ROZDZIAŁ TRZECI cz. 4

*

          Margaret rozmyślała o dziwnym człowieku przez resztę tamtego dnia i większą część nocy. Wydawało się wręcz niemożliwe, żeby ten przystojny mężczyzna, z dobrego – jak mniemała – domu, specjalnie dla niej i z jej powodu przychodził na łąki nad Delaware każdego dnia. Myślała raczej, że spotkanie nad rzeką to przypadek, że nastąpiło jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności. Jednakże sam Gilbert Grey przyznał, że czekał tam specjalnie na nią i pragnął spotkać się znowu – niezrażony, że dla zarobku zbiera polne zioła. Nie wiedziała, dlaczego się nią zainteresował. Niejednokrotnie słyszała z ust chłopców z Castle Road i pobliskich ulic, że jest nieprzeciętnej urody, ale przecież Meggie ani przez chwilę nie wątpiła, że w otoczeniu Gilberta musiały przebywać równie piękne albo nawet piękniejsze dziewczęta. Ziarno niepewności wykiełkowało w duszy, kiedy się nad tym zastanawiała, bo jeśli Gilbert jedynie dla zabawy postanowił spotkać się kilka razy, a potem zniknąć bez słowa? Co, jeśli okaże się, że jego zamiary nie są uczciwe, a charakter nie idzie w parze pięknymi słowami, jakie wypowiadały usta?

     „Cóż znowu? – zganiła samą siebie. – I po cóż miałby odgrywać komedię? Jego oczy są przecież takie smutne i szczere, że niepodobna szukać w nich fałszu. Może bez powodu i niepotrzebnie całkiem dręczę się takimi myślami? Wszak co ma być, to będzie, jak mawia mama. I nie nam, zwykłym śmiertelnikom, zmieniać wyroki losu. A przecież rozeznam się lepiej, gdy trochę go poznam. Dlatego powinnam pójść na spotkanie bez lęku."

     Uspokoiła się na tyle, że w umówionym dniu, z małym koszyczkiem i pogodną twarzą, udała się nad rzekę.

     Stukot kół wozu i końskich kopyt na brukowanej uliczce dobiegł z tyłu, ale nie zwróciła na niego uwagi, zajęta własnymi myślami. Dwukółka zaprzężona w karą kobyłkę zatrzymała się, ledwie minąwszy Meggie. Dziewczyna spojrzała w bok i zobaczyła młodego chłopaka trzymającego lejce. Znała go. Nazywał się James Dean – syn właściciela miejscowego sklepiku, gdzie zaopatrywała się w żywność cała okolica.

     – Meggie Anderson – usłyszała wypowiadane przez Jamesa słowa i zdumiała się nieco, bo nie wiedziała, skąd syn sklepikarza zna ją z imienia i nazwiska.

     – Tak, proszę pana. – Zatrzymała się i patrzyła na młodego Deana.

     – Piękny dzień, Meggie, nieprawdaż? – zagadnął chłopak, czym jeszcze bardziej zbił ją z tropu.

     – W istocie, piękny – potwierdziła niepewnie.

     – Posłuchaj, moja śliczna – zaczął James tonem zuchwałym i pewnym siebie. Mówił z lekkim brytyjskim akcentem. – Matka zgodziła się przyjąć cię do naszego domu. Kto wie, może od razu jako pokojową? W każdym razie mógłbym postarać się i namówić mamusię, żeby to zaszczytne stanowisko ci przydzieliła. A i w sprawie pensji mógłbym szepnąć słówko. W zamian za to mogłabyś obdarzyć mnie czasem swoimi wdziękami.

     – Jak pan śmie... – wydusiła z siebie dotknięta do żywego.

     – Zastanów się, bo podobna okazja nieczęsto zdarza się takim jak wy, nędzarzom ze slumsów – dodał James i zaśmiał się szyderczo.

     Krwawe wypieki wypełzły na policzki Meggie, a w gardle dusiło poczucie krzywdy. Pobiegła przed siebie. Czuła, że lada chwila łzy pociekną po twarzy. Najpierw miała zamiar wrócić do domu, ale przypomniała sobie, że jest tam teraz mama, której nie chciała zasmucić. I bez tego rodzice mieli dosyć zmartwień. Pobiegła nad rzekę. Początkowo nie myślała nawet o tym, że nad Delaware czeka Gilbert. Łzy zaczęły płynąć, a w gardle rosła dławiąca kula.

     „Jakim prawem... – myślała zrozpaczona. – Jak mógł potraktować mnie w taki okropny sposób? Toć niewolnice czarne większym darzy się szacunkiem. Czym zasłużyłam? Przecie nędzarze nawet swoją godność mają i ludźmi są..."

     Ochłonęła nieco, łzy obeschły, ale dopiero kiedy z daleka zobaczyła sylwetkę Gilberta, przypomniała sobie, w jakim celu tu przyszła. Na wspomnienie spotkania z Jamesem Deanem nieufność do Gilberta znów odezwała się w duszy, silniejsza niż poprzednio. Ale już biegł na spotkanie, radosny i uśmiechnięty. Jednak kiedy się zbliżył, jego twarz spoważniała.

     – Mój Boże, Margaret, czy płakałaś? – zaczął bez wstępów, zanim nawet zdążył się przywitać, ale dziewczyna nie odezwała się, opuściła tylko głowę. – Powiedz mi, proszę, co takiego się stało? – pytał dalej Gilbert.

