ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 12
Zdawał sobie sprawę, że wszystko, co przeżywał, brało początek w nim samym, że doświadczał tego na własne życzenie. I wiedział doskonale, że zaczęło się zaraz po tej fatalnej sprawie z Dinah. Ale teraz nie zastanawiał się, co podkusiło go, żeby zabrać Mines do starego kamieniołomu i opowiedzieć, jak zamordował Metyskę. Co najgorsze, w tamtej chwili ogarnęła go tak ogromna gorycz, nienawiść i żal do samego siebie, że gotów był sam skoczyć w przepaść, żeby raz na zawsze skończyć to wszystko. A ona, Mines, stała wtedy naprzeciw niego, z tą bezgraniczną rozpaczą w swoich pięknych oczach. I nie dostrzegł w tych oczach ani śladu potępienia, odrazy i tego, co powinna czuć, dowiedziawszy się, że Ray jest mordercą. Jakże zapragnął widzieć te oczy zawsze, do końca swoich dni. Ledwo zdążył o tym pomyśleć, ogarnęło go przerażenie. Wyobraził sobie, że któregoś dnia ona już nie zechce patrzeć na niego, że nie znajdzie w jej oczach tego, co widywał kiedyś.
„Lepiej skończyć to teraz – pomyślał. – Od razu. Nie czekać aż stanie się to, co mogłoby zranić mnie jeszcze bardziej."
Kiedy tamtego dnia odjeżdżała szybko na Alegro, kiedy właściwie uciekała – przed nim lub od niego – czuł się już spokojny. Miał niezbitą pewność, że powie o wszystkim szeryfowi. Żywił głębokie przekonanie, że pojedzie wprost do szeryfa Butlera. Bo przecież nie mogło stać się inaczej.
„Pojedzie – przekonywał sam siebie. – Zrobi to, bo każdy by tak zrobił."
Chciał, żeby tak się stało, żeby Mines doniosła szeryfowi, żeby stała się świadkiem oskarżenia. To oznaczałoby, że postąpił słusznie, kończąc to, co łączyło go z Mines. To potwierdzałoby, że wszystkie zasady, którymi zwykł kierować się w życiu, są głęboko słuszne i prawdziwe. A Ray chciał, żeby takie się okazały.
Tamtego popołudnia postał jeszcze chwilę nad przepaścią w starym kamieniołomie. Patrzył w dół i przypominał sobie chrzęst odłamków skalnych, gdy martwe ciało Dinah toczyło się na dno. Ale ani przez chwilę nie pożałował, że to się stało. Co więcej, żywił przekonanie, że gdyby przyszło zrobić to po raz drugi, nie wahałby się ani przez sekundę.
Do izby na poddaszu wrócił po blisko godzinie. Bynajmniej się nie krył. Najpierw przejechał przez główny trakt biegnący samym środkiem osady. Spodziewał się, że w każdej chwili może zatrzymać go szeryf Butler albo jego zastępca, John Stidt, a może obaj równocześnie. Albo ktokolwiek – któryś z mężczyzn z osady – ściągnie go z konia i zaprowadzi do biura Jeffa Butlera.
Nie zatrzymał go nikt. Rozsiodłał konia, zaprowadził do stajni i poszedł do siebie. Usiadł na łóżku i czekał.
Nie wiedział, jak długo siedział, oczekując na przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości. Zastanawiał się, co mu zrobią, kiedy go dopadną – czy powieszą bez sądu, oddadzą w ręce brazylijskiego wymiaru sprawiedliwości, a może skręcą kark albo porachują kości i wyrzucą z Little Salvador? Tyle że było mu to obojętne. Zauważył, że zapada zmierzch, ale nie ruszył się z miejsca. Tkwił na łóżku w ciągłym, nieruchomym oczekiwaniu. Dobrze po północy, zasnął w nienaturalnej, niewygodnej pozycji; na boku, z nogami opuszczonymi na podłogę.
