ROZDZIAŁ SZÓSTY cz. 2

           Wioska liczyła nie więcej niż trzy tuziny chałup, a pogrążona w ciemności i we śnie wyglądała na jeszcze mniejszą. Psy rozszczekały się, zanim zdążył minąć pierwsze zagrody, dlatego postanowił doczekać do świtu w rozrzuconej bezładnie kopce siana na skraju wioski. Nie chciał, żeby szczekanie psów zbudziło mieszkańców. Wolał nie prowokować niepotrzebnych podejrzeń, pojawiając się w środku nocy. A nuż ktoś wziąłby go za złodzieja albo innego złoczyńcę? Chciał tego uniknąć, na wszelki wypadek, gdyby okazało się, że dziewczyna, za którą podążał, mieszka właśnie tutaj.

     W kopce siana spędził bezsennie resztę nocy. Wyobrażał sobie, jak następnego dnia spotka orzechowooką, śniadą piękność i... Nie miał pojęcia, co się dalej wydarzy. Zupełnie nie umiał wyobrazić sobie, co stanie się, kiedy dojdzie do spotkania, kiedy spojrzą sobie w oczy. I choć wysilał wyobraźnię, za nic w świecie nie zdołał stworzyć w umyśle obrazu dalszych wydarzeń.

     W męce niepewności i zniecierpliwienia zdołał dotrwać do rana. A rankiem, kiedy wioska zaczęła budzić się do życia, Jack wyskoczył z kopca siana, strzepnął źdźbła i pomyślał, że ciągle ma na sobie stare ubranie, a to nowe – kupione poprzedniego dnia – leżało starannie złożone na wygniecionym sianie. Przebrał się bez chwili namysłu. Wygładził na sobie spodnie i koszulę. Odetchnął głęboko, a potem dziarskim, choć w gruncie rzeczy niezbyt pewnym krokiem ruszył do wioski. Zanim minął pierwsze zabudowania, zaczął rozmyślać, w jaki sposób znajdzie dziewczynę. Wypytywanie wprost nie wchodziło w grę. O tym Jack wiedział doskonale. Zdawał sobie sprawę, że jankeskiego gringo nie będzie chciał widzieć obok swojej córki żaden meksykański ojciec. Pozostawało zastosować taką samą taktykę, jaką zwykł stosować zawsze, kiedy pojawiał się w nowym miejscu: zaoferować się jako najemna siła robocza, by zyskać pretekst do zatrzymania się tutaj.

     „Tym razem chyba na dłużej" – pomyślał Jack, zupełnie niezaskoczony tą myślą, choć nigdy wcześniej pomysł pozostania gdzieś przez dłuższy czas nie zaświtał w jego głowie.

     Ale tej kwestii nie roztrząsał. Najważniejsze stało się, czy zdoła znaleźć pracę pozwalającą zaczepić się w wiosce przynajmniej na kilka dni. Już nie rozważał, czy ona tu jest. Czuł to. Był tego pewny. I jakby na potwierdzenie, zobaczył ją na jednym z podwórek. Miała na sobie kolorową sukienkę, ale nie tę samą, w której widział ją poprzedniego dnia. Ani nie tę nową, którą kupiła na targu. Tak samo jak wcześniej – w Ciudad Camargo – Jack zastygł w bezruchu i wpatrywał się w dziewczynę. Serce zaczęło bić trochę szybciej, a po plecach przebiegł dziwny dreszcz.

     W końcu go zauważyła. Spojrzała z zaciekawieniem, ale Jack wiedział, że w taki sposób miejscowi zawsze patrzyli na obcego. Przypomniał sobie o tym w samą porę. Pośpiesznie odwrócił wzrok i z udawaną obojętnością poszedł dalej. Mimo to nie zdołał się powstrzymać i kilka razy obejrzał się dyskretnie.

     Szczęśliwa passa nie opuściła go. Chłopakowi udało się znaleźć zatrudnienie u hodowcy owiec. Nową pracę w zagrodach owczarni miał rozpocząć nazajutrz, z samego rana. A to oznaczało, że miał dla siebie cały dzień, z którym nie wiedział, co począć. Raz po raz przechadzał się tam i z powrotem, zerkając w stronę obejścia, w którym rankiem widział dziewczynę. Ale tym razem szczęście mu nie sprzyjało. Dziewczyna zapadła się pod ziemię, jakby stanowiła jedynie złudzenie, miraż spragnionego wędrowca.

     Zobaczył ją jeszcze raz pod koniec dnia, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi. Tym razem wydawało mu się, że spojrzała nieco inaczej. A może tylko w taki sposób tłumaczył sobie to spojrzenie?

