ROZDZIAŁ SIÓDMY cz. 10
4
Szybko zdobył zaufanie mieszkańców osady. Umiał je zdobyć. Był miły, uprzejmy i uczynny. Zaskarbił sobie tym sympatię otoczenia, w tym Mata Sullivana i szeryfa Butlera, któremu nie zapomniał postawić obiecanej butelki whiskey. Także chłopcy, z którymi dzielił wspólną izbę w domu pastora, zaakceptowali go i – jak mu się wydawało – polubili.
Poza pałającym do niego niegasnącą nienawiścią Nallym jeszcze tylko jeden człowiek odnosił się z rezerwą i nieufnością – półkrwi Meksykanin, Charlie. Milczący, nierzucający się w oczy i niepozorny, ale przenikliwy i czujny obserwator. Wydawało się, że Charlie czyta w prawdziwych intencjach Graisona jak w otwartej księdze. Wiedział, jak bardzo nowy przybysz nienawidzi Raya i jak ta nienawiść jest odwzajemniona. Zauważył też, że Jack kręci się przy Mines, często widywał ich razem. I choć zainteresowanie Graisona dziewczyną stanowiło oczywistość – była przecież młoda i śliczna – to Charliemu bardzo się to nie podobało.
Pewnego dnia, niedługo po swoim przyjeździe, Jack zagadnął go na podwórzu przed domem.
– Poczekaj – powiedział. – Chciałbym z tobą pogadać.
Charlie przystanął i obrzucił go spojrzeniem bez żadnego wyrazu.
– Zapomniałem, jak ci na imię...
– Nie mogłeś zapomnieć, bo nigdy nie znałeś mojego imienia – powiedział Charlie spokojnie.
– Możliwe. – Jack udał zakłopotanie. – Jestem tu tak krótko, nie sposób od razu zapamiętać, kto się przedstawiał, a kto nie...
– Charlie – przerwał, doskonale obojętnym głosem. – Albo Carlos, jak wolisz. Jestem półkrwi Meksykańczykiem. Mieszańcem, jak to niektórzy określają.
Jack patrzył się przez chwilę z dziwnym wyrazem twarzy, a potem odezwał się cichym, zniżonym głosem:
– Pewnie też uważasz mnie za obcego, jankeskiego gringo?
– Każdy jest obcy, zanim stanie się swój – rzucił Charlie bez zainteresowania.
Jack wziął głęboki wdech i odezwał się znów:
– Chciałem pogadać z tobą o... Mines. Wiesz, podoba mi się i pomyślałem, że może...
– Co pomyślałeś? – spytał Charlie, bo Jack zamilkł.
– Chciałbym się czegoś o niej dowiedzieć. Myślisz, że... mam jakieś szanse?
– Dlaczego pytasz o to właśnie mnie? – wypalił Charlie, ale Jack nie dał się zbić z tropu.
– Bo nie chciałbym, żeby ktokolwiek plotkował potem na ten temat, a ty, jak zauważyłem, jako jedyny nie wdajesz się w te wszystkie wieczorne pogaduszki.
„Fałszywy pies – pomyślał Charlie. – Łasi się i skamle przymilnie, ale tak naprawdę czeka na odpowiedni moment, żeby pokąsać. Nie mnie. Raya."
– Lepiej zostaw ją w spokoju – powiedział Charlie.
– Dlaczego? Bo kiedyś spotykała się z Nallym, tak? – Tym razem w głosie Graisona pobrzmiewała nuta autentycznego rozdrażnienia.
„A jednak! – pomyślał znów Charlie. – Miałem rację. Chodzi o Raya."
– Nie mieszaj jej w swoje prywatne rozgrywki z Nallym.
– Co ty, Charlie? – Głos chłopaka na powrót zabrzmiał naiwnie. – Przecież się rozstali, prawda? Co zatem stoi na przeszkodzie, żebym to ja... Chcę ją uszczęśliwić. Zasłużyła przecież na to.
„Lepszy z ciebie aktor – myślał dalej Charlie, wpatrzony w twarz Graisona, rozjaśnioną nieszczerym uśmiechem. – Podły bydlaku! Chcesz wykorzystać Mines, żeby odegrać się na nim! Po moim trupie!"
– Lepiej zostaw ją w spokoju – powiedział lodowatym tonem.
– Ale ja... – zaczął Jack, lecz Charlie przerwał, tym razem ostro i nie siląc się na jakiekolwiek pozory:
– Pamiętaj, jeśli ośmielisz się skrzywdzić Mines, to nie tylko ja w tej osadzie zechcę porachować ci kości!
