ROZDZIAŁ SIÓDMY cz.13
6
„Nic już nie będzie jak dawniej" – pomyślał pewnego dnia, kiedy siedział na zmurszałym pniu ogromnego drzewa pokrytego z jednej strony jaskrawozielonym mchem, na niedużej polance okolonej gęstymi, kolczastymi krzewami. Tego popołudnia papugi darły się niemiłosiernie jak chyba nigdy dotąd. Ray tępo patrzył w przestrzeń. Przez kilkanaście ostatnich dni, częściej niż to robił dawniej, znikał z osady na całe długie godziny i zaszywał się na polance w puszczy. Czuł się bezpiecznie; sam na sam z myślami, pewny, że nikt go nie zobaczy, że nawet przypadkowo nie natknie się tutaj na żadnego człowieka. Siadywał na omszałym pniu i rozmyślał o rzeczach, o których nie miał odwagi myśleć, gdy inni znajdowali się w pobliżu, tak jakby obawiał się, że ktoś może zobaczyć te myśli, poznać je, a wtedy poznać też całą prawdę o nim samym. Tę prawdę, którą nosił głęboko ukrytą w sobie, której podświadomie się obawiał i którą nie do końca akceptował.
Ray ukryty głęboko przed ludzkim wzrokiem, w dzikim ostępie tropikalnej puszczy, rozmyślał o swoim życiu, o prześladującej go ciągle przeszłości, która nie pozwalała normalnie żyć. Myślał, jak bardzo czuje się nieszczęśliwy i samotny. I jak bardzo pragnąłby, żeby siedziała przy nim ona – Mines. To tutaj po raz pierwszy w życiu odważył się marzyć i planować. Nigdy wcześniej tego nie robił. Żył z dnia na dzień i nie zastanawiał się, co będzie za godzinę, następnego dnia, za miesiąc. Nie potrzebował takich myśli. Wmawiał samemu sobie, że nie potrzebuje. I nie dopuszczał do świadomości tej prawdy, która przedstawiała się zgoła inaczej: nie planował, bo zbyt obawiał się, że nie starczy sił i chęci, żeby te plany zrealizować. Nie marzył, bo bał się rozczarowania, które niewątpliwie stałoby się jego udziałem, gdyby marzenia się nie spełniły. Dlatego tak drażniły go strzępki rozmów, kiedy podsłuchiwał pod drzwiami albo w pobliżu płonącego ogniska. Nie mógł słuchać tych wszystkich chłopców: Briana, Richiego i Nata, którzy opowiadali o tym, co zamierzają osiągnąć i jak będzie wyglądało ich życie. A najbardziej nie mógł słuchać, jak Graison opowiadał, w jaki sposób zbuduje dom dla Mines, jak postawi później stajnię i ogrodzi wybiegi dla koni. Nie mógł znieść, kiedy Mines, słuchając tego przybłędy, uśmiechała się słodko i patrzyła w ten jeden jedyny, szczególny sposób, w jaki kiedyś spoglądała tylko na niego, na Raya. Przebiegała mu przez głowę myśl, że wszystko jest na opak, że nie tak to powinno wyglądać i że nie Graison powinien siedzieć obok tej dziewczyny i opowiadać o przyszłym domu, drewnianym, z wielkimi oknami i kamienną podmurówką...
Starał się odpędzać takie myśli, tak jak odpędza się natrętne muchy brzęczące tuż koło ucha. A potem znów ogarniała go ta dobrze znana pustka i cisza, która drążyła mózg i dzwoniła w uszach. Zagryzał wargi, a dłonie zaciskał w pięści. Z nienawiścią spoglądał na Graisona i myślał o tej wielkiej niesprawiedliwości, którą niesie ze sobą życie, kiedy odbiera człowiekowi wszystko, żeby dać to innemu.
