ROZDZIAŁ DRUGI cz. 5

3

          Nie zdążył na dobre zadomowić się w nowej siedzibie, gdy pewnego popołudnia zdarzyło się coś, czego konsekwencje Ray miał odczuwać długo potem. Kiedy tego dnia siedział w ciasnym składziku – pewny, że nikt nie ośmieli się zakłócać jego spokoju – nieoczekiwanie rozległo się ciche skrzypnięcie drewnianych drzwi, a zaraz potem do izby wśliznął się czarnowłosy chłopiec o bystrych, ciemnych oczach.

     – Pamiętasz mnie? – zaczął bez wstępów. – Charlie jestem.

     Ray spojrzał na niego bardziej zaskoczony niż zły z powodu nagłego wtargnięcia. Mały Charlie stał przy drzwiach trochę niepewnie, ale z coraz większą śmiałością spoglądał w oczy Raya. Był krępej budowy i miał śniadą skórę.

     – Czego chcesz? – spytał Ray.

     – Ano, przyszłem do ciebie – oświadczył mały rezolutnie.

     – Widzę. Pytałem, czego chcesz?

     – Bo ty nie bawisz się z nimi, bom widział – powiedział Charlie i postąpił krok naprzód. – Ja też się z nimi nie bawię, bo oni gadają, żem mały jest i psuję zabawę. Ale to nieprawda! – zastrzegł szybko.

     – Alec cię tu przysłał? – spytał Ray spokojnie.

     – Gdzie tam Alec! On nie ma czasu bawić się ze mną. Cięgiem ino się uczy. Czasem bawię się z tymi ze wsi, ale nie dużo.

     – To po coś przyszedł?

     – Bom chciał, żebyś był moim amigo.

     – Kim? – zdziwił się Ray, bo takie słowo słyszał po raz pierwszy.

     – Ano amigo! Amigo! – ożywił się mały, czarnowłosy chłopiec.

     – No dobrze, co to jest „amigo"? – spytał Ray rzeczowo i ku własnemu zaskoczeniu wcale nie odczuwał do tego chłopca niechęci i wrogości, jaką wzbudzali w nim wszyscy inni.

     – Aaa, bo ty nic nie wiesz. Bo to po meksykańsku jest. Znaczy, tak pastor gadał, że to po meksykańsku. I jeszcze gadał, że to znaczy po naszemu: przyjaciel. Aaa, bo ty jeszcze nie wiesz. Bo ja to jestem znaleziony! – oświadczył z dumą. – Bo to było tak, że zaraz przed Wielką Nocą, to pastor szedł do kościoła. Bardzo rano ponoć było, jak szedł. I wtedy leżałem na schodach, pod samiusieńkimi drzwiami do kościoła. Całkiem mały żem był, jak mnie pastor znalazł. Cały żem był zawinięty w szary koc. I papier był, a na nim stało wypisane, że moje imię jest Charlie i żem nie jest z murzyńską krwią, ino z meksykańską. To pastor wziął mnie do domu i już z osiem lat będzie, jak żem tu jest. A pastor to jeszcze potem gadał, że nie jest ważne, z jaką się jest krwią, no i jeszcze gadał, że amigo znaczy przyjaciel. I tak czasem do mnie pastor gada. A jak mnie zostawił u siebie, to podumał, że może by innych też, takich jak ja, zabrać do domu. I dlatego wszyscy tu są. Pastor zawsze gada, że to dzięki mnie, bo żem pierwszy był.

     Ray patrzył na chłopca z coraz większym zainteresowaniem. Charlie wydawał się sympatyczny, trochę zabawny i zupełnie nieszkodliwy.

     – I po to do mnie przyszedłeś? – spytał niezbyt głośno. – Chcesz, żebym został twoim przyjacielem?

     – Ano tak! – Na twarzy Charliego odmalowało się pełne napięcia oczekiwanie. – Będziesz, co?

     – Może będę – powiedział Ray. – Zobaczymy. Na razie nie wiem, coś za jeden.

     – No, jak to? – zdziwił się mały. – Przecie żem mówił, Charlie jestem.

     – Tak, to wiem. Dobrze, jeśli chcesz się ze mną trzymać, musisz pamiętać o paru rzeczach. Po pierwsze, zawsze masz robić wszystko, co powiem. Po drugie, nie włócz się za mną, jeśli sam cię nie zawołam. I po trzecie, nigdy nie wolno ci opowiadać o nas tamtym chłopakom, a zwłaszcza Alecowi. I pastorowi też. Ani słowa, zrozumiałeś?

