ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 2

2

          Strumień pluskał z przyjemnym szmerem, niosąc melodię nurtu przeskakującego po otoczakach. Ray stał w płytkiej, rześko chłodnej wodzie, zanurzony po łydki, ze spodniami podwiniętymi powyżej kolan. Ze skupieniem i uwagą wpatrywał się w korkowy spławik wędki, który tańczył i podskakiwał na powierzchni, zarzucony daleko, aż na środek strumienia, gdzie woda była głębsza i nie płynęła tak wartko, jak w pobliżu brzegów. W pewnej odległości od Raya, w takiej samej skupionej i nabożnej wręcz pozie stał czarnowłosy półkrwi Meksykanin, Charlie. Również wpatrywał się w swój spławik z nie mniejszą niż Ray uwagą i niecierpliwym wyczekiwaniem.

     – Pora się zbierać, mieszańcu – powiedział w końcu Ray i pociągnął żyłkę. – Dzisiaj już nic z tego nie będzie.

     – Tak gadasz? – Rozczarowanie w głosie chłopca przemieszało się z rezygnacją. – Szkoda, bo żem niewiele złapał.

     – E, tam! – Ray z chlupotem brnął przez rwącą wodę. – Mam cztery ładne sztuki, a sam jeden ich nie zjem. Starczy dla nas obu. Wypatroszysz ryby, tak jak cię uczyłem, żeby były gotowe na wieczór. A ja rozpalę ognisko. Nazbieram chrustu i rozpalę.

     – Pomóc ci może z tym chrustem?

     – Nie trzeba. Wystarczy, że zajmiesz się rybami.

     – Dobra, amigo.

     Wyszli na brzeg i wdziali buty wprost na mokre stopy. Ze spodniami ciągle podwiniętymi ponad kolana, wiadrem ryb i wędkami ruszyli w stronę domu.

     – Chodzisz do wsi, prawda? – odezwał się niespodziewanie Charlie.

     – A tobie co do tego?

     – Bo tak sobie dumam, że łazisz tam, żeby kraść z pól i ogrodów. Nie bierzesz zawsze jedzenia, co pastor daje, bom nieraz widział. To nic innego, jak chodzisz do wsi i kradniesz.

     – Okropnieś wścibski, mieszańcu. A ja powtarzam jeszcze raz: nic ci do tego.

     – Ale jak to tak, amigo? Przecie to grzech.

     – Nie jest grzech, jak zabiera się z pola, żeby zjeść.

     – Ale przecie to, co rośnie, nie jest niczyje – nie ustępował Charlie.

     – Nie jest – zgodził się Ray. – Ale czy to komu ubędzie, jak sobie zerwę dwie kolby kukurydzy. Albo parę marchewek? Nikt nawet nie zauważy, a więc to nie grzech.

     – Hmm... – Charlie zamyślił się i potarł pięścią brodę. – Tak gadasz? Pastora by trzeba zapytać, jak to z tym jest...

     – Ani mi się waż! – warknął Ray i pogroził chłopcu palcem. – Jak piśniesz pastorowi chociaż słówko, to już nie będę twoim przyjacielem. A może nawet całkiem sobie stąd pójdę, rozumiesz?

     – Dobra, amigo. Nic nie powiem – odparł skruszony.

     – Dajesz słowo?

     – Słowo, amigo!

     Doszli do zalanego słońcem podwórza. Ray wręczył Charliemu wiadro z rybami.

     – Masz. A wypatrosz je, jak należy – upomniał jeszcze i poczuł, że ktoś pociągnął go za rękaw koszuli, a kiedy odwrócił pełną zdumienia twarz, zobaczył małego rudowłosego Eliasa.

     – Pastor chce, żebyś do niego przyszedł – wyrzucił z siebie jednym tchem Elias i uciekł co sił w nogach, wzbijając kłęby brudnego kurzu.

     – Nie wiesz przypadkiem, mieszańcu – Ray obejrzał się za biegnącym Eliasem – czego może chcieć ode mnie ten wasz pastor?

     – A mnie skąd wiedzieć? – zdziwił się Charlie.

     – Nie puściłeś ty aby pary z gęby, że łażę do wsi? – Ray spojrzał na chłopca surowo i podejrzliwie.