Następnego dnia, około południa, zaczął się niepokoić. Pomyślał nawet, że może szukają go, ale gdzieś poza osadą, bo nie przyjdzie im do głowy, że mógłby być na tyle zuchwały, by siedzieć spokojnie w swojej izbie i czekać we własnym łóżku. Postanowił wyjść losowi naprzeciw. Przyszło mu nawet do głowy, że takie schwytanie pośrodku miasteczka będzie stanowić niezłe widowisko, a przy odrobinie szczęścia może nawet zobaczy to sama Mines. Spróbował nawet wyobrazić sobie wyraz jej twarzy, kiedy zrozumie wreszcie, że jest odpowiedzialna za wszystko, co mu zrobią.
Zbiegł na dół i zaczął przechadzać się po osadzie. Kroczył niedbale, bez pośpiechu, z zuchwałym wyrazem twarzy, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. W Little Salvador toczyło się zwyczajne, codzienne życie. Ray kilka razy przedefilował nawet przed biurem szeryfa, ale Jeff Butler rozparty w swoim drewnianym fotelu, z kapeluszem nasuniętym na oczy, nawet nie drgnął.
„Tak nie wygląda facet zajęty szukaniem mordercy – pomyślał Ray. – A może śpi?"
Podszedł do werandy przed biurem szeryfa. Jeff Butler wciąż się nie poruszył.
– Wesołych świąt, szeryfie – odezwał się Ray cichym, za to pełnym kpiącej ironii głosem.
Butler podniósł dłoń i palcem wskazującym uniósł do góry rondo kapelusza. Spojrzał na Nally'ego przenikliwie i z uwagą. Przez chwilę panowało milczenie. Obaj mężczyźni nie spuszczali z siebie wzroku.
– Wzajemnie – odparł Jeff Butler bez przekonania, a ponieważ Ray nie poruszył się, zapytał: – Chciałeś czego?
– Nie – mruknął Ray i odszedł, całkowicie zbity z tropu.
Kompletnie nic z tego nie rozumiał. Przecież szeryf musiał wiedzieć już, że on, Ray Nally, przyznał się do zamordowania Dinah. Mines miała aż nadto czasu, aby o tym powiedzieć. I po raz pierwszy zaświtało mu w głowie, że mogła wcale tego nie zrobić.
„Nie powiedziała – pomyślał. – Na co czeka? Jutro święta. Może czeka, aż miną? Wie przecież, że nie ucieknę. Może postanowiła poczekać, nie psuć sobie świątecznego nastroju? Dobrze, jeśli tak, to i ja poczekam."
Ale dla Raya święta Bożego Narodzenia wlokły się w nieskończoność. Przesiedział je bezczynnie trochę w zatoce, a trochę w ulubionym zakątku puszczy. Postanowił nacieszyć się wolnością, na wypadek, gdyby miał trafić do więzienia albo gdyby szeryf postanowił go powiesić. Jednak święta minęły w końcu i dla Raya znów zaczął się czas wyczekiwania. Jednak i tym razem nic się nie wydarzyło. Tuż przed Nowym Rokiem nie wytrzymał i podszedł do Mines wracającej ze stajni Mata albo może z kuźni Sama Burnsa.
– Nie powiedziałaś – odezwał się bez wstępów.
– Nie – odparła z jakimś dziwnym smutkiem w głosie.
– Dlaczego? Nie wierzysz, że to zrobiłem?
– Wierzę. Teraz już wierzę.
– W takim razie, dlaczego im nie powiesz? – nie ustępował.
Patrzył jej w oczy, bo szukał w nich prawdy o tej dziewczynie. Prawdy, która jemu byłaby na rękę. Ale w oczach Mines nie widział niczego poza smutkiem.
– To nie moja rzecz – odezwała się w końcu. – Sam powiedz, jeśli chcesz.
Nie odpowiedział. Odwrócił się i odszedł szybko. Tego się nie spodziewał. Nie brał pod uwagę takiej możliwości. I nie mógł zrozumieć, o co może chodzić dziewczynie, bo w szczere intencje w dalszym ciągu nie chciał wierzyć. Doszukiwał się przyczyny, jakiegokolwiek powodu, dla którego mogłaby postępować w taki sposób. Ale nic nie przychodziło mu do głowy. Intencje Mines pozostawały zagadką.