     – Ano, jakże by inaczej! – ucieszył się Charlie. – Pewnie, żem zrozumiał!

     – To teraz idź już. Bo muszę o czymś pomyśleć.

     – Amigo? – głos Charliego zabrzmiał niepewnie i prosząco.

     – Co znowu?

     – To. – Charlie wskazał wędkę Raya. – Mogę zobaczyć?

     – Zobaczyć możesz, ale nie dotykaj. To jest wędka – wyjaśnił Ray. – Przyjdź tu do mnie jutro, to wezmę cię nad rzekę i pokażę, jak się łowi ryby.

     – Naprawdę? – Oczy Charliego zrobiły się okrągłe jak u sowy, a w głosie brzmiało niedowierzanie, ale i radość. – Naprawdę pójdziemy łowić ryby?

     – Przecież mówię. A teraz idź już – powtórzył Ray.

     – Dobra, amigo! Jutro przyjdę na pewno!

     Charlie odwrócił się i zamierzał wyjść, ale w drzwiach zatrzymał go głos Raya:

     – I naucz się mówić jakoś po ludzku.

     Chłopiec zatrzymał się, odwrócił i spojrzał z bezgranicznym zdziwieniem.

     – Jak żeś gadał? Żebym co zrobił? – spytał.

     – Nic. – Ray machnął ręką. – Idź już.

     Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Rozmyślał o małym półkrwi Meksykaninie, który niespodziewanie pojawił się w ciasnym składziku i w jego życiu. A kiedy myślał o tym wszystkim, dokonał w sobie zaskakującego odkrycia, którego w żaden sposób nie rozumiał, ani nawet nie wiedział, co powinien o tym myśleć. Bo ta nieoczekiwana wizyta jednego z chłopców pastora zamiast rozzłościć Raya – sprawiła przyjemność. Co najdziwniejsze, mały Charlie wzbudził w nim nieznane odczucia, których Ray nie umiał nazwać. Jakiś czas później uświadomił sobie, że od tego pierwszego dnia, od pierwszego spotkania, polubił tego chłopca.

     Wkrótce Charlie stał się nieodłącznym towarzyszem i jedyną osobą, która uzyskała prawo wstępu do hermetycznie zamkniętego świata Raya. I choć go to niepokoiło, a nawet czasami wydawało się niebezpieczne, nie chciał rezygnować z towarzystwa Charliego. Zwłaszcza kiedy przekonał się, jak wiele przyjemności daje przebywanie z tym chłopcem. Zabierał go nad rzekę, pokazywał jak posługiwać się wędką i jak rozpalać ognisko, a w jakiś czas potem, pomógł Charliemu zrobić własną wędkę. Półkrwi Meksykanin nie posiadał się z radości, gotowy wskoczyć w ogień za swoim amigo. O tym też Ray doskonale wiedział. Zauważył, że Charlie jest pod jego całkowitym wpływem. Bez żadnego trudu podporządkował sobie chłopca. Co więcej, zdawał sobie sprawę, że stał się dla niego niedoścignionym autorytetem, niekwestionowanym i bezkonkurencyjnym. Charlie słuchał go we wszystkim, nigdy się nie sprzeciwiał, a każde polecenie Raya wykonywał bez marudzenia i chętnie.

     Najwięcej czasu spędzali nad rzeką. Łowili ryby albo po prostu siedzieli na brzegu, pluskając stopami w chłodnym nurcie. Czasami brodzili po oślizłych kamieniach albo rozpalali ognisko dla samej przyjemności patrzenia na płomienie.

     – Powiedz mi, mieszańcu – odezwał się któregoś dnia Ray – czy oni coś o mnie mówią?

     – Kto niby?

     – Reszta chłopaków.

     – Aaa, o tobie? – zastanowił się Charlie i podrapał w głowę, mierzwiąc palcami czuprynę czarnych, gęstych włosów. – O tobie to nie gadają nic. Chyba ino to, że nie bawisz się z nimi, boś dziwny. I jeszcze gadają, że chyba musisz mieć ze dwanaście lat albo co.

     – Tylko to? I nic więcej?

     – Więcej tom nie słyszał.

     – Dobrze. Słuchaj, Meksykańczyku, musisz coś dla mnie zrobić.

     – Pewnie, amigo!

