ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 4

7

          Trochę obawiał się, że Garrina nie przyjdzie przed północą na umówione spotkanie. Nie miał pojęcia, co by zrobił, gdyby nie przyszła. Pozostać w wiosce, oznaczało przyjąć wyrok śmierci. Jack bał się. Bał się zemsty rodziny Valgado. Ale bardziej obawiał się życia bez Garri. Drżał na myśl, że dziewczyna się nie pojawi. A jednak przyszła. Usłyszał znajome kroki, a zaraz potem z ciemności wyłoniła się wyczekiwana sylwetka.

     – Jesteś... Garri... – wyszeptał uszczęśliwiony i wziął ją w ramiona.

     Nie odpowiedziała. Była smutna i jakby nieobecna, ale Jack nie przywiązywał do tego wagi. W każdym razie nie wtedy. Tamtej nocy najważniejsze stało się, aby jak najszybciej wyjechać z Taquanejo. Usadowił Garrinę na grzbiecie muła i wyruszyli w drogę: on – tak jak stał, bez żadnego bagażu, ona – z małym szmacianym tobołkiem.

     Posuwali się naprzód aż do zachodu słońca następnego dnia. Przenocowali w stodole jakiegoś Metysa. Jack musiał zapłacić za ten nocleg, ale chciał, żeby Garri wypoczęła bez obawy, że właściciel stodoły wypędzi ich, kiedy odkryje, że się tam zatrzymali bez jego wiedzy. Chłopak starał się, jak mógł, żeby zapewnić dziewczynie wygodę, przynajmniej taką, jaką mógł zapewnić w tej sytuacji. Wędrowali nieprzerwanie przez dziewięć dni. Dziesiątego dnia przed południem dotarli do małej wioski podobnej do Taquanejo. Szczęście dopisało im i Jack znalazł tam na wpół zrujnowaną chałupę, która – jak się dowiedział od miejscowych ludzi – nie należała do nikogo. A ponieważ byli wystarczająco daleko od koryta rzeki Conchos, chłopak postanowił zatrzymać się w tym miejscu i tutaj stworzyć dom dla Garri, dla siebie i dziecka.

     Chatynka stała nieco na uboczu; niezbyt duża, za to ze zgrabnym stryszkiem. Niewątpliwie prosiła się o gruntowny remont. Brakowało części dachu, szyby w oknach – powybijane przez znudzone wiejskie dzieciaki – wymagały wprawienia, a okiennice i drzwi ledwo trzymały się na przeżartych rdzą, niekompletnych zawiasach. Jack widział, że czeka go mnóstwo ciężkiej pracy, ale ta perspektywa bynajmniej nie zniechęcała, a wręcz przeciwnie – rozpaliła pełnię dobrych chęci.

     – Zobaczysz, Garri – powiedział, kiedy zatrzymali się przed zrujnowaną chałupą. – Naprawię to wszystko. Dach i okiennice. Zobaczysz, będzie pięknie. Obiecuję ci...

     Zamilkł pod lodowatym spojrzeniem dziewczyny, jakim obrzuciła jego i zrujnowaną chatkę.

     – Przyrzekam ci, Garri, że doprowadzę wszystko do porządku – odezwał się po chwili. – Będziesz miała ten dom dla siebie, na własność. U góry, na poddaszu, zrobię dodatkową izbę. Zobaczysz, będziesz zadowolona, kiedy skończę remontować dom.

     – Przeklęte, złe miejsce – usłyszeli za plecami czyjś zachrypnięty głos.

     Odwrócili się oboje. Za nimi stała stara kobieta, o twarzy obficie pooranej zmarszczkami, lekko zgarbiona, ubrana w podniszczone czarne chałaty. Wspierała się na sfatygowanym sękatym kosturze. Spod niedbale zawiązanej czarnej chustki wystawały posiwiałe, długie, proste kosmyki. Kobieta wyglądała na Indiankę, a na pewno co najmniej na Metyskę.

     – Złe, złe miejsce – powtórzyła. – Dla ślicznej panienki dom nie tutaj. Dom daleko. Obca krew nie dla ślicznej panienki. Dzieci muszą zostać nad rzeką. Śliczna panienka wróci z dziećmi, gdzie rzeka. Tu przeklęte, złe miejsce...

     – Zabieraj się stąd! – rzucił Jack złym głosem w stronę staruchy wspartej na kosturze. – Wynoś się! Straszysz moją żonę.

     – Nie jesteśmy małżeństwem – wtrąciła zimno Garrina. – Nie wzięliśmy ślubu.

