ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 6

          Jack szedł niespiesznie głównym traktem Little Salvador. Przemierzał tę drogę po raz kolejny. I po raz kolejny odczytywał znane już napisy i szyldy. Szkoła. Cyrus Taney – Sędzia dla osady Little Salvador. Sklep Eugene'a – Wszystko. Miasteczko wydawało się rozleniwione, a życie spowolnione – czy to przez upał, czy też panującą tu specyficzną atmosferę. Większość mieszkańców wiedziała już o jego obecności, ale Jack zauważył, że zarówno ci, którzy wiedzieli, jak i pozostali, przyglądają się w jednakowy sposób – z mieszaniną zaciekawienia i zdziwienia, typowego dla tych miejsc, gdzie podróżnicy zjawiają się z rzadka lub wcale. Kiedy patrzył na osadę, odniósł wrażenie, że jest w jednym z tych miasteczek, gdzie każdy wie o innych więcej niż o sobie samym, a drzwi domu można pozostawić otwarte na oścież bez obawy, że zostanie się okradzionym.

     Skręcił w prawo tuż za zakładem „mistrza grzebienia i brzytwy", a po chwili jego oczom ukazały się obszerne wybiegi dla koni przy stajniach Mathew Sullivana. Jeden z nich otaczali stojący w grupkach ludzie. Jack wiedział, na co patrzą. Wprawnym, fachowym okiem ocenił spacerującego po wybiegu ogiera. I z uznaniem pokiwał głową.

*

     – Mat, proszę cię, pozwól mi! – W głosie Mines słyszał błagalną prośbę. – Ostatni raz, zgódź się, Mat!

     – Zawsze mówisz, że to ostatni raz – odparł, oganiając się przed nią, jak przed natrętną muchą. – Przecież wiesz, co powiedział twój ojciec.

     – Ojciec się nie dowie.

     – Akurat! Widzisz tych wszystkich ludzi? – Mat wskazał ręką tłumek przy wybiegu. – Jest tu chyba połowa osady.

     – I co z tego?

     – To, że najdalej dziś wieczorem będzie o tym gadać całe Little Salvador. U fryzjera, w knajpie, w sklepie...

     – Ojciec strzygł się w zeszłym tygodniu – przerwała mu. – Nie robi zakupów u Eugene'a i nie przesiaduje u Lucy. Mat? – odezwała się znów Mines błagalnie i spoglądała na wybieg z niekłamanym podziwem w oczach.

     – Nie.

     – Mathew! – powtórzyła z naciskiem.

     – Nie.

     – Jeśli nie pozwolisz mi tego zrobić, to nigdy w życiu nie odezwę się do ciebie – zagroziła.

     – Twój ojciec urwie mi...

     – Biorę wszystko na siebie – przerwała Mines z nadzieją w głosie. – W razie czego mogę powiedzieć, że przystawiłam ci strzelbę do głowy.

     – I myślisz, że zastępca szeryfa da się złapać na takie historyjki?

     – Nie wiem, ale jeszcze raz powtarzam ci, że biorę całą winę na siebie. Muszę spróbować, Mat, rozumiesz? Po prostu muszę! On jest tego wart.

     – Ten ogier? Czy tamten stojący przy ogrodzeniu? – spytał Mat z chytrym uśmieszkiem i ruchem głowy wskazał opartego o żerdzie Raya.

     – To nie było zabawne – odparła Mines bez uśmiechu. – Daj sznur.

     – Nie powiedziałem, że się zgadzam.

     – Nie musiałeś. Widzę to w twoim spojrzeniu. No, dawaj, szkoda czasu.

     – John mnie zabije – powiedział Mat zrezygnowany i wręczył dziewczynie sznur.

     Mines odetchnęła głęboko i zgrabnie przeskoczyła przez żerdzie wybiegu, ze sznurem zaciśniętym w garści.