     – Postaraj się o jakąś lampę dla mnie – powiedział Ray.

     – Aaa, lampę? – Charlie się stropił. – Lampę to się nie da. U nas w całym domu ino jedna lampa jest. Nawet Alec nie ma osobnej, ino zabiera naszą, jak się pokładziemy wszyscy, żeby spać. I wtedy Alec zabiera lampę i czyta z tych swoich książek, co to mu je pastor naznosił. Alec dużo się uczy, a pastor to jeszcze gadał, że pojedzie do szkół w mieście. A jak się już wyuczy, to będzie robił tak, żeby wszyscy mieli dużo jedzenia.

     – Co ty opowiadasz, mieszańcu?

     – Ano, tak pastor gadał!

     – Nie powinieneś wierzyć we wszystko, co mówi ten wasz pastor. Akurat Alec będzie taki ważny, żeby wszystkich nakarmić!

     – To jak gadasz? – Charlie się zmartwił. – Że pastor kłamie?

     – Może sam wierzy w to, co mówi. Ale na twoim miejscu aż tak bardzo nie liczyłbym na Aleca.

     – Szkoda, bo fajnie by było, jakby każdy miał dużo jedzenia.

     – Powiedz, mieszańcu, czy ty umiesz pisać? – zainteresował się Ray.

     – Aaa, pisać? Pisać to nie. Ale pastor gadał, że na jesień to zrobi szkołę i wszyscy będziemy się uczyć, tak jak Alec – pochwalił się. – Pastor będzie nas uczył. I Alec czasami też. Tak pastor gadał.

     – Szkołę, powiadasz? – Ray zmarszczył brwi.

     – Ano tak, szkoła będzie! A tyś pewnie chodził do szkół, amigo, boś przecie taki mądry i tyle rzeczy wiesz.

     – Nie – mruknął.

     – Nie? – zdziwił się Charlie. – Aaa, to jak pastor szkołę zrobi, to razem będziemy się uczyć, jak prawdziwi amigo!

     – Będziemy, ale zrobimy tak: będziesz chodził do tej szkoły pastora. Chyba nadajesz się do tego, co?

     – Że niby ja? – spytał Charlie niepewnie.

     – No jasne, że ty! A to będzie bardzo ważna sprawa, rozumiesz?

     Charlie zmarszczył czoło i myślał przez chwilę, a potem śniadą twarz rozjaśnił uśmiech.

     – Aaa, to już wiem! – powiedział. – Znaczy, będzie jak trzeba: pójdę do szkoły i tam będę słuchał, co gada pastor. Albo Alec. A potem zaraz przylecę do ciebie, żeby wszystko ci opowiedzieć, zanim zapomnę!

     – Tak, właśnie tak! – Twarz Raya się rozpogodziła. – Mądry z ciebie chłopak – dodał i dostrzegł nieskrywaną dumę na obliczu Charliego.

     – Przecie żem ci gadał, że będę twoim najlepszym amigo!

     – Okropnie się wyrażasz, mieszańcu – stwierdził Ray, przyglądając mu się krytycznie. – Nikt nigdy nie uczył cię normalnej mowy?

     – A kto niby? – zdziwił się Charlie. – Zawszem tak gadał i było dobrze.

     – Nie, nie dobrze – zaprzeczył Ray. – Musisz nauczyć się mówić jak trzeba, zanim pójdziesz do tej szkoły.

     – A po co niby? Bo to nie gadam jak trzeba?

     – Nie. Jeśli tak będziesz mówił, to inni mogą się z ciebie śmiać. A chyba nie chcesz, żeby się śmiali?

     – Ano nie chcę.

     – W takim razie musisz zapamiętać kilka rzeczy. Po pierwsze, słowo „gadać" jest głupie. Nie "gadać, tylko „mówić", rozumiesz? – spytał, a Charlie skinął głową. – Po drugie...

     W jasny i prosty sposób wyłuszczył Charliemu, jak powinien się wyrażać, a był to język, który Ray uważał za właściwy i którym sam się posługiwał. Charlie przyjmował wszystko bez zastrzeżeń, a kiedy minęło lato, poszedł do szkoły i rozpoczęła się nauka czytania i pisania. Wtedy po raz pierwszy role odwróciły się i to Ray stał się tym, który musiał słuchać swojego małego nauczyciela – Charliego, który dumny i przejęty nowymi obowiązkami z zapałem i sumiennie przekazywał swojemu amigo wszystko, czego dowiedział się w szkole pastora. Tym sposobem Ray uczył się pisać i czytać u siebie, w małym składziku.

