines nie zrobi niczego, co mogłoby sprawić mi przykrość. Powiem wszystko, kiedy nadejdzie czas."

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top