ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
„Kto się ośmieli powiedzieć, że jest
panem swojego własnego życia?"
William Faulkner
„A więc: czym byłem – jestem. Czym jestem – będę,
aż przyjdzie ten moment, kiedy nie jestem."
William Faulkner
Mija kolejna godzina nocy, taka sama jak poprzednia i pewnie bardzo podobna do następnej. Mines leży i patrzy w rozgwieżdżone niebo. Ray zasnął wreszcie przed kilkoma minutami, ale jego sen jest niespokojny, bo bezlitosna choroba nie daje chwili wytchnienia i wciąż przypomina o swoim istnieniu.
– Żeby te prerie wreszcie się skończyły – mówi Mines półgłosem. – Żeby wreszcie trafić na jakąś wioskę. Zapasy się kończą. Jak tak dalej pójdzie, przyjdzie nam chyba polować na pakarany.
Spogląda na chłopaka, choć wcale nie chce tego robić, bo każde takie spojrzenie powoduje, że na sercu zaciska się boleśnie niewidzialna obręcz, a w gardle rośnie dławiąca kula. Tym razem widok Raya powoduje jeszcze większy ból i łzy napływają dziewczynie do oczu. Z całych sił stara się je powstrzymać.
– Co mam robić, Ray? – mówi ledwo dosłyszalnym, drżącym głosem. – Powiedz mi, co mam teraz robić?
I kiedy łzy już mają popłynąć po policzkach, Mines zrywa się gwałtownie z miejsca.
– Nie mogę! – mówi do siebie twardo i zaciska dłonie w pięści. – Pod żadnym pozorem nie wolno mi się załamywać! Nie teraz, kiedy oboje jesteśmy zdani tylko na mnie. Niech nie będę Amerykanką, jeśli nie znajdę jakiegoś wyjścia!
Ale w tej samej chwili Mines myśli:
„Nie znajdę. Wiem o tym dobrze. Bo i jakie wyjście mogę znaleźć tutaj, na tym pustkowiu? Jedynym wyjściem jest lekarstwo, którego nie mam i którego nie jestem w stanie zdobyć na czas."
Wie doskonale, że teraz jest za późno na sprowadzenie pomocy. A żeby spróbować ją sprowadzić, musiałaby zostawić Raya samego, czego nie chce i nie może zrobić.
„A zatem nie ma wyjścia – myśli. – On umiera, a ja nie mogę temu zapobiec. Mogę jedynie bezczynnie się przyglądać. W dodatku to wszystko moja wina, bo to ja zabrałam go z Little Salvador! Gdyby tam został, miałby szansę... Tak, to moja wina." – myśli Mines i nienawidzi teraz samej siebie.
A potem przypomina sobie miniony wieczór, kiedy choroba objawiła się w całej pełni. Przestraszyła się nie na żarty, bo po raz pierwszy dotarła do niej z całą wyrazistością ta bezwzględna prawda, że malaria może zabrać jej Raya na zawsze. A zanim nadeszła wysoka gorączka, która odebrała chłopakowi świadomość, zwrócił się do Mines cichym, słabym głosem:
– Mines, proszę cię, powiedz twojemu bogu... powiedz, żeby mnie uratował... Ciebie wysłucha...
– Czy chcesz, żebym pomodliła się za ciebie? – spytała bezradnie. – Ray, czy mam pomodlić się za ciebie?
– Poproś twojego boga... – wyszeptał.
Padła więc na kolana i zaczęła modlić się żarliwie:
– Ojcze nasz, który jesteś w niebie... – ale po chwili przerwała, wzniosła oczy ku niebu i zaczęła mówić: – Boże Wszechmogący! Panie, spraw, żeby wyzdrowiał! Miej nad nami litość i spraw, żeby Ray wyzdrowiał!
Klęczała długo, śląc ku niebu błagania i wszystkie modlitwy, jakie znała. W końcu zaczęła przeklinać i bluźnić.