     – Ani słóweczka, amigo, przysięgam! – Oburzony Charlie walnął się pięścią w pierś. – Nie wierzysz mi?

     – Wierzę, Meksykańczyku. Ale pamiętaj, trzymaj gębę na kłódkę!

     – Nie pójdziesz do pastora? – zdziwił się Charlie, kiedy zobaczył, że Ray skierował kroki do swojego składziku.

     – Jak pastor ma do mnie jaką sprawę, to niech sam przyjdzie. Wie przecież, gdzie mieszkam, nie?

     – Ano, niby tak – westchnął Charlie. – To idę. Z wieczora przyjdę, gdzie zawsze.

     – O rybach nie zapomnij – rzucił na odchodnym Ray, a Charlie coś tam tylko pomruczał pod nosem.

     Ray wrócił do ciasnej izdebki i rzucił się na łóżko. Ogarnęła go złość. Do tej pory pastor zostawiał go w spokoju i nie wchodził w drogę. Obaj trzymali się od siebie z daleka, tak jakby istniała pomiędzy nimi jakaś niepisana umowa, kodeks, którego przestrzegali. Pastor Ashley nie ingerował w życie swojego nowego podopiecznego, do niczego nie zmuszał, nie próbował nic narzucać – tym bardziej Ray nie rozumiał, dlaczego ten stary człowiek o twarzy pooranej zmarszczkami i szarych, zmęczonych oczach postanowił złamać wszystkie zasady. Ray próbował zgadywać, o co może chodzić kaznodziei. Był może nawet trochę i ciekaw, ale nie na tyle, żeby pójść do pastora i zapytać. Nie, tego nie zrobiłby nigdy. Takie rozwiązanie nawet przez chwilę nie zaświtało mu w głowie.

     Przeczuwał, że pastor w końcu sam przyjdzie, skoro przekona się, że Ray tego nie zrobi. Złość odezwała się ze zdwojoną siłą na samą myśl, że będzie musiał oglądać tego człowieka i słuchać, co ma do powiedzenia. Poleżał jeszcze chwilę, a potem podniósł się i poszedł nazbierać chrustu na wieczorne pieczenie ryb z Charliem.

*

     Pastor Ashley czekał przez całe popołudnie i wieczór, aż do zmierzchu. Kiedy słońce zaszło za horyzont, wielebny Ashley zrozumiał, że Ray nie przyjdzie.

     „Powinienem wiedzieć – pomyślał. – Pójdę do niego jutro z rana."

     Tej nocy długo nie mógł zasnąć. Rozmyślał, jak będzie wyglądała rozmowa z chłopcem i czy zdoła przekonać go, żeby otworzył przed nim serce i opowiedział o swoim życiu. Podjął się trudnego zadania, ale głęboko wierzył, że się uda.

     Rankiem, skoro tylko odmówił krótką modlitwę, wyszedł z izby i skierował kroki do składziku Raya. Tak jak poprzedniego dnia stanął przed sfatygowanymi, drewnianymi drzwiami. Odetchnął głęboko i wszedł do środka. Ray siedział na pryczy, plecami oparty o ścianę.

     – Witaj, Ray – odezwał się pastor. – Nie przyszedłeś, zatem postanowiłem, że to ja cię odwiedzę.

     Pogardliwe spojrzenie, jakim obrzucił go Ray, zmroziło Gilberta Ashley od stóp do głów i odebrało prawie całą pewność siebie. Chłopiec nie odezwał się i przez chwilę w ciasnym składziku panowała całkowita cisza.

     – Jutro niedziela – odezwał się znów wielebny Ashley. – Chciałbym, żebyś przyszedł do kościoła. Nigdy dotąd nie widywałem cię na nabożeństwie.

     – Nie – powiedział Ray i utkwił zuchwały wzrok w twarzy starego kaznodziei.

     Wielebny Ashley nie wiedział, czy owo „nie" oznacza odmowę przyjścia, czy jest potwierdzeniem, że Ray nigdy nie zaszczycił swą obecnością żadnej z mszy odprawianych przez pastora.

     – Ray, jeśli chcesz... to znaczy... – zaczął, ale poczuł dziwną suchość w ustach, a wszystkie słowa i zdania, które ostatniej nocy tak starannie układał w głowie, pierzchły gdzieś nagle. – Gdybym mógł coś dla ciebie zrobić...