Na ukrytej w puszczy polance Ray uczył się marzyć. Wyobrażał sobie, jak wyrusza do Montany razem z Mines, jak przemierzają tysiące mil, żeby wreszcie stanąć na wymarzonej ziemi, na której zawsze chciała zamieszkać. Oczyma wyobraźni widział ją: szczęśliwą, roześmianą, biegnącą w jego stronę, żeby pokazać mu miejsce, gdzie stanie przyszły, wspólny dom. Ten dom, który wcale nie musi być wielki, byle miał duże okna i kamienną podmurówkę. Wyobrażał sobie piękną zieloną przełęcz z rwącym górskim strumieniem pełnym pstrągów, tę przełęcz, gdzie zaczną budować dom. Nie myślał o tym, że nie ma pojęcia, jak się do takiej budowy zabrać. To w tamtej chwili nie miało znaczenia. Najważniejsze, że był dobrej myśli. A potem wyobrażał sobie spokojne, pogodne życie, z dala od ludzi. Widział Mines; taką śliczną, uśmiechniętą. Mines, która jest przy nim zawsze, każdego dnia i każdej nocy. Czuł ciepło jej ciała, słyszał łagodny, pełen miłości głos przemawiający zawsze, ilekroć by tego potrzebował. Żywił głębokie przekonanie, że wtedy czułby się bezpiecznie i dobrze jak nigdy w życiu.
„Moglibyśmy hodować bydło – myślał. – Parę rasowych mlecznych krów. Każdego dnia pędzilibyśmy je na pastwiska, na zielone, pachnące łąki. Koło południa objeżdżalibyśmy nasze pastwiska konno, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. A po wieczornym udoju rozpalalibyśmy przed domem ognisko. Mines grałaby dla mnie na organkach i śpiewała piosenki o Montanie, a ja leżałbym z głową na jej kolanach, patrzyłbym w gwiazdy nad nami i czułbym jej dłoń we włosach."
Znowu bolesna obręcz ścisnęła gardło, bo przypomniał sobie, że Mines jest gdzieś w zatoczce, z Graisonem. I że to może właśnie on trzyma teraz głowę na jej kolanach i czuje, jak delikatna ręka gładzi jego włosy...
Zerwał się z miejsca i z impetem, w który włożył całą swoją złość, kopnął w zmurszały pień. Omszałe, stare drzewo nawet nie drgnęło.
– Nic już nie będzie takie samo – powiedział do siebie półgłosem.
A potem wracał do osady i znów stawał się tym samym Rayem, milczącym i wyniosłym, z zimnym, pogardliwym spojrzeniem, z zaciętą twarzą, niczego od nikogo nie potrzebującym i niczego nikomu nie ofiarującym. Wszystko, o czym myślał, a zwłaszcza marzenia o przyszłości, zostawało tam, w puszczy, na małej polance, ukrytej wśród kolczastych krzewów, daleko od osady i daleko od innych ludzi.
7
Koszmary zaczęły dręczyć go niedługo po pojawieniu się w osadzie Graisona. Kiedy Ray po raz pierwszy zerwał się z łóżka w środku nocy, zlany zimnym potem, zignorował koszmarny sen. Ale kiedy stało się tak po raz kolejny z rzędu, zaniepokoił się. W końcu koszmary zaczęły przychodzić każdej nocy. Te same makabryczne obrazy pojawiały się w snach z uporczywością, której w żaden sposób nie mógł zaradzić.
Schemat prawie za każdym razem powtarzał się ten sam: Ray stoi na jakimś pustkowiu, na wypalonej słońcem, spękanej ziemi, która wygląda tak, jakby nigdy nie zrosiła jej nawet jedna kropla wody. Rozgląda się dokoła, ale wszędzie aż po horyzont widzi suchą, pożółkłą ziemię, z której gdzieniegdzie sterczą wyschnięte kikuty drzew, tak samo jak ziemia spalone słońcem, z powyginanymi, nienaturalnie skręconymi konarami wyglądającymi, jakby kiedyś w wielkim bólu skonały z pragnienia. Czuje, że ten krajobraz nie wróży niczego dobrego, że za chwilę wydarzy się coś, czego Ray bardzo nie chce. I czego się boi.