     – Wiem – zwrócił się do niej i w jednej chwili złagodniał. – Wiem, Garri. W niedzielę, w tę najbliższą, weźmiemy ślub. Kupię obrączkę i ożenię się z tobą, Garri. Za cztery dni, w niedzielę.

8

          „Byłem gotowy cisnąć kamieniem w tę starą metyską kobietę. A przecież ona, tak samo jak Carlito, mówiła prawdę. – Ogień pełgał po dopalających się szczapach. Drewno trzaskało od czasu do czasu, a Jack patrzył na tańczące w palenisku płomienie i przypomniał sobie, jak natychmiast po przybyciu na miejsce wziął się do roboty, a potem pracował w pocie czoła, nie odczuwając nawet zmęczenia. – Najpierw naprawiłem dach. To było najważniejsze" – przypomniał sobie.

9

          Pracował niemalże bez chwili odpoczynku, od wczesnego świtu do późnej nocy. Z dachem uporał się w niecałe dwa dni. Potem naprawił okiennice i drzwi, wstawił szyby, uprzątnął wnętrze i przetkał komin. Tyle zdążył zrobić nim nadeszła niedziela. W niedzielę rano zabrał Garrinę do najbliższego miasteczka, gdzie znalazł katolickiego księdza, który w końcu – po wielu namowach i błaganiach chłopaka – zgodził się udzielić ślubu.

     Podczas całej ceremonii Garrina zachowywała kamienny spokój, a jej twarz pozostała bez wyrazu. Nie uśmiechnęła się ani jeden raz. Ale Jack nie miał tego za złe. Rozumiał wszystkie obawy i emocje. Przecież rozpoczęła nowe życie, wytłumaczył sobie, całkiem nowe. Z daleka od rodziny i w nieznanym miejscu. W dodatku była w ciąży. To zrozumiałe, że te wszystkie rzeczy musiały tak na nią wpłynąć. Zatem jakże on, Jack, teraz prawowity mąż, który będzie przy niej do końca swoich dni, który ma być oparciem na dobre i na złe, mógłby tego nie zrozumieć?

     W dalszym ciągu remontował dom. Naprawił schody prowadzące na stryszek i pobielił ściany. A potem zabrał się za robienie mebli. Tutaj musiał zdać się całkowicie na pomysłowość, jako że wprawy w tym nie miał żadnej. A ponieważ drewniany taboret, który powstał jako pierwszy, wyglądał całkiem przyzwoicie, Jack zabrał się do dalszej pracy z jeszcze większym zapałem. W tym samym czasie znalazł też zajęcie przy ścince trzciny cukrowej. Praca okazała się ciężka, za to dobrze płatna. Przy meblach musiał zatem pracować do późna w nocy, po całym dniu harówki. I choć nieraz czuł się piekielnie zmęczony, nie poddawał się. Zbyt dużo miał w sobie radości, zapału i dobrej woli, żeby zwyczajne zmęczenie zdołało odebrać chęć do pracy.

     Garrina przyglądała się temu wszystkiemu z obojętnym, czasem wręcz znudzonym wyrazem twarzy. Tak jakby jego wysiłki zupełnie jej nie obchodziły. A kiedy chłopak podnosił głowę znad powstającego stołu i uśmiechał się, Garrina odwracała wzrok.

     Zauważył, że wiele się zmieniło; że zmieniło się praktycznie wszystko. Poza ogromnym uczuciem do niej. Ale Garrina nie była już tą radosną i żywiołową dziewczyną, która przybiegała na brzeg Conchos, żeby obdarowywać go najgorętszymi pieszczotami i namiętnymi pocałunkami. Teraz odnosiła się do niego chłodno i obojętnie. Wprawdzie ciągle ze sobą sypiali, ale kochali się rzadko, a Jack odnosił wrażenie, jakby żona jedynie spełniała przykry obowiązek. Jednak i to nie potrwało długo. Któregoś wieczoru oświadczyła, że chciałaby sypiać sama.

     – Tak będzie lepiej dla dziecka – wytłumaczyła krótko i uciekła wzrokiem od spojrzenia chłopaka.