*

     Zamieszkał obok stodółki, w przybudówce, w której na ziemi leżała jedynie sterta słomy mająca służyć za posłanie. Tego dnia położył się wcześnie w nadziei, że ostatnia nieprzespana noc pozwoli zasnąć szybko i twardo. Przeliczył się. Sen nijak nie chciał przyjść, za to przed oczami wyobraźni raz po raz pojawiała się śliczna, czarnowłosa dziewczyna.

     Niedługo po północy, kiedy po raz kolejny przewrócił się z boku na bok, pomyślał, że jeszcze chwila, a zwariuje. Jednak znów się mylił. Nie zwariował ani tej nocy, ani w ciągu kilku następnych, podczas których przeklinał podły los i niezdecydowany, na którym boku mu wygodniej, ugniatał mocno już ugniecioną słomę.

     Wybawienie nadeszło równie niespodziewanie, jak niespodziewanie spłynęło na chłopaka nagłe uczucie w słoneczny, upalny poranek na targu w Ciudad Camargo. A zdecydował – jak zwykle w takich razach – przypadek. Po skończonej pracy odziany w nowe ubranie przechadzał się szerokim gościńcem wiodącym przez środek wioski. Doszedł do ostatnich zabudowań i miał zawrócić, gdy nagle przyszło mu do głowy, żeby zejść nad brzeg Conchos płynącej kilka jardów od zagród położonych po północnej stronie traktu. I wtedy ją dostrzegł. Stała na drodze biegnącej na szeroki, drewniany most bez poręczy przerzucony nad rzeką. Patrzyła mu w oczy odważnie i w sposób, który mógł oznaczać bardzo dużo. Ale Jack nie od razu uwierzył w to spojrzenie. Zbyt dobrze znał mentalność i zwyczaje mieszkańców tego kraju, aby pozwolić sobie na lekkomyślny brak ostrożności i pochopne działanie. Dlatego zatrzymał się w pół kroku i wyczekiwał, z napięciem, z niecierpliwością, a krew wrzała w jego żyłach i pulsowała w skroniach. Serce waliło jak oszalałe.

     Dziewczyna poszła w stronę mostu, a spojrzenia rzucane raz po raz przez ramię, mówiły same za siebie. Jack odczytał je bezbłędnie. Poszedł za nią. Przeszli na drugi brzeg i dziewczyna skręciła w ledwo widoczną dróżkę, prowadzącą – jak się chłopakowi zdawało – w przybrzeżne zarośla. Tam się zatrzymała. Stanęła wśród zielonych krzewów i patrzyła, jak Jack się zbliża. Uśmiechnęła się i pozostała z tym uśmiechem, dopóki chłopak nie podszedł całkiem blisko. Przyjrzał się dokładniej. Była piękna. Teraz widział to z całą wyrazistością, na jaką pozwalała niewielka odległość. Stał przed nią. Bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki. I nie miał pojęcia, co robić. Ale jak zwykle zdał się na instynkt.

*

     Miała na imię Garrina. Okazała się niewiele ponad rok starsza od niego. Śmiała się z dziwnego języka, jakiego nauczył się podczas wędrówki. Ale ponieważ język miłości wszędzie na świecie jest taki sam, Garrina i Jack szybko doszli do porozumienia, jeszcze tego samego wieczora, w zaroślach, na lewym brzegu rzeki Conchos.

     Jack nigdy wcześniej nie był z dziewczyną, nie miał pojęcia, co robić i znów musiał zdać się na instynkt, a ten jak zwykle zadziałał bezbłędnie. Tego, co się stało i co przeżywał, nie dałby rady opisać żadnymi słowami. Jedno wiedział na pewno: nigdy dotąd nie czuł się tak szczęśliwy. Postanowił, że zawsze będzie z Garriną i nie opuści jej nawet na jeden dzień.

     Kiedy dziewczyna ubrała się i odeszła, Jack jeszcze długo leżał w zaroślach. Patrzył w rozgwieżdżone niebo, a na ustach błąkał mu się błogi uśmiech. Wciąż wyczuwał unoszący się wokół słodki zapach jej skóry i mógłby przysiąc, że na dłoniach wciąż pozostało jej ciepło.