     Ray stał na uboczu ze znudzonym wyrazem twarzy, ale na widok dziewczyny wchodzącej na wybieg uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie.

     „Pokaż wszystkim, na co cię stać" – pomyślał.

     Kilkadziesiąt jardów dalej Jack Graison aż otworzył usta ze zdziwienia.

     – Co ona robi? – wydusił wreszcie.

     – Przecie to Mines – odparł jakiś młody chłopak takim tonem, jakby to, że znajdowała się na wybiegu, było czymś całkowicie zwyczajnym.

     – Co ta mała robi...? – nie ustępował Jack.

     – Najpierw będzie próbowała dosiadać tego konia, a potem, jak już dosiądzie, postara się nie spaść – odpowiedział mu ktoś inny, trochę zniecierpliwiony. – To jej ulubiona zabawa.

     – Ale przecież to mustang! – Jack ciągle nie mógł wyjść z osłupienia. – Dziki koń!

     – Myślę sobie – odparł ten, który odezwał się przed chwilą – że gdyby szło o starą szkapę szeryfa, to Mines nie potrzebowałaby jej ujeżdżać. Przestań gadać i patrz.

     Mines zbliżała się do konia. Nie wykonywała żadnych gwałtownych ruchów. Powoli formowała pętlę z liny, którą zamierzała zarzucić na szyję mustanga.

     – Spokojnie, mały – szeptała bardziej do siebie niż do konia. – Spokojnie.

     Koń zarżał i przestąpił nerwowo z nogi na nogę, a kiedy podeszła bliżej, targnął się gwałtownie do tyłu.

     – No, no... – powiedziała Mines łagodnie. – Dobrze już, nie denerwuj się. Wszystko będzie dobrze. Grzeczny konik. Taaak, dobry konik.

     Zwinnym ruchem zarzuciła pętlę, ale sznur chybił celu. Koń uskoczył w bok i odbiegł kilka jardów. Wśród zgromadzonych rozległ się cichy szmer zawodu.

     – Cholera! – syknęła Mines i znów zaczęła zbliżać się do konia tanecznym, lekkim krokiem. – Chodź do mnie, mój mały – mówiła dalej cicho. – Chodź i pozwól mi pokazać, co umiem. Zwłaszcza że on tutaj jest i patrzy.

     Po raz drugi zarzuciła sznur, tym razem skutecznie. Pętla oplotła muskularną, wspaniale umięśnioną szyję ogiera. Koń stanął dęba, zarżał dziko i zaczął rzucać łbem na wszystkie strony, cofał się i wyrzucał w górę tylne kopyta – wysoko, ponad szeroki, lśniący czarno zad. Sznur opleciony wokół dłoni Mines zaciskał się boleśnie za każdym razem, kiedy koń nerwowymi szarpnięciami podrywał łeb do góry. Wryła się obcasami w ziemię, zagryzła zęby i mocniej uchwyciła koniec sznura. Musiała go utrzymać. Po prostu musiała, za wszelką cenę. Przecież tam, po drugiej stronie ogrodzenia stał on. I patrzył.

     Ogier szarpał się dobrych kilka minut. Na przemian rżał i pochrapywał. W końcu jego ruchy zaczęły stawać się coraz mniej gwałtowne. Z szarpaniny i bezładnego tańca w miejscu przeszedł w miarowy trucht po obwodzie koła. Kilka razy zawrócił, zmieniając kierunek biegu, a wreszcie się zatrzymał. Mines zaczęła zwijać sznur. Oplatała go sobie wokół łokcia i dłoni. Dystans do ogiera zmniejszał się z każdą sekundą.

     – No widzisz – odezwała się. – Najgorsze mamy za sobą. I po co tyle nerwów?

