ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY cz. 1

„Pamięć wierzy nim świadomość zdoła sobie przypomnieć.
Pamięta dłużej niż wspomina, dłużej nawet niż świadomość wątpi."

William Faulkner

„(...) ten, który kocha, powinien dzielić los tego, kogo kocha."

Michaił Bułhakow

„Jeżeli kochasz jakiś kraj, możesz równie dobrze się do tego przyznać."

Ernest Hemingway


„Gdzie człowiek czuje się jak u siebie,
poza miejscem swojego urodzenia,
tam powinien iść."

Ernest Hemingway


1

          Osada została daleko za nimi, gdzieś tam z tyłu, gdzie już nigdy mieli nie powrócić. Ale ani Mines, ani Ray nie myśleli w tamtej chwili o Little Salvador. W milczeniu przemierzali wypalony słońcem płaskowyż. Każde z nich rozmyślało o czym innym. Mines ochłonąwszy po pierwszym nawale emocji, zaczęła myśleć o szczegółach zaplanowanej trasy. Dopiero teraz dotarło do niej, że o ile łatwo i przyjemnie przychodziło snuć plany i wytyczać drogę na kolorowej mapie, o tyle zetknięcie się z tą wytyczoną drogą, tak jak przedstawiała się w rzeczywistości, okazało się trochę przerażające. Odległości na mapie nie wyglądały tak strasznie jak teraz, kiedy byli w drodze. Zrozumiała, że wyprawa, którą planowała na kilka tygodni, może potrwać nawet kilka miesięcy. Początkowo trochę ją to zmartwiło, ale po chwili przypomniała sobie, że jest z nią Ray, a jeśli tak, to nic nie zdoła stać się przeszkodą nie do pokonania. Tak, obecność chłopaka była czymś więcej niż zwyczajnym optymizmem i wiarą we własne siły. Jego obecność stała się samą siłą. Nadludzką, wielką siłą, która teraz wstąpiła w Mines i odsunęła na bok wszystkie wątpliwości, obawy i czarne myśli. Ukradkiem spojrzała na Raya. Miał poważną, pełną skupienia twarz.

     Rozmyślał o niej. O nieprzeciętnej osobowości i niesamowitej odwadze, która pozwoliła tej drobnej, szczupłej dziewczynie podjąć to wielkie wyzwanie, niepozbawione przecież ryzyka. Wręcz przeciwnie: niosło ze sobą ryzyko całkiem spore. Jeszcze nie zastanawiał się, dlaczego przyszła do izby na poddaszu, żeby to właśnie z nim wyruszyć w podróż życia. Nie myślał, co kierowało nią, kiedy z taką pewnością siebie weszła do izdebki i jak gdyby nigdy nic zapytała, czy pojedzie do Montany. Zapytała, mimo iż przez ostatnich kilkanaście miesięcy wcale ze sobą nie rozmawiali, a nawet więcej – traktowali się jak dwoje zupełnie obcych sobie ludzi. Ale Ray na razie skupił się tylko na tym, że przepełniała go radość i dziwny spokój, kiedy uświadamiał sobie, że nic, co kiedykolwiek wydarzyło się pomiędzy nimi, nie zdołało odwrócić biegu wydarzeń i sprawić, żeby ich drogi rozeszły się na zawsze.

     Od chwili opuszczenia Little Salvador nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Jechali przed siebie i wpatrywali się w rozedrgany w upalnym powietrzu, monotonny krajobraz, który na czas podróży miał stać się nieodłącznym, wiernym towarzyszem. Jeszcze trochę onieśmieleni nagłą zmianą życiowej sytuacji unikali nawet wzajemnych spojrzeń. Przez kilka minionych miesięcy zdążyli na tyle odwyknąć od siebie, że teraz niełatwo przychodziło tak po prostu rozpocząć rozmowę. Musieli dać sobie czas na oswojenie się z nową rzeczywistością.

     Pierwsza odezwała się Mines, późnym popołudniem, kiedy słońce chyliło się ku linii horyzontu i nieproporcjonalnie bardzo wydłużało cienie.

     – Potrzeba kupić jucznego muła – powiedziała. – I parę rzeczy, które przydadzą się w drodze. Przede wszystkim więcej jedzenia. Czegoś, co można wieźć długo i co się nie zepsuje. Kupiłam u Eugene'a trochę fasoli, sucharów i kawy, ale niewiele, żeby zbytnio nie przeciążać Alegro.

     – Nie mam żadnych pieniędzy – powiedział cicho Ray.

     – Nie szkodzi. Zabrałam ze sobą oszczędności całego swojego życia – zaśmiała się. – Może to nie jest wielka fortuna, ale na początek wystarczy, a potem się zobaczy. W razie czego będzie można nająć się do jakiejś roboty. To znaczy... – zawahała się. – Chciałam powiedzieć, że wszystkim się zajmę. Nie mogę oczekiwać od ciebie, żebyś pracował na nasze utrzymanie. Namówiłam cię na ten wyjazd i teraz do mnie należy zatroszczyć się o wszystko...

     – Daj spokój – przerwał. – Jedziemy razem i dlatego jesteśmy tu na równych prawach. I jeśli będzie trzeba zapracować na chleb, zrobimy to oboje albo zrobię to ja sam.

     Odwróciła wzrok i odezwała się cicho:

     – Dziękuję, Ray.

     – Za co?

     – Ty wiesz za co.

   
          Słońce dotknęło prawie horyzontu, kiedy Mines zdecydowała, że czas zatrzymać się na nocleg.

     – Wystarczy tej drogi jak na pierwszy dzień. Co za dużo, to niezdrowo, a cały dzień w siodle to dla mnie aż nadto – powiedziała.