     – To nic... nic takiego... – odparła cicho, ale nie odważyła się spojrzeć.

     – Czy ktoś cię skrzywdził? – nie ustępował Gilbert. – Błagam cię, Meggie, powiedz, czy ktoś wyrządził ci jaką krzywdę?

     – Jeden bogaty... bogaty paniczyk upokorzył mnie dzisiaj – powiedziała w końcu, a Gilbert poczuł nagły chłód w sercu na dźwięk słów „bogaty paniczyk", które odebrał jak oskarżenie skierowane przeciwko niemu.

     A potem Meggie opowiedziała o zajściu na ulicy. Słuchał ze zgrozą i rosnącym gniewem.

     – Kim on jest? Powiedz, kim jest ten łajdak, a nauczę go szacunku do ludzi – powiedział rozgniewany nie na żarty i gotów gołymi rękami porachować kości każdemu, kto skrzywdził Meggie.

     – To na nic – odparła. – Pan nie może nic poradzić, panie Gilbercie. Jego ojciec ma sklepik i musimy brać tam czasami coś na kredyt. A jeśli odmówiliby kredytu... – Meggie opuściła wzrok. – Mieszkam przy Castle Road. Pan pewnie nawet nie wie, gdzie to. Nędzna dzielnica, dla najbiedniejszych robotników. Często zdarza się, że nie wystarcza pieniędzy na jedzenie. Dlatego tak zależy nam na tym kredycie w sklepie pana Deana. Bogatym trudno to pojąć. Ktoś, kto nigdy nie zaznał głodu, nie zrozumie, czym może być bochenek chleba. Każdy, kto ma więcej pieniędzy, zawsze będzie gardził biedniejszymi od siebie.

     – Nie zawsze tak jest. Nie każdy, kto ma pieniądze, jest z gruntu zły. Uwierz, Meggie – powiedział. – Zależy mi, żebyś w to uwierzyła – dodał ciszej.

     – Zbyt wiele razy miałam okazję przekonać się, że jest tak, jak powiedziałam, panie Gilbercie.

     – Meggie, mów do mnie zwyczajnie – poprosił. – Nie chcę być dla ciebie „pan Gilbert", a po prostu: Gilbert.

     – Ale przecież pan... – zaczęła niepewnie i uciekła spojrzeniem od jego wzroku.

     – Nie „pan". Gilbert – przerwał łagodnie.

     – Nie mogę. Taka poufałość...

     – Powiedz: Gilbert. Proszę cię, Meggie, chcę to usłyszeć z twoich ust.

     – Gilbert – wyszeptała i w dalszym ciągu starała się unikać wzroku chłopaka.

     – I czyż nie lepiej w ten sposób?

     – Jakoś niezręcznie tak...

     – Napełnijmy koszyk rumiankami i szałwią - zmienił temat. – A może zdołasz nauczyć mnie inne zioła rozpoznawać?

     – Chętnie – odparła nieco swobodniej. – Prawdę rzekłszy, z rzadka napotkać można tu coś więcej niż najpospolitsze ziele, ale może szczęście będzie nam sprzyjać.

     – Mnie ono już sprzyja. Wszak najpiękniejszy z kwiatów dane mi na tych łąkach oglądać – odparł, a Margaret znów zarumieniła się zawstydzona.

     Meggie nigdy wcześniej nie spotykała się z żadnym chłopcem. A o znajomości z kimś, kto wywodziłby się z wyższej sfery, nie śmiała nawet marzyć. Dlatego z Gilbertem czuła się trochę nieswojo i niezręcznie, zawstydzona i niepewna, bo nie wiedziała, jak się zachować. Ale Gilbert ani przez chwilę nie dał odczuć, że jest w czymkolwiek lepszy. Traktował ją z szacunkiem, delikatnie i czule, co sprawiło, że z biegiem czasu Meggie nabrała całkowitego zaufania, a nawet zaczęła odczuwać coś więcej niż zwykłą sympatię.

     A Gilbert, radosny i upajający się szczęściem, które spłynęło nagle i niespodziewanie, nie rozważał na razie kwestii swojego kłamstwa, którego dopuścił się na pierwszym spotkaniu z Meggie. Dla niej w dalszym ciągu nazywał się Grey. Jednak któregoś dnia przypomniał sobie o tym i zaczął rozmyślać, jak wybrnie z sytuacji, która kładła cień na znajomość z Meggie. Pragnął być szczery, bezwzględnie i do końca, ale to jedno małe kłamstewko burzyło cały spokój. Próbował usprawiedliwiać samego siebie, że gdyby już na początku przyznał się, kim jest naprawdę, prawdopodobnie zaprzepaściłby raz na zawsze szansę poznania tej dziewczyny bliżej. Coś mówiło mu, że nie chciałaby spotykać się, gdyby wyjawił, że jest synem burmistrza. Dręczyła go wizja, że prawda prędzej czy później musi wyjść na jaw, bo przecież nie mógł okłamywać Meggie w nieskończoność. Wiedział, że nadejdzie kiedyś dzień, gdy będzie musiał zdobyć się na szczerość. I obawiał się tego dnia.

     I nie wiadomo, jak długo potrwałaby ta rozterka, gdyby życie nie rozwiązało jej za niego. A nastąpiło to w sposób, którego Gilbert się nie spodziewał. Tego, co nastąpiło, nie spodziewała się też sama Meggie.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top