ROZDZIAŁ DRUGI cz. 4


           Stary składzik na rupiecie, który stał się mieszkaniem Raya, nie grzeszył przestronnością, a jedyne małe okienko nie dawało się otworzyć. Jednak wcale się tym nie przejmował – zadowolony, że znalazł tak dogodne miejsce. Ray miał dach nad głową, własne łóżko – i co najważniejsze – z dala od innych. Nie musiał znosić ich towarzystwa ani nawet widywać. Od samego początku, od kiedy pojawił się w sierocińcu pastora, chodził własnymi drogami, przebywał w sobie tylko znanych miejscach, zawsze sam, zawsze nieodmiennie nieufny i czujny. Pozostali chłopcy szybko zorientowali się, że Ray nie zostanie ich kolegą i nie będzie towarzyszem zabaw. Doskonale wyczuli, że jest w nim coś takiego, czego nie rozumieją, a co zmusza wszystkich, by trzymali się na dystans. Dlatego już od początku Ray wyrobił sobie jedyną w swoim rodzaju pozycję: choć z boku, z daleka, to jednak był ponad wszystkimi. Uznali jego odrębność, inność. Wyczuwali przewagę tak samo wyraźnie, jak Ray wiedział, że jest górą i że pozostali się go obawiają. Ta świadomość dawała jeszcze większą siłę, większą pewność siebie i niezachwianą wiarę, że zawsze zwycięży. Nikt nie miał odwagi wejść mu w drogę, nawet ci z chłopców, którzy byli starsi od Raya. Wydawało się, że i Alec, którego Ray uznał za najgroźniejszego przeciwnika, zostawił go w końcu w spokoju.

     Jednak Alec Wells wkrótce zauważył, co zaczęło dziać się w domu, od kiedy pojawił się Ray. Widział, jak ten dziwny chłopiec o nieufnym, ale bystrym i czujnym spojrzeniu, zaprowadził nowy porządek, choć z pozoru nie obchodzili go inni i nie interesował się niczym, co działo się dokoła niego. Alec obserwował, jak kolejno – jeden po drugim – wszyscy chłopcy uznają wyższość Raya, nie mając odwagi wchodzić mu w drogę, a Ray dzień po dniu umacnia wśród nich ten specyficzny autorytet. Alec jednakże nie dał się tak łatwo oszukać, bo to, co dla innych mogło wyglądać jak autorytet, dla Aleca jawiło się wyłącznie jako niepewność i obawa odczuwana przez chłopców wobec dziwnej, niesamowitej, wewnętrznej siły Raya i sposobu, w jaki umiał demonstrować tę siłę na zewnątrz. A to bardzo nie podobało się Alecowi i w żaden sposób nie zgadzało z poczuciem sprawiedliwości. Postanowił coś zrobić i w tym celu udał się do pastora. Wielebny Ashley powitał go serdecznie, ale nie domyślał się nawet, z jaką sprawą przychodzi podopieczny.

     – Tak dalej nie może być, pastorze – powiedział Alec stanowczo.

     – A o co chodzi, Alec? – Pastor uniósł zdziwione oczy.

     – Ten Ray. O niego mi idzie. Chyba najwyższy czas, żeby zaczął pracować na swoje utrzymanie, tak jak wszyscy.

     – A jeśli nie zechce? W jaki sposób zamierzasz go do tego zmusić?

     – Nie powinien dostawać nic do jedzenia, dopóki na to nie zapracuje – odparł Alec spokojnie.

     – A jeśli mimo wszystko nie zechce? Pozwolimy, żeby umarł z głodu? Tak chciałbyś postąpić, Alec?

     – Nie, nie to miałem na myśli. Idzie o to, że jeśli porządnie zgłodnieje, zrozumie, że obowiązują tu pewne reguły.

     – Och, Alec! Tak ci się wydaje? Wydaje ci się, że masz w rękach argument, pod którym się ugnie? Myślisz, że złamiesz go głodem, tak jak mógłbyś złamać każdego innego? A ja ci mówię, że Ray prędzej odejdzie stąd, niż da się okiełznać w jakikolwiek sposób.

     – Spróbowałbym, mimo wszystko.

     – A nie zapomniałeś, że ma wędkę, którą na dodatek umie się nieźle posługiwać? Podejrzewam też, że nie tylko to. Myślę, że ma i inne sposoby zdobywania pożywienia. W każdym razie musiał coś jeść, zanim tu trafił.

     – I pan to wszystko pochwala, pastorze? – w głosie Aleca brzmiało powątpiewanie, ale i dezaprobata.