A potem odszedł szybkim, zdecydowanym krokiem. Najpierw długo krążył po osadzie, rozdrażniony, wręcz zły. Walczyły w nim dwa uczucia, dwie sprzeczne myśli. Chciał pójść do Raya i wygarnąć całą prawdę, o której Nally nie wiedział lub nie chciał wiedzieć. Miał ochotę potrząsnąć dawnym amigo i otworzyć mu wreszcie oczy.
„A jeśli się wścieknie? – przemknęło mu przez myśl. – I znowu nazwie mnie głupim mieszańcem? Jeśli powie, żebym nie wtrącał się w jego sprawy, bo jestem tylko głupim chicano?"
Bił się z myślami przez dobrą godzinę. Wstąpił nawet na drinka do baru U Lucy. Wypita szklanka whiskey dodała odwagi. Wyszedł z baru, odetchnął głęboko i skierował się do domu pastora, na poddasze, wprost do małej izby zajmowanej od kilku lat przez Raya. Kiedy wchodził na górę po sfatygowanych, drewnianych schodach, uświadomił sobie, że właściwie nie pamięta, kiedy pokonywał te schody ostatni raz. Wiedział jedynie tyle, że musiało to mieć miejsce bardzo dawno temu. Do izby wszedł bez pukania. Otworzył drzwi trochę zbyt gwałtownie.
Ray stał przy oknie, tyłem do wchodzącego. Odwrócił się i spojrzał na Charliego wzrokiem, w którym nie czaił się nawet cień jakichkolwiek emocji.
– Czego, mieszańcu? – spytał spokojnie.
– Wysłuchaj mnie, bo to ważne.
– Doprawdy? Jakiś nowy trop w sprawie Dinah?
– Przestań błaznować! – warknął Charlie, bo wyraźna drwina w głosie Raya rozdrażniła go nie na żarty. – Nie przychodziłbym tutaj, gdyby sprawa nie była poważna.
– Jasne, zapomniałem. Ty nie gadasz z byle kim i z byle powodu.
– Poprawnie jest „mówić", a nie „gadać" – odparł Charlie, patrząc mu odważnie w oczy. – Nie pamiętasz, jak sam, osobiście, uczyłeś mnie „mówić po ludzku"?
– Pytałem, czego chcesz? – W głosie Raya usłyszał zniecierpliwienie, a to oznaczało, że powinien przystąpić do rzeczy.
– Posłuchaj, cholerny, zarozumiały Jankesie! – Wypita whiskey zrobiła swoje, Charlie nie zważał na słowa. – Musisz do niej iść, rozumiesz? Ten... przybłęda, którego tak nie lubisz, chce ci odebrać Mines! Więc nie trać czasu, do jasnej cholery, tylko idź do niej i porozmawiaj!
– To nie twoja rzecz! – wysyczał Nally.
– Masz rację. To t w o j a rzecz, zatem rusz dupę, bo ten Graison... Naprawdę gotów zrobić coś złego. Zrozum, Ray, jej na tobie zależy, ja to wiem – dokończył ciszej.
– Nie wtrącaj się, mieszańcu – powiedział na powrót spokojnie. – I bądź uprzejmy wynieść się stąd do wszystkich diabłów!
– Robisz błąd – rzucił Charlie, kładąc rękę na klamce. – Cholerny błąd, amigo.
Otworzył drzwi i wyszedł z izby na poddaszu. Wściekłość wróciła ze zdwojoną siłą. Wściekłość na niego, na swojego głupiego do granic możliwości amigo.
*
Długo jeszcze patrzył na drzwi, które zamknęły się za Charliem. Spoglądał z kamiennie spokojną twarzą, nieporuszoną i niezdradzającą żadnych uczuć. A potem usiadł na parapecie i oparł się plecami o framugę. Wyjrzał na zewnątrz, na zalany słońcem, niewielki, podłużny placyk na tyłach domu i na widoczny w oddali monolit ciemnozielonej ściany lasu. Przypomniał sobie, jak poprzedniego dnia zaczepił go Richie.
– Ty, ważniak! – Kpinę w głosie Richiego słyszał aż nadto wyraźnie.
– Spieprzaj! – warknął Nally.
– Twoja ukochana prowadza się z tym nowym – powiedział Richie. – Na twoim miejscu lepiej bym jej pilnował.
– Ty! – syknął Ray, zniżając głos. – Pilnuj lepiej swojej Abigail, bo i na nią może przyjść kolej.
W odpowiedzi Richie roześmiał się szyderczo, ale jego słowa wywołały bolesne ukłucie w sercu Raya i jeszcze większą nienawiść do Graisona. A potem zobaczył ich na własne oczy. Wyglądało to tak, jakby wracali razem z zatoki, a może ze stajni Mata Sullivana. Przypomniał sobie, jak serce zaczęło walić w szaleńczym tempie, a gardło wyschło na wiór, tak że nie mógł przełknąć śliny.