     – Nie, nie tak, Ray – mawiał Charlie z powagą w głosie. – Tu ma być taka kropka u góry, nad literą, rozumiesz?

     – Wiem, wiem – mruczał Ray zniecierpliwiony.

     – Pastor gadał, że to tylko na początku tak trudno idzie, a potem to już pestka!

     Ray westchnął. Po raz pierwszy miał nadzieję, że słowa pastora okażą się prawdą.

4

          Pastor Ashley nie nalegał, aby Ray chodził do szkoły. Również w tej sprawie postanowił do niczego go nie przymuszać i pozostawić wolną rękę. A kiedy przekonał się, że Charlie przejął rolę nauczyciela, zyskał pewność, iż w przyszłości Ray będzie umiał się podpisać. Jednakże tylko ta jedna rzecz mogła uspokoić pastora, wszystko inne bowiem spędzało sen z powiek. Zwłaszcza to, że mimo usilnych prób ciągle nie mógł dotrzeć do serca i duszy Raya. Próby nawiązania jakiegokolwiek kontaktu wydawały się z góry skazane na niepowodzenie. Ray unikał pastora. Unikał zresztą wszystkich, z wyjątkiem Charliego. W swoim małym składziku jedynie nocował, całymi dniami zaś włóczył się po okolicy.

     Mimo wszystko pastor Ashley nie tracił nadziei. Często przesiadywał w kościele, szczególnie wieczorami. Lubił siedzieć w pustym, cichym wnętrzu. Zmęczonym umysłem przywoływał w wyobraźni wizerunek Chrystusa, tak jakby w twarzy Syna Bożego szukał odpowiedzi na dręczące pytania. Miał nadzieję, że któregoś dnia w jakiś cudowny sposób wreszcie spłynie oświecenie, które sprawi, że będzie wiedział, co powinien zrobić.

     „Przecież to nie przypadek – pomyślał któregoś popołudnia, kiedy jak zwykle siedział w kościelnej ławie, zwrócony twarzą w stronę ołtarza. – To nie przypadek, bo wszystkim rządzi przeznaczenie płynące od Boga. A przecież dobry Bóg nie przez przypadek postawił na mojej drodze tego wyjątkowego chłopca. Jeżeli w ogóle cokolwiek na świecie dzieje się przypadkowo, to z pewnością nie ta rzecz. Co chciałeś mi objawić, Panie? – Zwrócił oczy na krzyż. – Chciałeś pokazać mi, że gdybym miał choć połowę tej siły, która tkwi w tym chłopcu, to nie skończyłoby się w taki sposób? Tak, ja to wiem. Teraz już wiem. Na przemyślenia miałem dużo czasu. Może nawet zbyt dużo. Przez czterdzieści lat można wiele przemyśleć. To, co mi zrobiono, sprawiło, że nigdy nie odzyskałem spokoju. A przecież może jemu, Rayowi, zrobiono coś znacznie gorszego? Zatem on też, tak jak ja, skazany jest na nieustającą mękę kroczenia przez życie bez nadziei w sercu. Gdyby udało się sprawić, żeby tę nadzieję odzyskał, gdybym tylko mógł przyczynić się, że zaświtałaby dla niego nadzieja na szczęśliwe życie, wtedy... Tak, jestem tego pewny, odzyskałbym spokój duszy. I mógłbym mieć nadzieję przynajmniej na to, że zostanie mi odpuszczone. Że tamto zostanie darowane..."

     Sięgnął do kieszeni, z wysiłkiem i z ciężkim westchnieniem. Wyciągnął białą świecę i podniósł się z ławki. Podszedł do niewielkiego pulpitu, gęsto pokrytego rozlanym woskiem i usianego powypalanymi ogarkami. Przez chwilę stał bez ruchu, a potem zapalił świecę i umieścił na pulpicie.

     „Za twoją czystą, niewinną duszę, najdroższa..." – pomyślał, a potem wrócił do ławki, usiadł i nisko opuścił głowę, a kiedy przymknął oczy, w wyobraźni pojawił się obraz wspaniałej rezydencji, dumnie rozpartej w równie wspaniałym ogrodzie. Usłyszał gwar – głośne rozmowy mężczyzn i śmiechy kobiet. Zobaczył młodego chłopca, o smutnych, szarych oczach...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top