     – Nie – uciął krótko Ray spokojnym i cichym głosem, a wielebny Ashley pomyślał, że wszystkie oczekiwania i nadzieje związane z tą rozmową legły nagle w gruzach.

     – Przyjdziesz jutro na nabożeństwo? – spytał jeszcze, ale w głosie nie było już nadziei.

     – Nie – powtórzył Ray, a pastor pomyślał: „A więc to była odmowa".

     – Rozumiem. Gdybyś jednak kiedyś zmienił zdanie... – zaczął, lecz urwał nagle pod pełnym wyniosłej pogardy spojrzeniem Raya.

     Gilbert Ashley odwrócił się i nie powiedziawszy ani słowa więcej, wyszedł z małego składziku przy stodole.

     Patrzył przez chwilę na podniszczone, drewniane drzwi, które zamknęły się za pastorem. Potem wstał niespiesznie i podszedł do małego, zakurzonego okienka. Z kamienną twarzą i wzrokiem bez wyrazu obserwował, jak pastor Ashley przechodzi przez podwórze; wolnym, pozbawionym sprężystości krokiem. Ray uśmiechnął się do siebie ledwo dostrzegalnie, samym kącikiem ust. Wiedział, że tym razem wygrał. Ale wizyta kaznodziei nastroiła go niezbyt dobrze. I choć zdawał sobie sprawę, że tego dnia odniósł nad pastorem zwycięstwo, to sam fakt, że ten człowiek tu przyszedł, że ośmielił się zakłócać spokój i opowiadał o jakichś niedzielnych nabożeństwach, które Raya nic a nic nie obchodziły, sama świadomość, że jeśli coś takiego zdarzyło się raz, to równie dobrze może zdarzyć się znowu, wprawiały go w ponury nastrój. Rzecz jasna ani przez chwilę nie zamierzał pójść do kościoła. W ogóle nie interesowały go te niedzielne rytuały, w których brali udział wszyscy chłopcy, a nawet Charlie. Każdego tygodnia obserwował przez brudną szybę swojego małego okienka, jak chłopcy, poważni i skupieni, można by rzec – odświętni, szli do drewnianego kościółka, dzierżąc w dłoniach małe oprawne na czarno książeczki z tekstami psalmów, które i tak znali na pamięć. Tylko w takich chwilach nie błaznowali i nie psocili. Znikali we wnętrzu  niewielkiego budynku zwieńczonego wieżyczką z krzyżem i siedzieli tam dobrą godzinę. Dom i podwórko pustoszały, stawały się ciche i wymarłe. Ray zostawał sam i czuł się tak dobrze, że z prawdziwym żalem patrzył, jak niedzielna msza dobiega końca, a chłopcy wylewają się ze świątyni na podwórze, teraz roześmiani i rozbrykani, tak jakby cały odświętny nastrój pozostawiali we wnętrzu drewnianej świątyni.

     Zdarzało się, że po niedzielnej mszy Charlie przybiegał do Raya, żeby w żywiołowy i trochę chaotyczny sposób relacjonować przebieg nabożeństwa, a w pierwszej kolejności kazania wygłaszanego przez pastora Ashley. Ray słuchał małego półkrwi Latynosa z cierpliwością i spokojem. Niekiedy udawał tylko, że słucha, ale tak naprawdę pogrążał się w rozmyślaniach ze wzrokiem utkwionym nieruchomo gdzieś w przestrzeń. Wiedział, że Charlie lubi te opowieści, że czuje się wtedy ważny i doceniany. Dlatego Ray pozwalał mu się wygadać. Więź, która wytworzyła się pomiędzy nimi, z biegiem czasu stawała się coraz silniejsza, zbliżała ich do siebie w taki sposób, że w końcu Ray przestał bronić się przed uczuciem sympatii i radości wypełniającym jego serce, kiedy spędzał czas z małym Charliem. Zaakceptował taki stan rzeczy, jakby stał się nieuchronną koleją losu, przed którą nie sposób ukryć się czy uciec. Po raz pierwszy w życiu zdarzyło się, że zaczął czerpać radość z tego, co robił wspólnie z Charliem; czy to podczas łowienia ryb, czy rozpalania ogniska, a nawet gdy zwyczajnie rozmawiali o niczym.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top