     Znajdowała się kilka stóp od konia, kiedy ten znów zaczął nerwowy trucht. Ale tym razem Mines nie stała w miejscu jak poprzednio. Biegła obok zwierzęcia. Nie przestawała zwijać sznura, więc odległość malała coraz bardziej. Dziewczyna czekała na odpowiedni moment, na właściwe ustawienie konia, by mogła odbicić się od ziemi w dobrze wymierzonym wyskoku. W końcu uznała, że nadszedł czas. Skoczyła z rozpędu. Chwyciła się grzywy i kłębu ogiera. Przez sekundę zastygła przewieszona przez grzbiet, po czym przerzuciła prawą nogę ponad czarnym, lśniącym zadem i usiadła. Wyprostowała się i chwyciła pętlę na szyi. Mustang wykonał błyskawiczny zwrot. Stanął dęba, przez chwilę wymachiwał w górze przednimi nogami, a potem opadł miękko na ziemię. Dwa razy wierzgnął do tyłu i szarpnął się w bok z taką szybkością i siłą, że Mines straciła na chwilę równowagę i runęła na ziemię, wzbijając tuman kurzu.

     Ray zastygł w bezruchu, z pełnym napięcia wyrazem twarzy, dłonie prawie do bólu zacisnął na drewnianej żerdzi. Także Jack znieruchomiał na moment, a potem wykonał ruch, jakby zamierzał przesadzić ogrodzenie. W tej samej chwili poczuł, jak czyjaś ręka zaciska się na rękawie koszuli i osadza go w miejscu. Kiedy obejrzał się z twarzą pełną bezgranicznego zdumienia, zobaczył za sobą szeryfa Jeffa Butlera.

     – Nie przeszkadzaj naszemu kowbojowi – powiedział, zanim Jack zdążył otworzyć usta. – Chyba że szukasz kłopotów.

     – Ale... – wyjąkał.

     – Nikt nie zrobi tego lepiej od niej – przerwał Butler, więc Jack zamilkł. – Jak John się dowie, z pewnością zechce złoić jej skórę – dodał Jeff.

     Mines zdążyła wstać z ziemi, złapać koniec sznura i znów zbliżyć się do konia na odległość umożliwiającą skok na grzbiet.

     – Nieładnie, mały – powiedział. – Ja do ciebie z sercem, a ty... Poczekaj no, teraz pokażę ci, kto lepszy.

     Znów odbiła się od ziemi i miękko wylądowała na grzbiecie ogiera. Tym razem nie dała się zrzucić, choć mustang robił wszystko, aby pozbyć się niewygodnego ciężaru. Stawał dęba i rzucał zadem. Szalał po całym wybiegu, ale dziewczyna wczepiona mocno w grzbiet i szyję, dzielnie trzymała się na końskim grzbiecie. Po kilku minutach furia zwierzęcia osłabła. Zaczynał się uspokajać, aż w końcu przestał wierzgać i rzucać się na wszystkie strony. Mines raz po raz poklepywała go i mówiła coś cichym, spokojnym głosem. A kiedy ogier uspokoił się całkowicie, dziewczyna zeskoczyła i pociągnęła go w stronę Mata Sullivana.

     – Dostarczyłaś wszystkim emocji, nie ma co – powiedział Mat z naganą w głosie. – Gratulacje.

     – Dzięki, Mat, ale... – zaczęła. – Po mojemu coś za łatwo to poszło. Zdaje mi się, że mógł być siodłany.

    – Niemożliwe! – Sullivan z przekonaniem pokręcił głową. – To przecież najprawdziwszy mustang.

     – A ja ci mówię – upierała się Mines. – Przecież nie pierwszy raz dosiadałam dzikiego konia.

     – Zaręczam ci, że ten tutaj nie był siodłany. Przecież wiem, co kupuję. To autentyczny, dziki mu... – Mat przerwał w pół słowa i pobladł, wodząc wzrokiem ponad głową dziewczyny. – O, Boże – wyszeptał – miej mnie w swojej opiece...

     – Co jest?

     – Idzie tu zastępca szeryfa...