Nie spał przez całą noc. Zaciskał zęby i pięści, ilekroć przypomniał sobie szyderczy ton Richiego i Mines, która wracała skądś razem z Graisonem.
„A teraz jeszcze Charlie – pomyślał Ray. – On też już wie, a wkrótce będzie pewnie wiedziało całe Little Salvador. Wszyscy dowiedzą się, że jakiś przybłęda ledwie zdążył się pojawić, odebrał dziewczynę największemu twardzielowi i cwaniakowi w osadzie. Temu, który zawsze chciał uchodzić za największego twardziela. – Przepełnia go gorycz. – Charlie ma rację. Powinienem pójść do niej, póki nie jest za późno. A jeśli jest? Pójdę do niej!"
Ale nawet nie drgnął. Tkwił na miejscu, na parapecie okna, gdzie zawsze tak lubił przesiadywać. Uparcie i nieprzerwanie wpatrywał się w ciemniejącą w oddali bryłę puszczy. Tej samej, która udzielała zbawczego schronienia, ilekroć pragnął całkowitej samotności i spokoju; gdy chciał uciec przed ludzkim wzrokiem i mieć pewność, że nikt go nie zobaczy.
Siedział bardzo długo, obserwując, jak słońce wędruje po niebie, o czym świadczyły przesuwające się cal za calem cienie. Upał gęstniał w powietrzu coraz bardziej i Ray z jeszcze większym utęsknieniem spoglądał na litą bryłę puszczy. Raz po raz wyobrażał sobie ten chłodny, rześki półmrok panujący pod zbitymi, nieprzeniknionymi konarami potężnych mangrowców.
„Nie tak to miało wyglądać – pomyślał znowu. – Powinna być teraz ze mną. Przecież zawsze trzymaliśmy się razem. Graison nie ma prawa, żadnego prawa! Mines miała niewiele ponad osiem lat, kiedy ją poznałem, a przecież od tamtej pory spotykaliśmy się ciągle, niemal każdego dnia. Ten cholerny przybłęda nie ma do niej prawa! A jeśli on... – Po plecach przebiegł mu nieprzyjemny dreszcz – Jeśli będzie ją dotykał...? Nie mogę na to pozwolić! Temu Graisonowi źle patrzy z oczu. Widzę to, wiem doskonale, co to za szumowina. Pewnie Little Salvador nie jest pierwszym miejscem, w którym się zatrzymał. I Mines pewnie nie jest pierwszą dziewczyną, którą on... Nie, nie mogę nawet o tym myśleć! Szlag mnie trafia, kiedy wyobrażę sobie, co mogą razem robić! A ona? Jak mogła tak od razu rzucić się w objęcia obcego faceta, który jest tutaj ledwo kilka dni? Więc może nie powinienem... nie powinienem o niej myśleć, bo skoro już wybrała? Skoro tak niewiele potrzebowała, żeby wybrać? Pewnie nawet nie pomyślała o mnie. O tym, co mogę czuć. A zatem dobrze, niech ten gnojek robi z nią, co chce! Niech sobie ją weźmie, jeśli ma ochotę!"
Z impetem zeskoczył z parapetu, aż zatrzęsła się drewniana podłoga. Zamaszystym krokiem podszedł do drzwi, szarpnął klamkę i wyszedł. Trzasnął drzwiami tak, że mogła usłyszeć to cała osada. Równie gwałtownie i z impetem zbiegł po dudniących pod stopami schodach. Wypadł na zalane słonecznym blaskiem podwórze przed domem. Bez żadnego określonego celu ruszył przed siebie, energicznym, szybkim krokiem. Tuż za budynkiem szkolnym skręcił w lewo, na główny trakt biegnący środkiem osady.
„Przecież chciałem do cienia, do puszczy" – przemknęło mu przez myśl, ale nie zawrócił, nie zastanawiając się nawet dlaczego.