     Nie protestował. Chciał, żeby decydowała. Pragnął całkowicie zdać się na jej decyzje, na to, co powie. To przecież była jej wyprawa i miała do tego prawo, choć Ray stał się nieodzownym elementem tej wyprawy.

     – Wybierzesz jakieś dogodne miejsce na obozowisko? – spytała.

     – Ja...? – wyjąkał.

     – Aha! – powiedziała z uśmiechem.

     – Dobrze więc. Będę się rozglądał.

     Ujechali może jeszcze niecałą milę, kiedy Ray zatrzymał konia i powiedział:

     – A tutaj? Co myślisz? Chyba będzie dobrze.

     – Idealnie – odparła.

     Skierowała Alegro w stronę gęstych krzewów ocienionych dwoma rozłożystymi drzewami koli. Zsiadła z konia i przywiązała go do jednego z drzew. Ray zrobił to samo.

     – Rozpalę ognisko – powiedział.

     – Dobrze, rozsiodłam obydwa konie. Im też należy się odpoczynek. Może nawet bardziej niż nam.

     Powoli rozpinała paski i rzemienie, ale raz po raz zerkała na Raya zbierającego suche gałęzie i kępki zeschłej trawy, żeby następnie ułożyć to wszystko w zgrabną piramidkę. I nim skończyła przy koniach, ognisko Raya już płonęło równym, spokojnym płomieniem. Mines podeszła i za pomocą dwóch rozwidlonych, wbitych w ziemię patyków i metalowego pręta zamocowała nad ogniskiem kociołek.

     – Masz jeszcze ten nóż, który ci dałam? – spytała.

     – Mam.

     – To otwórz te dwie puszki. – Podała mu pojemniki z fasolą i mięsem w sosie. – Otworzyłabym sama, ale szkoda mi tego noża, który mam od ciebie. Jest naprawdę niezły. Nie chciałabym wyszczerbić go na puszkach.

     – To amerykański nóż, z Filadelfii – wyjaśnił.

     – Tak? A skąd wiesz, że akurat z Filadelfii?

     – Bo dostałem ten nóż od siostry pastora. A ona przyjechała z Filadelfii, więc pewnie tam kupiła.

     – Naprawdę? – Mines wzięła pojemnik z rąk Raya i przesypała zawartość do kociołka wiszącego nad ogniskiem. – Od siostry pastora?

     – No tak. Przyjechała na Boże Narodzenie, tam, do Green Valley. Każdemu coś zawsze przywoziła.

     – Filadelfijski nóż – powiedziała Mines. – Nawet mi się to podoba, wiesz?

     Zawartość drugiej puszki wylądowała w kociołku nad ogniskiem. W powietrzu zaczął rozchodzić się smakowity zapach.

     – Stąd do Montany jest jakieś sześć tysięcy mil – powiedziała. – W linii prostej. Panna Bradford nauczyła mnie, jak rozeznać się w odległościach na mapie. Zawsze jest wypisane, jak to obliczyć. Ja na swojej mapie też obliczyłam i wyszło, że sześć tysięcy.

     – I widzisz w tym coś osobliwego? – spytał Ray.

     – Kłopot w tym – Mines wzięła głęboki wdech – że nie jestem tak do końca pewna... Nie wiem, czy wybrałam właściwą drogę. Bo widzisz, początkowo myślałam, żeby większą część trasy przebyć statkiem, tak mniej więcej z São Luis albo Belém do Wschodniego Wybrzeża albo do doliny Mississippi. Ale pomyślałam sobie potem, że skoro mielibyśmy płynąć statkiem, to nie potrzebowalibyśmy jechać aż do Maranhão, bo porty morskie są znacznie bliżej. Tyle że za taką morską podróż trzeba by pewnie sporo zapłacić, zwłaszcza że są z nami konie. W każdym razie Alegro na pewno, bo go nie zostawię ani nie sprzedam. To znaczy, że może się okazać, że z São Luis też nie będziemy mogli popłynąć ze względu na koszty. A wtedy pozostawałoby jedynie dostać się lądem, przez Meksyk.

     – I w czym rzecz? – spytał Ray, bo Mines zamilkła.

     – W tym, że jeśli mamy wędrować lądem, to São Luis nie jest nam po drodze, a tam się właśnie teraz kierujemy.

     – Zatem zmieńmy kierunek – odparł spokojnie.

     – Tak myślisz? Żeby to zrobić od razu? Ale wtedy czeka nas przeprawa przez dolinę Amazonki.

     – Poczekaj, masz jaką mapę? – spytał, a Mines skinęła głową. – Pokaż, muszę zobaczyć na papierze, bo jakoś nijak nie mogę sobie tego przedstawić w wyobraźni.

     Dziewczyna wyjęła z kieszonki przy siodle podniszczony arkusz. Podała Rayowi, a on rozłożył mapę na ziemi i przez chwilę przyglądał się krytycznie.

     – Na pewno wiesz, co robisz, Mines? – rzucił, nie odrywając wzroku od mapy. – Lądem to cholerny kawał drogi. Więcej niż sześć tysięcy mil.

     – To co powinniśmy zrobić? – spytała trochę bezradnie.

     – Spróbujmy do São Luis. Może uda się coś zarobić po drodze, a jeśli nawet nie starczy na bilety, to zawsze będzie można ruszyć wybrzeżem dalej.

     – Masz rację. Jak zrobiłam pierwszy krok i jesteśmy w drodze, to nie ma potrzeby tak bardzo się spieszyć i obierać drogi na skróty.

     Złożyła mapę i podeszła do ogniska, żeby zamieszać w kociołku. Fasola była gotowa, z kociołka dymiło, a w powietrzu rozchodził się kuszący aromat. Mines rozdzieliła fasolę na dwie porcje, podała Rayowi i sama też zasiadła do jedzenia. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top