     – Nie pochwalam, ale zmuszony jestem przyjąć do wiadomości. Tak, muszę się z tym pogodzić, bo w przeciwnym razie naprawdę gotów jest stąd odejść. O, wiem, co sobie teraz myślisz, Alec. Myślisz: „Niech więc sobie idzie, bo i po co nam taki darmozjad?". Ale nie przyjdzie ci do głowy, że pastor Ashley pomaga każdemu bez wyjątku, nawet gdyby to miał być sam diabeł wcielony. Tak, widzę, jak się gorszysz, słysząc takie słowa i zastanawiasz się, dlaczego pastor bluźni w ten sposób.

     – Idzie o sprawiedliwość. Wszyscy mamy jakieś obowiązki, tylko on jeden nie ma. Dostał za to przywileje, na które nie zasłużył.

     – Czy to ci uwłacza, Alec?

     – To nie tak, pastorze – zaprzeczył od razu. – Ale to, jak jest traktowany, wpływa też na pozostałych chłopców. Nie rozumieją i mogą czuć się pokrzywdzeni. Myślę też, że boją się Raya, a on czerpie z tego siłę. Jeśli tak dalej pójdzie, może w końcu stać się niebezpieczny.

     – Niebezpieczny? – Brwi pastora Ashley uniosły się wysoko. – Co ty mówisz, Alec? Dla kogo niebezpieczny? Może dla ciebie? Powiedz, boisz się, że stracisz swoją pozycję? Swój autorytet?

     – To pan, pastorze, powinien cieszyć się autorytetem, nie ja – powiedział Alec odważnie.

     – Toteż żywię głęboką nadzieję, że go posiadam, a jeśli tak istotnie jest, to bądź spokojny, nie stracę tak szybko.

     – Co będzie, jeśli chłopcy zechcą go naśladować, jeśli zbuntują się przeciwko dotychczasowemu porządkowi? – nie ustępował.

     – Nie zejdą na złą drogę, jeśli to masz na myśli. To dobre i mądre dzieciaki. Poza tym Ray nie robi nic aż tak złego, żeby stało się to powodem do zmartwienia. Jest silny, fakt. Silny swoim charakterem i osobowością. Jeśli chłopcy zechcą go naśladować, raczej na tym zyskają, niż stracą. I będę spokojny, bo z pewnością lepiej poradzą sobie w życiu. A zatem, Alec, nie potępiaj go jedynie dlatego, że nie umiesz, powiedziałbym nawet, że nikt z nas nie umie – poprawił się – zrozumieć, co w nim tkwi i wcisnąć tego chłopca w utarte schematy. A przecież uczyłem cię, że najpierw trzeba człowieka poznać i zrozumieć, żeby poważyć się na jakąkolwiek ocenę. Przy tym wszystkim ocenę ostrożną i wyważoną, ale nigdy osąd. Zapomniałeś, Alec? Czy też może wszystkie nauki poszły na marne?

     – Nie, pastorze – powiedział Alec trochę zakłopotany. – Ani nie zapomniałem, ani nauka nie poszła na marne. Ale czy nie obawia się pan, że Ray wyrośnie na życiowego egoistę, który będzie myślał, że wszystko można dostać za darmo, bo wszystko się darmo należy? Jeśli tak będzie myślał, to stanie się człowiekiem, który nie będzie szanował innych ludzi.

     – Nie wydaje mi się. Co więcej, myślę, że kto jak kto, ale Ray doskonale wie, że nic w życiu nie ma za darmo, a nawet poważyłbym się na stwierdzenie, że trudno przyszłoby przekonać go, że jest inaczej. Co do szacunku zaś... No cóż, mój drogi chłopcze, mogę rzec ci tylko tyle: jeśli uszanujesz sposób bycia Raya, to śmiało możesz oczekiwać, że on uszanuje ciebie. Tak myślę.

     – A ja nie jestem tego aż tak pewny, pastorze.

     – Nie lubisz Raya, prawda? Myślę, iż to wynika jedynie z tego, że go nie rozumiesz. Mam nadzieję, że z niczego więcej. Ja sam jestem w stanie zrozumieć tego chłopca tak dobrze, jak rozumiem siebie. I dlatego śmiem żądać, tak, żądać! całkowitej wolności i swobody dla każdej istoty ludzkiej! Niech nikt nie waży się w jakikolwiek sposób ograniczać wolności człowieka! – dokończył pastor Ashley, nie patrząc na Aleca, ale gdzieś w przestrzeń, a zmęczone oczy nabrały dziwnego, jakby młodzieńczego blasku, który zapłonął w nich nagle, wzbudzony nieodgadnionym, tajemniczym impulsem.