     Przyjął to bez słowa. Posłusznie przeniósł się na stryszek, wymościł słomiane posłanie i przykrył starą derką. Jednak i tym razem nie czuł żalu do Garriny. Rozumiał. Żeby nie myśleć o tym wszystkim, rzucił się w wir pracy. Niewolniczej, ciężkiej pracy, w upale i kurzu. Do domu wracał coraz bardziej zmęczony, ale to nie przeszkadzało, by po krótkim odpoczynku zabierać się do robienia kołyski. Odczuwał dziwną radość, kiedy pracował przy tym meblu, choć w głębi duszy czuł, że tak naprawdę nie robi tego dla dziecka, ale właśnie dla niej, dla Garri, żeby to jej sprawić radość. Starał się z całych sił, by dzieło zachwyciło dziewczynę. W tę pracę wkładał nie tylko wszystkie siły nadwątlone ciężką pracą, ale i całe pełne miłości serce. Dlatego powstała nie tyle zwyczajna kołyska, co prawdziwe arcydzieło. Skończył w samą porę, na kilka dni przed rozwiązaniem i z dumą zaprezentował żonie owoc swej pracy.

     – I jak ci się podoba? – zapytał podekscytowany, bo w głębi duszy oczekiwał pochwały.

     Dziewczyna wzruszyła ramionami.

     – Kołyska jak kołyska – odparła znudzonym tonem. – Co niby w niej takiego niezwykłego?

     Nie odpowiedział, ale uśmiech zgasł na jego twarzy.

     „Już niedługo urodzi dziecko – pomyślał. – To dlatego. Tak, to dlatego."

10

          „Bardzo łatwo... – Jack dorzucił do paleniska kolejną szczapę, część krzesła czy też półki. – Łatwo i gładko przychodziły wszystkie usprawiedliwienia. Gotowy byłem obwiniać raczej siebie niż Garri. Ona zawsze pozostawała w moich oczach bez winy, bez zarzutu, bez skazy. Myślałem: to się zmieni, nie może trwać wiecznie. Myślałem: niech tylko urodzi się dziecko, a jak się urodziło, myślałem: niech tylko trochę podrośnie..."

11

     Garrina urodziła córeczkę, której dała na imię Bettina, ale Jack skłamałby, gdyby powiedział, że czuł coś szczególnego do tego dziecka. Przyjął do wiadomości, że pojawiło się na świecie i że jest ojcem, ale poza tym nie łączyła go z tą dziewczynką żadna więź emocjonalna. Natomiast do matki dziecka – Garriny – odczuwał ogromną miłość. Przepełniała go całego, kipiała w każdym calu ciała. Tęsknił za dawnymi czasami, za nocami spędzanymi z nią, za dotykiem, za zapachem jej skóry. Ale po urodzeniu Bettiny nic się między nimi nie zmieniło. Jack w dalszym ciągu sypiał sam, na stryszku. Tłumaczył sobie uparcie, że przecież nie może wymagać od żony, żeby zajmowała się nim tak, jak kiedyś. Przecież miała teraz nowe obowiązki. Dziecko wymagało nieustannej opieki, uwagi, poświęcania mnóstwa czasu.

     „Biedna Garri – myślał ze współczuciem, kiedy leżał samotnie na górze. – Musi wstawać do Bettiny kilka razy w ciągu nocy."

     Niemowlę rosło szybko, a przynajmniej tak się chłopakowi wydawało. Mimo to sytuacja między nim a Garri ani na jotę nie uległa zmianie. Wszelkie próby nawiązania kontaktu Garrina zbywała chłodnym, wyniosłym milczeniem. Nie chciała z nim przebywać, nie chciała rozmawiać. I absolutnie, pod żadnym pozorem nie dopuszczała do swojego łóżka.

     Jack był coraz bardziej zrozpaczony. Nie mógł zrozumieć, nie mógł pojąć, dlaczego czar prysł, dlaczego wszystko, co było przecież takie piękne i cudowne, skończyło się niespodziewanie i bez przyczyny, pękło jak sucha gałąź pod zbyt wielkim ciężarem. Po pewnym czasie zrozumiał, że cierpi nie tylko jego dusza. Nie umiał poradzić sobie ze sobą, ze swoim ciałem. Z tym, co się z nim działo, kiedy tak bardzo pragnął Garri, a nie mógł się do niej zbliżyć.

     A którejś niedzieli zrozumiał, że dłużej tak nie wytrzyma. Osiodłał muła i pojechał do najbliższego miasta, które nazywało się Linares. Zabrał ze sobą trochę pieniędzy, które zamierzał dać jednej z dziewczyn świadczących miłosne usługi. O tym, że takie dziewczyny istnieją, dowiedział się przypadkiem – od mężczyzn, z którymi pracował przy trzcinie. Najpierw poczuł się trochę zawstydzony. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat i nie przywykł do rozprawiania na takie tematy. A na pewno nie w tak niewybredny i wulgarny sposób, w jaki czynili to mężczyźni z pola trzcinowego. Dla niego miłość pozostawała czymś pięknym i wzniosłym, osobistym i intymnym, o czym nie godzi się rozmawiać przy ciężkiej pracy z ludźmi, których ledwo się zna. Dla niego miłość miała jedno oblicze, to najpiękniejsze, najlepsze – oblicze Garriny.