     Następnego dnia zabrał się do pracy, jakby u ramion wyrosły mu skrzydła i dodały nadludzkiej siły. Zapytany przez Rodriqueza, u którego pracował, dlaczego tak głupkowato się śmieje, nie odpowiedział, a uśmiechnął się jeszcze bardziej głupkowato, więc Rodriquez popukał się palcem w czoło i odszedł, nie interesując się więcej przygłupim gringo. Chłopaka rozpierała radość i energia, szczęście, którym przed nikim nie mógł się pochwalić. Wiedział, że ojciec i bracia dziewczyny skręciliby mu kark, gdyby dowiedzieli się, że kręci się koło Garriny. Była meksykańską dziewczyną, on – jankeskim gringo, obcym, który w dodatku nie miał nic, nawet przyzwoitego dachu nad głową. Dlatego to, co ich łączyło, musiało pozostać słodką tajemnicą. Przynajmniej dopóki nie znajdzie się jakiś cudowny sposób na to, by przekonać do siebie rodzinę Garriny.

     Cały dzień uwijał się przy owcach Rodriqueza i czekał, kiedy skończy pracę i będzie mógł pobiec za rzekę. Myśli o Garrinie wypełniały całe dnie i większą część nocy. Spotykali się po zmierzchu, zawsze w tym samym miejscu. Szedł tam co wieczór. I choć Garrina nie zawsze przychodziła, tkwił tam każdego dnia. Czekał i nasłuchiwał znajomych lekkich kroków na drewnianym moście. A potem, kiedy po upojnych chwilach leżał na wygniecionej trawie, nasłuchiwał, jak Garrina wraca do domu. Leżał tak długo po tym, jak kroki cichły i rozpłynęły się w odgłosach nocy. W takich chwilach zazwyczaj marzył. Ale i planował. Układał sobie w głowie scenariusz przyszłych dni. Wiedział, że chce zostać z Garriną na zawsze. Ale wiedział też, że musi stać się kimś, by marzenia się ziściły. Musiał sprawić, by jej rodzina zaczęła go poważać, żeby z jankeskiego gringo stał się godnym szacunku cudzoziemcem. I postanowił, że zrobi wszystko, żeby to osiągnąć. Nie mógł przecież zmarnować wielkiego daru, jakim los go uszczęśliwił, kiedy postawił na drodze śliczną Garrinę.

     Postanowił pracować dużo i ciężko. I oszczędzać każdy zarobiony centavos. Dlatego po skończonej pracy u Rodriqueza najmował się do jakichś dodatkowych zajęć, które udało się znaleźć w wiosce. Podejmował się każdej pracy, nawet najcięższej i najmarniej płatnej. Robił wszystko, za co mógł dostać pieniądze, nie zważając, że wieśniacy z Taquanejo bynajmniej nie darzą go szacunkiem. Ale to nie miało znaczenia. Najważniejsza stała się Garrina. I te chwile spędzane w zaroślach za rzeką, na lewym brzegu Conchos.

     „Stanę się kimś – myślał, kiedy nasłuchiwał cichnących w ciemności kroków dziewczyny. – Będę bogaty. Zarobię i zaoszczędzę dość pieniędzy, żeby kupić dom i farmę. Jestem młody i silny, dam radę. Mogę pracować choćby i po nocach. Zarobię dużo pieniędzy. I kupię owce. Dużo owiec. Więcej niż ma don Rodriquez. Albo nie. Będę hodował bydło. Krowy, ogromne stado krów. Chociaż... Właściwie owce byłyby lepsze. Z owiec jest i mięso i wełna. Do tego mógłbym mieć duże pole kukurydzy. Albo nawet trzciny cukrowej. A kiedy przyjdą pierwsze zbiory i sprzedam trzcinę albo kukurydzę, sprzedam wełnę, stanę się naprawdę bogaty. Pojadę do Ciudad Camargo, na targ, i kupię powóz. Nie taki zwyczajny i byle jaki, ale prawdziwy elegancki powóz i dwa najlepsze konie. Tak, konie, nie muły. I przyjadę do Taquanejo. Będę miał na sobie nowe ubranie, bielutką koszulę i marynarkę, nowe buty i może nawet kapelusz. Wszyscy będą na mnie patrzeć i schodzić z drogi, a don Rodriquez ukłoni się z szacunkiem. Podjadę pod dom Garri, a wszyscy już tam będą stać, przed domem. Na przodzie będzie stał jej ojciec, z tyłu bracia i siostra. I Garri koło swojej matki. Wejdę na podwórze i ukłonię się, a potem powiem: Don Valgado, czy zgodzi się pan... Zaraz, jak to będzie po hiszpańsku? Nieważne, jeszcze się zdążę nauczyć. W każdym razie poproszę o rękę Garri. A on uśmiechnie się, uściśnie mi dłoń i poklepie po ramieniu. Tak, don Valgado będzie dumny i szczęśliwy, że jego córka zostanie moją żoną."

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top