Mines przypomina sobie to wszystko i myśli:
„Jeżeli Bóg naprawdę istnieje, wierzę, że go ocali."
Ale teraz, w tym momencie, kiedy kilka stóp obok leży śmiertelnie chory chłopak, Mines łapie się na myśli, że właśnie teraz wcale nie jest pewna, czy ten Bóg, w którego wierzyła przez te wszystkie lata, naprawdę istnieje.
„Cud może wydarzyć się w każdej chwili – myśli. – To znaczy, że dopóki Ray żyje, jest też nadzieja. Jeśli będzie żył, kiedy zacznie świtać, to będzie znaczyło, że Bóg mnie wysłuchał."
Z całych sił stara się wierzyć w to, co pomyślała, ale wątpliwości jak stado padlinożerców krążą nad myślami, raz po raz kąsając boleśnie, a Mines w żaden sposób nie umie się od nich opędzić. Ogarnia ją bezdenną rozpacz, bo nawet zmęczenie i senność odeszły gdzieś daleko.
– Lubisz, jak gram, prawda, Ray? – zwraca się do chłopaka cicho. – Lubisz, jak śpiewam, więc zaśpiewam ci teraz piosenkę, której jeszcze nie słyszałeś.
Siedzę tuż przy drodze w pogodny, letni dzień,
gawędzę z kamratami, gdy drzewo rzuca cień...*
Głos Mines brzmi łagodnie i dźwięcznie, gdy śpiewa Goober Peas, a kiedy kończy się refren po ostatniej zwrotce, mówi do Raya, ale stara się nie patrzeć na niego:
– To piosenka Konfederatów. Sam Burns urodził się mniej więcej w tamtym czasie. Gdzieś tak początkiem wojny. A wiesz – Mines uśmiecha się przelotnie – że on też, tak jak ty, pochodzi z Kentucky. Mówię ci, Ray, jak umiał opowiadać! Ojciec Sama walczył po stronie Konfederacji. Podobno przywiózł z wojny cały kompletny granatowy mundur żołnierza Unii. Sam mówił, że jego ojciec zdobył go po tej bitwie pod Bull Run, w sześćdziesiątym pierwszym. Mundur wisiał na strychu, a kiedy Sam podrósł trochę, ojciec opowiadał mu o tej bitwie. Bo wtedy zwyciężyli Południowcy. „Zabiłem tego Jankesa", mawiał stary Burns. „Samiuteńki jeden. Ale jak! Nie uszkodziwszy przy tym ani cala munduru. Biegnij no na górę i sprawdź". Więc Sam biegnie na strych i ogląda mundur, choć robił to wcześniej dziesiątki razy. Ale za każdym razem, kiedy ojciec opowiadał o tym mundurze, a robił to często, Sam pędził na strych i uważnie, z każdej strony oglądał granatowe spodnie i kurtkę ze złotymi guzikami. Czasem dotykał munduru i czuł się tak samo dumny i ważny, jak ojciec, kiedy snuł te wojenne opowieści. A potem ten mundur zaginął gdzieś, nie wiedzieć gdzie i dlaczego. W każdym razie Sam nigdy się tego nie dowiedział. I żałował bardzo, bo ten mundur był dla niego strasznie ważny. O tak, stary Samuel Burns umiał opowiadać jak nikt inny.
Odwraca głowę w stronę chłopaka i patrzy przez chwilę. Ciałem Raya znów wstrząsają dreszcze i Mines widzi, że są znacznie gwałtowniejsze niż poprzednio.
„Już wiem, o czym mówiłeś, kiedy chciałeś, żebyśmy trzymali się od siebie z daleka – myśli. – Miałeś rację, a ja dopiero teraz widzę, jaką cenę przychodzi płacić za naszą bliskość, za twój dotyk, za tę naszą jedyną w życiu wspólną noc... Ale nie jestem w stanie żałować tego, co się stało. Bóg mi świadkiem, że nie potrafię żałować, że z tobą byłam."