     Alec Wells onieśmielony tymi niespodziewanymi słowami i przemianą na twarzy pastora nie odpowiedział nic. Ukłonił się grzecznie i chyłkiem opuścił izbę duchownego. Ale nawet po tej pouczającej rozmowie Alec nie mógł tak do końca zrozumieć powodów, dla których pastor traktuje Raya ulgowo. Nie pozostawało jednak nic innego, jak przyjąć to do wiadomości i pogodzić się z decyzją opiekuna, choć uważał tę decyzję za dziwną i całkowicie niezrozumiałą.

     Jednakowoż pastor Gilbert Ashley nie widział w swoim zachowaniu niczego dziwnego, choć nie tylko dla Aleca motywy postępowania tego – bądź co bądź – mądrego i doświadczonego człowieka mogły stanowić zagadkę. Bo i jakież motywy mogły kierować tym bogobojnym pastorem, gdy podjął decyzję, by Ray zamieszkał pod jego dachem, a jednocześnie dał chłopcu całkowitą swobodę, tak że pozostawał poza jakimkolwiek wpływem swojego dobroczyńcy? Wielebny Ashley, stary pastor, opiekun bezdomnych i sierot, znał te powody. Tak samo jak zdawał sobie sprawę, że Raya Nally nie da się zniewolić, że nawet nie wolno próbować tego robić, bo każda próba zniewolenia tego chłopca będzie oznaczała próbę zabicia jego duszy. A dusza Raya – o czym pastor Ashley był głęboko przekonany – ciągle żyła, choć wydawało się, że wszystko inne zostało w tym chłopcu uśmiercone na zawsze. Pastor uważał tę duszę za punkt zaczepienia, za coś, co jeszcze dawało nadzieję, choć mogłoby wydawać się, że nadzieja nigdy w świecie Raya nie istniała. I chociaż wielebny Ashley nie znał życia tego chłopca, nie wiedział o nim absolutnie nic, to wydawało się, że jednej rzeczy jest pewien ponad wszelką wątpliwość – Ray doświadczył czegoś, czego nie powinien doświadczyć żaden człowiek, zwłaszcza jeśli ten człowiek ma nie więcej niż dziesięć lat.

     To właśnie sprawiło, że Gilbert Ashley widział w Rayu coś więcej, niż mogliby dostrzec inni. Stary pastor widział samego siebie i to, co kiedyś stało się jego udziałem – rozpacz, determinację, zniechęcenie, bezsilność i nieufność do całego świata. Widział wszystko to, przed czym kiedyś uciekł, gdy schronił się w murach seminarium, by tam zgłębiać wiedzę teologiczną. Wszystko, co go przerastało, czemu nie umiał stawić czoła, aż w końcu musiał zrejterować i skryć się przed światem, przyjąwszy rolę duchownego. Ale przede wszystkim pastor Ashley widział coś, czego zabrakło, aby mógł popchnąć życie na inne tory. To była ogromna siła tkwiąca w tym małym chłopcu, tak mocna i stanowcza, że niemal widzialna, a na pewno wyraźnie wyczuwalna. Siła, która nie dopuszczała, żeby Ray poddał się albo uciekał, która sprawiała, że tkwił uparcie i zaciekle na swej pozycji i nie pozwolił nikomu zawładnąć sobą i wkroczyć na terytorium, które uznawał za prywatną własność.

     Pastor Ashley, stary i zmęczony życiem człowiek, musiał sam przed sobą przyznać, że za tę wewnętrzną, nieodgadnioną siłę i zaciekły upór podziwia i szanuje młodego podopiecznego. Co więcej, wielebny Gilbert Ashley pragnął, by Ray pozwolił mu poznać ten cudowny sposób, dzięki któremu mimo wszystkich przeciwności kroczył uparcie po gruzach własnego życia. Kroczył z podniesioną wysoko głową i twardym, odważnym spojrzeniem. Pastor pragnął poznać tę tajemnicę i dotrzeć do wnętrza Raya, aby spróbować wyzwolić go od ciężaru, od cienia przeszłości, który sam Ashley znał tak dobrze z własnego życia. I choć wiedział, że to ciężar zupełnie innego rodzaju, zdawał sobie sprawę, że dopóki to brzemię będzie ciążyć na sercu chłopca, dopóki będzie musiał je dźwigać, jego życie nie stanie się radosne i beztroskie. A Gilbert Ashley bardzo chciał przywrócić życiu Raya radość i harmonię. Czuł, że musi to zrobić, bo tylko w ten sposób w jego własnym życiu zagości spokój, grzechy zostaną zmyte, a winy przebaczone. Wszystkie winy, ale szczególnie ta jedna, największa...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top