     Ale to, czego się dowiedział, kiedy przysłuchiwał się pogaduszkom ścinaczy trzciny, raz po raz przeplatanym rubasznym rechotem, okazało się bardzo przydatne. I choć w drodze do Linares nie miał pojęcia, gdzie szukać takich dziewczyn ani jak z nimi rozmawiać, czuł się na tyle zdesperowany, że nie zawrócił z raz obranej drogi.

     Linares przytłaczało zarówno wielkością, jak i atmosferą. Trochę przypominało Ciudad Camargo, gdzie po raz pierwszy zobaczył na targu Garri, ale podobieństwo okazało się powierzchowne. Linares – dużo nowocześniejsze – więcej podobieństwa wykazywało do miast, jakie pamiętał, zanim przekroczył granicę. Dawało się tutaj wyraźne wyczuć wpływy zachodniej cywilizacji.

     Jack musiał zostawić muła przy gospodzie na przedmieściach i zapłacić za jego przechowanie, ale postanowił wliczyć to w koszty. W koszty osobliwej terapii. Kierując się zapamiętanymi fragmentami rozmów zasłyszanymi przy pracy, Jack trafił w końcu do właściwego miejsca. Dzielnica wyglądała na specyficzną, zabudowa też. Przeważały murowane, parterowe lub jednopiętrowe domki, pokryte czerwoną dachówką, z białymi, ostro odbijającymi słońce elewacjami, czarnymi lub ciemnobrązowymi okiennicami i szerokimi parapetami, które ozdobiono girlandami bajecznie kolorowych kwiatów. Dzielnica wyróżniała się nadprzeciętną ilością różnego typu lokali, oferujących całą gamę atrakcji i... dziewczynami.

     Najpierw przyglądał się z daleka, jeszcze niepewny i ciągle trochę onieśmielony. A kiedy oswoił się z ich widokiem, zaczął zastanawiać się, którą wybrać. Najpierw miał zamiar znaleźć podobną do Garri, ale po chwili zrezygnował z tego pomysłu. Bał się, że podobieństwo do żony, mogłoby zbyt mocno zranić i obudzić bolesne wspomnienia.

     W końcu przezwyciężył wstyd i nieśmiałość i wybrał. Z trudem przyszło przełamać się i po raz pierwszy w życiu dotykać innej kobiety niż Garrina. Czuł się nieswojo i niezręcznie. Dręczyły go wyrzuty sumienia, a to, co robił z nieznajomą dziewczyną, nie sprawiło przyjemności. W każdym razie nie uznał tego za odczucie, które mógłby nazwać przyjemnym.

     Kiedy wracał do domu, raz po raz dopadały go wątpliwości, a sumienie odzywało się głosem potężnym jak grzmot burzowego wyładowania. Starał się jednak usprawiedliwić samego siebie, wytłumaczyć się przed sobą. Nie szło mu najlepiej. Znacznie większą wprawę miał w usprawiedliwianiu Garriny.

     Kiedy wchodził do domu, żona nie zaszczyciła go nawet spojrzeniem. Przyjął to w miarę spokojnie. I obojętnie.

     „W końcu – tłumaczył sobie, gdy leżał samotnie na ciemnym stryszku – to przecież ona mnie odtrąciła. Odrzuciła miłość, jaką ofiarowałem. To jej wybór. To Garri zdecydowała za mnie. Przez nią – pomyślał – musiałem szukać miłości za pieniądze, bo nie mogłem liczyć na nią u własnej żony."

     Do Linares jeździł dwa razy w miesiącu, a później w każdą niedzielę. Już bez skrupułów, bez wyrzutów sumienia i młodzieńczego wstydu. Spędzał czas z obcymi dziewczynami, które nigdy nie zapytały, jak ma na imię, które następnego dnia pewnie nie pamiętałyby imienia, nawet gdyby je wyjawił. Nie pytały o nic, ani też nie próbowały wykrzesać z siebie choćby odrobiny jakichkolwiek uczuć. Któregoś dnia Jack pomyślał, że robią to w taki sam sposób jak jego żona na krótko przed tym, kiedy przestała wpuszczać go do łóżka. Jedyna różnica polegała na tym, że te dziewczyny brały za to pieniądze.

     Wydawało mu się, że zaczął obojętnieć, że z biegiem czasu zobojętniał całkiem. Miał nadzieję, że tak się stało. Ale mylił się.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top