A potem mówi na głos:
– Niewiele potrzebowałam, żeby dorosnąć. Zaledwie tyle, ile trzeba, żebym dowiedziała się, że jesteś chory. Jedna krótka chwila. Graison miał rację, kiedy nazywał mnie „dzieciakiem". Taka byłam. Przez tyle lat żyłam jak ślepe szczenię. A raczej nie ślepe, ale zapatrzone w jeden mały punkcik, którym stała się dla mnie Montana. Nie uwierzyłbyś – mówi i uśmiecha się ze smutkiem, choć wie, że Ray nie słyszy, że nie może teraz jej usłyszeć. – Nie uwierzyłbyś, jak bardzo może człowieka zaślepić bezsensowna, martwa miłość, która nie ma spełnienia, bo nie może zostać w żaden sposób odwzajemniona. Od najmłodszych lat ślepo kochałam tamtą ziemię. Od kiedy pamiętam, myślałam o tej wyprawie, planowałam i przygotowywałam, najpierw w wyobraźni i w marzeniach, a później w rzeczywistości. Wszystkie drobniaki, które dostawałam od ojca, żeby kupić sobie trochę kolorowych cukierków w sklepie Eugene'a, wszystkie te drobne monety odkładałam starannie do skórzanego woreczka. Odkładałam też to, co czasami zarobiłam u Mata Sullivana. Oszczędzałam z uporem najlepszego na świecie osła, bo święcie wierzyłam w sensowność tego, co robię. Po pewnym czasie skórzany woreczek wypełnił się monetami aż po brzegi, tak że więcej nie dało się zmieścić. Postarałam się zatem o drugi i oszczędzałam dalej. Dasz wiarę, Ray, że ani razu, ani jeden raz nie kupiłam sobie tych przeklętych cukierków? Ale co tam cukierki! Najważniejsze, że gromadziłam te pieniądze z uporem maniaka, wierząc, że dzięki nim tam, w Montanie, nie będę musiała zaczynać od zera. Ten kraj stał się dla mnie wszystkim i przesłaniał wszystko. Legendarna Ameryka, trzymająca w niewoli mój umysł i duszę.
A teraz wydoroślałam. Pozbyłam się złudzeń. Nie chciałam wydać kilku drobnych na garść cukierków, bo uważałam, że każdy grosz może się przydać. Ale nie wahałam się ani przez chwilę, kiedy płaciłam za kurczaka dla ciebie, choć to wcale nie był artykuł pierwszej potrzeby, a wyłącznie coś, co miało sprawić ci przyjemność. Zatem myślę, że wtedy byłam bliska dorośnięcia. A teraz... Teraz nie wahałabym się oddać Montany, oddać wszystkiego innego, co mam i czego jeszcze nie mam, a mogłabym mieć, za to, żebyś wyzdrowiał. Mogłabym mieszkać gdziekolwiek, na końcu świata, na pustyni, w samym środku dżungli albo choćby i w samym piekle, ale żebyś był zdrowy i żebyś już zawsze przy mnie był...
Więc dorosłam, ale zbyt dużym kosztem. O wiele za dużym. Kosztem życia kogoś, kogo kocham. Twojego życia. Och, gdybym wiedziała, że ta cholerna wyprawa może mi ciebie odebrać...
Mines bierze głęboki wdech i znów kładzie się, wprost na trawie, bo wszystko, co jeszcze mogłoby nadawać się na posłanie, oddała Rayowi. Patrzy w niebo i wie, że za jakieś trzy albo już tylko dwie godziny wstanie słońce, ale woli nie zastanawiać się, co zrobi.
„Nie mam pojęcia, co zrobię, kiedy nadejdzie dzień. Po prostu nie wiem" – myśli.
– Dlatego wolałabym, żeby czas się zatrzymał i żeby wcale nie zaczęło świtać – mówi.
------------------------------------------------
*Goober Peas – przekład własny
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top