ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 6
5
Zima odchodziła równie wolno i leniwie, jak nadchodziła. Dni wydłużały się stopniowo, ciągle przygaszone i napiętnowane ponurością. Początkiem marca puściły mrozy i powiało cieplejszym powietrzem. Śnieg zaczął z wolna znikać i ustępował miejsca mokrej, wodnistej brei, a potem samej wodzie, wszechobecnej, kapiącej ze wszystkich dachów, spływającej maleńkimi strumyczkami z pagórków w niżej położone miejsca, a czasem kapiącej z nieba, gdy pędzone wiatrem chmury spiętrzały się i zawisały nisko nad ziemią, żeby zaraz potem oddać nadmiar wilgotnego ciężaru. Kiedy śnieg zaniknął zupełnie, a słońce zaczęło przygrzewać trochę mocniej, obudziła się do życia także cała przyroda. Spomiędzy pożółkłych i zmęczonych kępek zeszłorocznej trawy zaczęły nieśmiało wyzierać młode jasnozielone listki. Nagie gałęzie, nasączone wilgocią, w wielu miejscach pęczniały nieznacznie, a potem pękały, by odsłonić zawiązki liści. Ptaki ożywiły się, częściej przysiadały na budzących się do życia drzewach, a wróble wykłócały się głośno, całymi stadami okupując podwórka i drogi. Coraz mocniej przygrzewające słońce wysuszało pozostałe po zimie kałuże, nasiąkniętą wodą ziemię i przemoczone pokrycia dachów. Kilka słonecznych dni sprawiło, że zieleń wybucnęła feerią wszystkich swoich odcieni i obsypała młodymi listkami każde drzewo, krzew i badyl, w którym drzemały jakiekolwiek zalążki życia, choćby jedna mała kropla soków witalnych.
Mniej więcej w tym czasie, korespondencja, którą prowadził pastor Ashley z wielebnym Drauttem, zaowocowała decyzją o wyjeździe do Brazylii. Pastor obiecał seminaryjnemu koledze, że zjawi się z chłopcami, jak tylko uda się pozałatwiać wszystkie formalności. Zajęło to kilkanaście następnych tygodni, ale końcem lipca Gilbert Ashley mógł ogłosić chłopcom dobrą wiadomość. W sierocińcu pastora zapanował szał radości. Dzieciaki biegały po całym domu, przekrzykiwały się i w gorączkowym pośpiechu pakowały drobiazgi przy niemających końca rozmowach o podróży koleją do Norfolk w Virginii i rejsie statkiem na drugi kontynent. Snuli setki domysłów i planów związanych z przyszłym życiem na nowej ziemi, a pastor śmiał się, kiedy widział radosne podekscytowanie i doradzał mniejszy pośpiech przy pakowaniu, jako że do podróży pozostawały prawie dwa długie tygodnie. Te argumenty nie trafiały jednak do przekonania i w niczym nie umniejszały radości i zapału, z jakim chłopcy szykowali się do nowego życia, które miało rozpocząć się lada dzień, gdzieś tam bardzo daleko od Green Valley.
6
– Ray, amigo! Wiesz, co będzie?! – Charlie z impetem wpadł do składziku Raya. – Czy wiesz, co będzie?!
– Uspokój się, mieszańcu – przywołał go do porządku Ray. – Nie zachowuj się jak dzikie zwierzę, tylko powiedz spokojnie, o co chodzi.
– Jak mam być spokojny, kiedy taka wiadomość!
– Powiedz wreszcie, w czym rzecz.
– Wyjeżdżamy, amigo! Wszyscy wyjeżdżamy! – Twarz Charliego promieniała niewysłowioną radością.
– A dokąd to, jeśli można wiedzieć? – Ray pozostawał nieodmiennie spokojny.
– Jedziemy wszyscy do Brazylii! To bardzo daleko, bardzo. Aż w tamtej drugiej Ameryce. No, wiesz, tej, co to jest na dole, pod naszą!
Ray przez chwilę przyglądał się Charliemu ze zmarszczonym czołem. Niewiele zrozumiał z tej chaotycznej przemowy.
– Co ty pleciesz, mieszańcu?
– Ano tak! Przecie prawdę ci gadam – gorączkował się Charlie. – Pastor to nawet na mapach pokazywał. A to idzie tak: ta nasza Ameryka, co to teraz mieszkamy, jest na górze, a ta druga, znaczy ta, gdzie jedziemy, na dole, pod naszą! Tak stoi na mapach wyrysowane.
– I co dalej? – dopytywał się Ray.
– Ano gadałem ci przecie! – zniecierpliwił się chłopiec. – Jedziemy wszyscy do tamtej Ameryki. Ale najpierw jeszcze do jednego wielkiego miasta, co nie pamiętam, jak się nazywa. Koleją ponoć będziemy tam jechać! – zakomunikował z triumfem. – A potem popłyniemy prawdziwym statkiem! Wyobrażasz sobie, amigo? Najprawdziwszym statkiem, wielkim jak nie wiem co! Większym niż dom!
– Pleciesz bzdury, mieszańcu – powiedział Ray.
– A właśnie, że tak! Pastor tak gadał! A pastor chyba wie lepiej. Wszyscy tam popłyniemy tym statkiem. Do całkiem nowego miasta. I plaża tam ponoć prawdziwa jest i ocean ogromny, tak blisko, jak teraz rzeka. A na tym oceanie to ponoć tak dużo wody, że nie idzie sobie wyobrazić. I fale też są! Pojedziesz z nami? Prawda, amigo? – zaniepokoił się nagle.