     Mines odwróciła się i zobaczyła swojego ojca. Zmierzał w ich stronę zamaszystym krokiem.

     – Czekaj, załatwię to – powiedziała i wyszła ojcu na spotkanie. – Cześć, tato.

     – Witaj, synu – odparł John Stidt z kamienną twarzą, ale Mines wyczuła, że nie gniewa się aż tak bardzo. – Nieźle sobie radzisz. Szkoda tylko, że zapomniałaś, o co cię prosiłem.

     – Nie zapomniałam. Mówiłeś, żebym nie narażała życia i zdrowia.

     – Otóż to właśnie.

     – Nie narażam. Umiem spaść z konia tak, żeby nie skręcić sobie karku.

     – Takaś pewna?

     – Oj, tatku! Przecież wiesz, jak to kocham. A pamiętasz, co mówiła mama, jak dałeś mi tę strzelbę? To samo, co ty teraz.

     – Dobrze, dobrze. Strzelba to zupełnie co innego. A dziki koń jest nieprzewidywalny. Domyślam się, że przystawiłaś Matowi tę swoją strzelbę do głowy, żeby się zgodził, tak?

     – Mat nie ma z tym nic wspólnego. Musiałby mnie chyba przywiązać do ogrodzenia, żeby mnie powstrzymać.

     – Tak, tak! – John Stidt pokiwał głową. – Już ja was znam oboje. I wiem, że jesteś małą diablicą, Mines. A temu łotrowi powiedz, że tym razem go nie aresztuję. Za to ty z pewnością posiedzisz w areszcie, kiedy następnym razem Mat wybierze się po mustanga.

     – Jasne. Radziłabym tylko znaleźć najpierw te klucze – odparła Mines z chytrym uśmiechem i pobiegła do Mata, który przezornie zdążył ukryć się w stajniach.

     Sullivan stał przy boksach z miną skazańca oczekującego na ogłoszenie wyroku.

     – Zastępcy szeryfa podobał się występ – powiedziała dziewczyna.

     – Przestań się wygłupiać – odparł Mat grobowym głosem. – Wściekł się?

     – Eee, tam! – Mines machnęła ręką. – Od razu wściekł. Może i nie wyglądał na zachwyconego, ale powiedział, że tym razem cię nie aresztuje.

     – Dobre sobie! – Pokiwał głową. – To ciebie powinien aresztować.

     – Taaa... – potwierdziła Mines. – Ma zamiar to zrobić, jak następnym razem będziesz sprowadzał mustanga.

     – I chwała Bogu – odetchnął Mat. – Będę miał kłopot z głowy.

     – Słuchaj, czy mógłbyś coś jeszcze dla mnie zrobić?

     – No proszę! A czym to grozi tym razem?

     – Niczym – powiedziała. – Po prostu chciałabym nadać imię temu ogierowi.

     – Nadawałaś imiona prawie wszystkim moim koniom – powiedział Mat tonem skrzywdzonego dziecka. – Czy chociaż raz ja mógłbym to zrobić?

     – Ty? Nie masz fantazji, Mat. Wymyślisz co najwyżej coś w rodzaju „Karuś" albo „Czarny".

     – Nie. Tym razem myślałem nazwać go „Cierpliwość zastępcy szeryfa". – A na widok groźnie zmarszczonego czoła Mines dodał szybko: – A jaki ty masz pomysł?

     – „Złośliwość Mata Sullivana", może być? – spytała z ironią. – Chyba że wolisz po prostu Oregon.

     – Dlaczego akurat Oregon?

     – Bo Montana stoi już w ostatnim boksie po lewej, prawda? A Teksas jeździ w zaprzęgu Eugene'a...

     – No dobra, niech będzie. – Sullivan wzruszył ramionami. – Dobrze, Oregon, pora coś zjeść.

     – Mat! – zawołała dziewczyna. Obejrzał się za siebie. – Dzięki – powiedziała.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top