Odwraca się nagle, kiedy czuje za sobą czyjąś obecność. Z przerażeniem dostrzega, że tuż za nim stoi ojciec z nienawistnym, pijanym spojrzeniem i okrutną twarzą wykrzywioną złym uśmiechem. Ray cofa się kilka kroków, potyka się i upada na twardą, spieczoną ziemię. Jest teraz małym chłopcem, ma osiem albo dziewięć lat. I wie, że nie będzie w stanie obronić się przed tym człowiekiem. Ojciec zbliża się, z wolna, ale nieuchronnie, nieubłaganie postępuje przed siebie, krok za krokiem. W dłoni trzyma skórzany pasek, długi na jakieś trzy stopy. Ray patrzy na kołyszącą się klamrę połyskującą złym, metalicznym blaskiem. Doskonale wie, co za chwilę nastąpi – i ogarnia go paniczny lęk. Zamyka oczy w oczekiwaniu na najgorsze, a kiedy nic się nie wydarza i Ray z lękiem, ostrożnie podnosi powieki, widzi coś, co mrozi serce...
Zamiast ojca przed Rayem pręży muskularne ciało ogromna krwiożercza bestia, coś jakby nienaturalnych rozmiarów czarna pantera. Bestia szykuje się do skoku, który jest wymierzony wprost w niego. Odbija się od ziemi, sprężyście i zwinnie, a Ray widzi wyraźnie, jak pod połyskliwą, czarną skórą harmonijnie grają potężne mięśnie. Dostrzega błyskające wściekłością bursztynowe oczy o wielkich źrenicach skrzących się bezdenną czernią. Widzi potężne łapy zakończone wieńcem ostrych jak sztylety pazurów i rozwartą w morderczym ryku paszczę błyskającą śnieżną bielą nienaturalnie wielkich kłów. Ray nie może się poruszyć, nie może nawet krzyknąć. I kiedy bestia już ma go dosięgnąć, kiedy Ray czuje na twarzy zabójczy oddech, a pazury są na tyle blisko, że prawie dotykają ciała, znów zamyka oczy i zmartwiałymi, wysztywnionymi panicznym strachem ustami szepce: „Pomóż mi... Pomóż mi, Mines..."
Zapada głucha cisza, a po chwili Ray słyszy głos; dziecięcy, dźwięczny głos, który odzywa się cicho, jakby płynął z daleka: „Nie rób tego, Ray. Nie waż się tego robić!" Zna go. Zna lepiej niż cokolwiek innego. To głos Mines – ciepły, łagodny i stanowczy. Otwiera oczy w nadziei, że ją zobaczy, że Mines stoi tuż obok. Ale jej nie ma. Zamiast ślicznej, czarnowłosej dziewczyny zauważa przed sobą Graisona, który uśmiecha się ledwo dostrzegalnie, a ciemne oczy błyszczą, gdy patrzy na Raya. Trzyma strzelbę, lśniącą dwururkę. Podnosi ją i mierzy wprost w serce, a Ray ciągle nie może się poruszyć. Ale teraz wie dlaczego. Przywiązano go do jednego z tych wyschniętych, sterczących z ziemi drzew o poskręcanych konarach. Sznur krępuje tak ciasno, że z trudem może oddychać. Graison naciska spust i Ray słyszy rozdzierający ciszę potężny huk i niemal w tej samej chwili zdaje sobie sprawę, że to nie wystrzał dwururki, ale grzmot towarzyszący błyskawicom raz po raz rozświetlającym niebo. Znów ogłuszający huk i oślepiający zygzak, który tym razem trafia w wyschnięty na wiór pień drzewa. Ray próbuje się szamotać, żeby uwolnić się z więzów, bo drzewo natychmiast staje w ogniu, a płomienie błyskawicznie rozpełzają się po artretycznie poskręcanych konarach. Szarpie się coraz bardziej, a ogień podpełza bliżej i bliżej. I kiedy języki płomieni prawie go dosięgają, gdy czuje piekące gorąco sięgające ciała, a z krtani wydobywa się nieludzki, dziki wrzask przerażenia, nagle spada z nieba ulewny, rzęsisty deszcz, a