Główny trakt Little Salvador wyglądał tego dnia tak, jak zwykle, choć Ray spodziewał się, że będzie w jakiś sposób inny, bo przecież wszystko się zmieniło, więc i tutaj powinno być inaczej. Osada rozleniwiona i osłabiona popołudniowym upałem, bynajmniej nie tętniła życiem. Mieszkańców praktycznie się nie widziało, jedynie parę osób wlekło się drogą ociężale i powoli, raz po raz ocierając pot z czoła i z karku. Ktoś wchodził do Lucy, by w przyjemnym chłodzie barowej sali ugasić pragnienie piekącym przełyk, zimnym drinkiem. Jakaś kobieta wychodziła ze sklepu Eugene'a Picketta. Taszczyła kosz pełen zakupów i przystawała co parę kroków, bo upał potęgował zmęczenie. Szeryf Butler jak zwykle kiwał się w tył i przód na swoim przepastnym, olbrzymim krześle, z nogami wspartymi na poręczy werandy i kapeluszem nasuniętym głęboko na oczy. Doktor Caldwell wyłonił się na chwilę ze swojej siedziby, z cierpieniem na twarzy spojrzał w niebo rozjarzone pełną tarczą słońca i czym prędzej skrył się znowu w domu. Starannie zamknął za sobą drzwi zaopatrzone w dużą szybę szczelnie osłoniętą drewnianą żaluzją, która skutecznie broniła promieniom słońca dostępu do wnętrza. Wszystko wyglądało tak, jak każdego innego dnia. Tak, jakby przybycie Graisona niczego nie zmieniło.
„Tak, jakby wszystko pozostało po staremu" – pomyślał Ray, a zaraz potem ją zobaczył. Wyszła, a raczej wybiegła z domu tym swoim lekkim, tanecznym krokiem. Zatrzymał się natychmiast. Wpatrywał się w dziewczynę. Zauważyła go od razu. Zamarła w pół kroku i przyglądała się jego twarzy. Starał się odczytać coś ze sposobu, w jaki na niego patrzyła, ale w tym wzroku nie dostrzegł oznak jakichkolwiek uczuć. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Żadne z nich nie miało pojęcia, jak długo stali tak bez ruchu i spoglądali na siebie badawczo. Ale to ona pierwsza się poruszyła, postąpiła parę kroków do przodu, a wtedy Ray też podszedł, tak jakby ten pierwszy krok stał się zachętą. Zachętą i obietnicą.
Stanęli naprzeciw siebie, na wyciągnięcie ręki, której jednak żadne z nich nie wyciągnęło. Przez chwilę wydawało się, że cały świat wstrzymał oddech, niczym w oczekiwaniu na to, co nastąpi. Jedynie prażące niemiłosiernie słońce nie zwracało żadnej uwagi na tych dwoje i lało z nieba bezlitosny, trudny do wytrzymania żar.
– Szybko znalazłaś sobie pocieszyciela – zabrzmiało nagle wśród ciszy i Ray ze zdumieniem pomyślał, że ten głos do złudzenia przypomina jego własny. – Dość nędznego pocieszyciela – dodał głos i Ray uświadomił sobie, że to on sam wypowiada te słowa.
„Co ja najlepszego robię?" – pomyślał w panice, ale było za późno.
– Nie jesteś jedynym chłopakiem w osadzie – odparła Mines, wyminęła go i odeszła.
Chciał coś powiedzieć, nawet otworzył usta i odwrócił się za nią, ale z gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Patrzył, jak odchodzi. Śledził wzrokiem tak dobrze znaną, drobną, zgrabną sylwetkę. W końcu, jakby nagle ocknął się z jakiegoś snu, odwrócił głowę i odszedł szybko, jak ktoś, kto bardzo się gdzieś spieszy. Skręcił w lewo za domem i gabinetem doktora Caldwella, zatoczył łuk wokół obrzeży osady i wszedł na ścieżkę prowadzącą do puszczy. Wkrótce znalazł się pomiędzy starymi, potężnymi drzewami. Ale nie zatrzymał się ani nie zwolnił kroku, póki nie dotarł do swojej ulubionej kryjówki – małej polanki otoczonej ze wszystkich stron gęstymi, kolczastymi zaroślami. Zagłębił się w gąszcz sobie tylko znaną, ledwie widoczną ścieżyną w kniei. Rozchylał łodygi i liście, a wreszcie znalazł wycięte w kolczastej gęstwinie przejście na polankę. Przesmyk – ciasny i niski – sprawił, że Ray musiał się pochylić, aby zmieścić się w przejściu. Jakaś kolczasta, wystająca gałązka boleśnie podrapała mu rękę powyżej łokcia. Została czerwona pręga, podbiegła kropelkami krwi. Ale nie czuł bólu. W ogóle nie zwrócił uwagi na skaleczenie. Z ulgą opadł na zmurszały pień po jednej stronie pokryty wściekle zielonym aksamitem mchu. Gdzieś z tyłu, daleko, zaskrzeczała papuga, trzasnęła jakaś gałązka, zaszumiały liście w koronach starych, dostojnych drzew. Z ulgą wsłuchał się w te dobrze znane, kojące odgłosy puszczy. Przymknął oczy, ale otworzył je natychmiast, bo obraz Mines, który pojawił się w wyobraźni, boleśnie zakłuł w serce.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top