Przez kilka dni nie mógł przestać o tym myśleć. Plątał się po Little Salvador bez celu. Nie patrzył na nikogo i z nikim nie rozmawiał. Czuł się, jak zawieszony na granicy dwóch światów – tego, który sam wokół siebie zbudował i tego, który zbudowała wokół niego Mines. Żył w jakimś dziwnym odrętwieniu, jakby całkowicie pozbawiony czucia, jakby w ogóle nie miał cielesnej powłoki, a istniał jedynie jako ulotna, chwiejna myśl, rzucona mimochodem gdzieś na wiatr. Prawie nic nie jadł, nie czuł głodu. Wreszcie zapomniał, żeby nakarmić konia, aż któregoś dnia zaczepił go Kevin:
– Ty, Nally, może byś tak dał żreć swojemu kasztanowi? Bydlę stoi głodne już chyba ze trzy dni.
– Co? – Ray spojrzał nieprzytomnie.
– A tobie co? Choryś czyś się upił? Konia swojego pilnuj, mówiłem, bo taki głodny, że innym w stajni obrok wyżera.
– Tak... dobrze – powiedział Ray bez przekonania, wyminął osłupiałego chłopaka i poszedł gdzieś przed siebie, jak się Kevinowi wydawało, zupełnie bez celu.
– Chory chyba jaki – mruknął do siebie, bo spodziewał się, że Nally warknie, żeby pilnował swojego nosa.
Dziwne zachowanie Raya wkrótce stało się tematem plotek, o których on sam wiedział niewiele, ale które szybko dotarły do Mines. To dlatego postanowiła porozmawiać, kiedy nadarzy się okazja. Czekała na przypadkowe spotkanie, bo nie chciała iść do domu pastora albo zaczepiać Raya w jakimś innym miejscu. Wolała zdać się na ślepy los. Los okazał się łaskawy niedługo potem. Spotkała chłopaka na drodze prowadzącej do zatoki.
– Ray! – zawołała i przystanęła.
Podszedł, ale nie odezwał się ani jednym słowem.
– Musimy porozmawiać – powiedziała.
– Nie musimy – odparł.
– Ray...
– Nie jesteś jedyną dziewczyną w osadzie – przerwał, a w jego spojrzeniu czaiło się coś dziwnego i Mines zauważyła, że Ray się zmienił; wychudzony i zmizerniały, z przygaszonym spojrzeniem, nie był już z pewnością tym samym pewnym siebie chłopakiem, jakiego zwykła znać przez te wszystkie lata. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Ray odwrócił się i odszedł bez słowa.
To spotkanie okazało się brzemienne w skutki. A nie tyle samo spotkanie, co sposób, w jaki potraktował Mines. Dotarło do niego z całą wyrazistością, że nie uwolni się od myśli o dziewczynie. Zbyt daleko zabrnął, zbyt bardzo się zaangażował, aby teraz tak po prostu mógł się zdobyć na zignorowanie wszystkiego. Zaczął też tęsknić za nią, brakowało mu choćby tylko widoku Mines. Myślał o niej bez przerwy, nie mogąc wyzwolić się od obsesyjnego wręcz pragnienia, żeby zobaczyć ją przynajmniej z daleka. Cierpiał piekielne katusze, chory z tęsknoty za Mines i z nienawiści do siebie, że tak lekkomyślnie zniszczył coś, co mogło okazać się najlepszą rzeczą w życiu.
Tak ogromnie pragnął ją widywać, że godzinami włóczył się po osadzie w nadziei, że może przypadkiem spotka ją idącą do szeryfa Butlera albo wracającą od Mathew. Przemierzał Little Salvador wzdłuż i wszerz tak, że w końcu poznał na pamięć każdą nierówność drogi, każdy kamień, wgłębienie, odcisk podkowy i odcień drewna, z którego zbudowano domy i chodniki. Czasami udawało się zobaczyć Mines, ale obojętność i spojrzenia rzucane mimochodem, a pozbawione jakiegokolwiek wyrazu, bolały jeszcze bardziej niż jej nieobecność w życiu Raya. Patrzył, kiedy go mijała, przystawał w nadziei, że i Mines zatrzyma się i choćby uśmiechnie. Ale za każdym razem przechodziła bez słowa. Odwracał się i patrzył w ślad za nią. Po chwili jednak odchodził szybko, z nadzieją, że nikt nie zauważył jego bezradności i rozpaczy.