pożar znika z sykiem pod strugami wody. Ulga przychodzi, ale tylko na chwilę, bo deszcz pada coraz bardziej, a kiedy chłopak opuszcza wzrok, widzi, że stoi po kolana w wodzie, której ciągle i nieustannie przybywa, która podnosi się w nienaturalnym, zastraszająco szybkim tempie. Podnosi głowę i rozgląda się oszalałym ze strachu wzrokiem, ale wszędzie, jak okiem sięgnąć, widzi bezkresną taflę szaroburej wody sieczoną ulewnym deszczem. Wreszcie sięga już Rayowi do pasa, a za chwilę do ramion i jeszcze wyżej, pod brodę. Podnosi głowę – najwyżej jak się da – bo woda zaczyna się wlewać do ust. Krztusi się, a deszcz leje nieustannie. Woda podchodzi coraz wyżej i zalewa twarz, żeby w końcu zamknąć się nad głową. Ray zaczyna się dusić, brakuje mu powietrza i teraz jest pewny, że tym razem umrze, że śmierć czai się tuż tuż, o krok, o cal. Ogarnia go ciemność i ma wrażenie, jakby spadał w jakąś bezdenną przepaść.
Budził się nagle, z niemym krzykiem zamierającym na ustach, zlany potem, z mocno bijącym sercem i przyśpieszonym oddechem. Rozglądał się na boki z obawą, bo nie miał pewności, czy to już jawa, czy może ciąg dalszy koszmaru. Uspokajał się powoli, wstawał z łóżka i podchodził do uchylonego okna. Otwierał je na całą szerokość i wdychał głęboko chłodne, rześkie powietrze brazylijskiej nocy, żeby ostatecznie przepędzić z zakamarków umysłu nawet najdrobniejszy okruch tego koszmarnego snu.
Po kilku takich nocach doszło do tego, że bał się zasypiać. Wieczorami długo siedział na parapecie i słuchał rozbrzmiewających w oddali cykad, a kiedy zmęczenie zmuszało wreszcie, żeby położył się do łóżka, Ray kładł się, ale leżał z szeroko otwartymi oczami, żeby jak najdłużej odpędzić sen. Ale prędzej czy później poddawał się, powieki opadały i zasypiał, a koszmarne sny, które krążyły nad głową jak stado drapieżnych wygłodniałych sępów czekających, aż zmorzy go zmęczenie, dopadały z całym bezlitosnym okrucieństwem i dręczyły tak długo, aż zrywał się przerażony. Nie pomagało nawet zostawianie zapalonej lampy. Koszmary Raya nie bały się światła. Nie bały się niczego.
Złe sny zniknęły równie nagle, jak zaczęły się pojawiać, bez żadnej widocznej przyczyny. Ale w miejsce nocnych koszmarów zjawiło się coś, co stało się jeszcze trudniejsze do zniesienia. Miejsce koszmarów zajęły złe myśli krążące ciągle i uparcie wokół Mines i Graisona. Ray w żaden sposób nie mógł się od nich uwolnić, nawet zasypiając, bo i tym razem natura sprzysięgła się przeciwko niemu i zsyłała niedającą się zwalczyć bezsenność.
Te myśli atakowały ze wszystkich stron jak stado rozwścieczonych os, a wyobraźnia podsuwała obrazy, od których ciarki przechodziły po plecach i pot występował na skronie. Zadręczały go wizje Mines spacerującej po plaży z Graisonem, rozmawiającej i uśmiechającej się do tego obcego chłopaka. Oczami wyobraźni widział wyraźnie, jak Graison trzyma ją za rękę, jak dotyka Mines, całuje i zdejmuje z niej ubranie, a ona stoi w blasku palącego się żywym płomieniem ogniska, uśmiecha się i wyciąga dłoń. Zagryzał wargi do krwi, kiedy wyobrażał sobie, jak jego Mines leży na gorącym piasku, a obok kładzie się Graison. Nie mają na sobie nic, a on bierze ją w ramiona i przywiera ustami do ust dziewczyny...