– Zobaczymy.
– No jak to? Sam tu chcesz zostać? Bo przecie wszyscy jedziemy... To znaczy Alec nie, bo Alec pojedzie do pani Juliet, do tego dużego miasta. Musi tam jechać, żeby się dobrze wyuczyć.
– Alec Wells nie jedzie? – zainteresował się Ray, a na twarzy pojawiło się napięcie.
„Alec Wells zostaje" – pomyślał.
– Przecie gadam, że nie jedzie. Ale ty, amigo...
– Kiedy ten wyjazd? – przerwał Ray
– Pastor gadał, że licząc od dziś, to po drugiej niedzieli.
– Za dwa tygodnie – zamyślił się Ray. – Mówisz, mieszańcu, że wyjeżdżamy za dwa tygodnie? Dobrze, jeśli wyjeżdżamy, to może być. Nudno tu już. Dobre będzie co nowego.
7
U schyłku upalnego lata niewielki statek handlowy Queen Virginia wypłynąwszy z małego miasteczka portowego nad zatoką Chesapeake w pobliżu Norfolk w Virginii, rozpoczął kolejny rejs, którego cel stanowiła tym razem Baia de Todos os Santos w Brazylii. Podróż trwała przez wiele długich dni, ale w końcu Queen Virginia zawinął do Zatoki Wszystkich Świętych i zarzuciwszy cumy, czekał na wyładunek towarów. Z pokładu na ląd zszedł pastor Ashley z czternastoma chłopcami ze swego sierocińca z małej wioski Green Valley położonej w Kentucky. Wśród dzieciaków znajdował się niespełna dwunastoletni Ray Nally – z kamiennym obliczem i z kamiennym, nieczułym sercem. W czasie całej morskiej podróży Ray swoim zwyczajem trzymał się z dala od wszystkich. Całymi godzinami siedział na dziobie, na twardych deskach górnego pokładu, obejmując rękami kolana z opartą na nich brodą. Chłodny, morski wiatr muskał policzki i rozwiewał włosy. Ray miał tak poważny i skupiony wyraz twarzy, że nawet Charlie nie ośmielił się podejść, omijał go z daleka, raz po raz zerkał tylko w jego stronę, lękliwie i nieśmiało.
Ray patrzył w niezmienną linię horyzontu z nieporuszoną twarzą i obojętnym, trochę smutnym wzrokiem. Wyglądał jak posążek indyjskiego bożka; nieruchomy, poważny, niemal dostojny. Ale ten spokój był tylko pozorem, we wnętrzu bowiem działo się wiele. Mózg Raya pracował ciężko, kiedy usiłował wyobrażać sobie wszystko, co mogłoby go spotkać w nowym miejscu, wszystkie trudności i przeszkody, które mogły tam czekać, jednocześnie obmyślał wszelkie możliwe sposoby ich przezwyciężenia. I choć kamienna twarz mogła stwarzać złudzenie całkowitego spokoju, to Ray ani przez chwilę nie zdołał go zaznać, dręczony ogromną niepewnością, podobną do tej, która zwykle towarzyszy w drodze do nieznanego i nieprzewidywalnego czegoś, o czym ma się nikłe pojęcie, a co może wywoływać przyjemny dreszcz emocji i podniecenia podszytego ciekawością. Ale Ray nie czuł przyjemnego dreszczyku. I ani na chwilę nie mógł uwolnić się od myśli, co zastanie w nowym miejscu. Czy będzie tam przynajmniej tak, jak w Green Valley? Czy zdoła utrzymać pozycję wypracowaną wśród chłopców pastora – pozycję tego, który stał ponad innymi, niedostępnego i groźnego, przed kim każdy odczuwał respekt i komu schodził z drogi. Zastanawiał się, czy na odległej, południowoamerykańskiej ziemi zdoła nadal postępować według własnego, starannie wypracowanego kodeksu.
Wiele długich godzin spędził na rozmyślaniach, jakich ludzi tam zastanie, z jakimi ludźmi przyjdzie mu spotkać się oko w oko i czy nie będą to ludzie zbyt twardzi, aż tak twardzi, że prześcigną jego samego w tej twardości. Tak twardzi i silni, że będzie musiał ulec, a wtedy stanie się znów tym, czym był w Richmond – zaszczutym zwierzęciem, bezsilnym i bojaźliwym, bez zasad, bez charakteru, bez osobowości. Nikim, drżącym przed całym światem. Zdawał sobie sprawę, że jeśli choć raz, jeden raz, na krótką chwilę utraci przewagę nad innymi, to nigdy nie zdoła jej w pełni odzyskać.
To wszystko dręczyło Raya, wdzierało się do głowy i nie pozwalało spokojnie zasnąć. Próbował tłumaczyć sobie, iż jest na tyle silny, że nie potrzebuje się martwić i obawiać, ale przez długi czas te tłumaczenia nie przekonywały jego samego. Musiało upłynąć wiele dni i nocy, nim umocnił w sobie pewność własnych sił, przekonanie, że nie straci nic z tego, co zyskał i że otwierająca się przed nim przyszłość, jeśli nawet niesie ze sobą jakieś zagrożenia, to on, Ray Nally, gotów jest poradzić sobie z nimi. I pod koniec rejsu, kiedy statek Queen Virginia wpływał do Baia de Todos os Santos, Ray stał na pokładzie z podniesioną wysoko głową, gotów zmierzyć się z nową, nieznaną przyszłością.
I gotów zwyciężyć.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top