Późnym wieczorem, kiedy kładł się do łóżka w pokoiku na poddaszu, żeby przeczekać kolejną bezsenną noc, w nieskończoność przypominał sobie jej twarz, oczy, kroki, każdy najmniejszy gest, jaki uczyniła, gdy mijała go bez słowa, gdzieś pośrodku traktu w Little Salvador. Przywoływał w pamięci spotkania, rozmowy, śmiech Mines, cudownie zbudowane ciało, piękne i kuszące, mimo męskiego, kowbojskiego przyodziewku. Zaciskał mocno dłonie na szorstkim pledzie, gdy uświadamiał sobie, że nigdy jej nie obejmował, nie pocałował, nie czuł pod palcami aksamitnie miękkiej, cudownej skóry. Miał ochotę wyć, wrzeszczeć wniebogłosy i tłuc pięściami w co popadnie, w nadziei, że to przyniesie ulgę.
Po pewnym czasie, zmęczony na dobre, postanowił znaleźć jakieś wyjście, wymyślić coś, żeby choć trochę zmniejszyć cierpienie. Tyle że nie przyszło mu do głowy nic więcej poza tym, żeby przestać ją widywać. W naiwnej nadziei, że w końcu uda się zapomnieć, powziął twarde postanowienie: żadnego łażenia po osadzie, żadnych przypadkowych spotkań, nic! Tkwił całymi dniami w ciasnej izbie, na niewygodnej pryczy i usiłował nie myśleć o Mines. Czasami wymykał się z domu wczesnym rankiem i znikał w puszczy, gdzie przesiadywał zwykle do wieczora. Ale unikanie Mines nie na wiele się zdało. Myśli uparcie i konsekwentnie krążyły wokół niej, a przed oczami raz po raz pojawiał się obraz ładnej, ciemnowłosej dziewczyny ubranej w spodnie, kowbojskie buty i tweedową kurtkę z frędzlami.
Wytrzymał zaledwie kilka dni, a potem znów wrócił na uliczki Little Salvador. To okazało się silniejsze od niego. I tak samo jak przez kilka ostatnich dni starannie jej unikał, tak teraz starał się zrobić wszystko, żeby ją zobaczyć.
A któregoś dnia pojawił się w osadzie on, Jack Graison, przybłęda znikąd, na łaciatym koniu. Ray od razu poczuł niechęć do przybysza, może dlatego, że to właśnie Graison stał się pierwszym, który nie chciał zejść mu z drogi i uznać wyższości. Pojawienie się tego człowieka, obudziło wszystkie uczucia, które od jakiegoś czasu odsunięte na plan dalszy pozostawały w chwilowym uśpieniu. Znalazł się przeciwnik, wróg nie byle jakiego pokroju, który zamierzał jawnie z nim rywalizować, a kto wie, może nawet wygrać? To dodało mu trochę sił, pobudziło do działania i choć myśli wciąż krążyły wokół Mines i powodowały przygnębienie, to zachowanie Raya jednak zmieniło się w jakiś sposób. Znów chodził z podniesioną głową, z wyzywającym, twardym spojrzeniem i wyrazem pewności siebie na twarzy. Nie chciał okazywać jakiejkolwiek słabości, bo słabość oznaczałaby jego przegraną i zwycięstwo Graisona. Ray postanowił wziąć się w garść. Ale szybko miało okazać się, że nowy przybysz jest dużo groźniejszym przeciwnikiem, niż początkowo sądził Ray. Z łatwością i szybko zyskiwał sobie przychylność i sympatię otoczenia. Lubiano go, o czym doskonale wiedział. Na domiar złego zaczął się spotykać z Mines. I to złamało Raya na dobre. Znów ogarnęła go ta obezwładniająca bezsilność, stał się słaby i bezradny bardziej niż kiedykolwiek przedtem.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top