Czuł się chory z nienawiści, żalu i bezsilności. Pragnął, żeby te myśli przestały istnieć, żeby zostawiły go w spokoju. Zaciskał mocno powieki, z całej siły, aż do bólu, w nadziei, że w ten sposób odpędzi te wizje, że przetnie je tak, jak ostra brzytwa przecina cienką nitkę. Ale powieki nie były brzytwą ani myśli nitkami i Ray nie przestawał widzieć Mines, która obdarzała czułymi spojrzeniami tamtego człowieka, Graisona...
Jak na ironię, Ray budził się wcześnie, choć z całych sił próbował spać najdłużej, jak się dało. Robił wszystko, żeby zmusić sen do pozostania choćby jeszcze jedną krótką chwilę, ale musiał kapitulować i przyjąć do wiadomości, że znów zaczął się nowy dzień, tak samo pusty i bezsensowny jak poprzedni. Ogarniało go takie zniechęcenie, że nie chciało mu się nawet podnosić z łóżka. Leżał na wznak i tępo wpatrywał się w sufit. Z łóżka zwlekał się najczęściej dopiero koło południa. Snuł się po osadzie przygnębiony, nie zwracając uwagi na nic, co się wokół działo.
Zauważył, że Graison zaczął wyjeżdżać z osady w każdą sobotę. Wracał zwykle późną nocą albo następnego dnia. Kiedy Ray podsłuchiwał pod drzwiami sypialni, dowiedział się w końcu, że Jack jeździ do Feira de Santana, choć nie chciał powiedzieć chłopcom, po co urządza sobie te cotygodniowe wypady. Ale Ray wiedział. A przynajmniej żywił przekonanie, że wie.
„Jeździ się zabawić – pomyślał. – Spędzić czas z tamtejszymi dziewczynami, takimi jak Dinah, którym płaci się, żeby robiły te wszystkie rzeczy. Więc taki z niego typek. Co tydzień włóczy się taki szmat drogi tylko po to, żeby położyć się do łóżka z jakąś dziewczyną. Tak, taki jest ten przybłęda. Widziałem, w jaki sposób spogląda na dziewczyny w Little Salvador, ale jest do tego na tyle sprytny, żeby nie przysparzać sobie kłopotów w miejscu, w którym zatrzymał się na dłużej. Dlatego jeździ do Feira. Ale to dobrze, bo to może oznaczać, że nie robi takich rzeczy z Mines. Chyba bym oszalał, gdyby okazało się, że ten cholerny Graison robi z nią to, co ja robiłem z Dinah!"
Zobojętniał mniej więcej rok po przybyciu do Little Salvador przybłędy nazwiskiem Jack Graison. Cierpienie i ból, jakie stały się jego udziałem przez ostatnie kilkanaście miesięcy, wypaliły w sercu ogromną, czarną dziurę i ustąpiły miejsca pustce i obojętności. Wyglądał, jakby stał się zjawą, cieniem dawnego silnego, pewnego siebie, przepełnionego dumą i butą Raya. Mogłoby się wydawać, że przyjął do wiadomości nowy stan rzeczy. Odnosiło się wrażenie, że spokój i obojętność oznaczają, że pogodził się z losem i że nie podejmie walki.
Ale prawda leżała zupełnie gdzie indziej, a pozory, jak to zwykle w życiu bywa, myliły i tym razem. Zwycięstwo Raya znajdowało się blisko, na wyciągnięcie ręki. Tyle że nikt jeszcze o tym nie wiedział: ani Graison, ani Mines, ani nawet sam Ray.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top