ROZDZIAŁ PIĄTY cz. 5
Nazajutrz Ray obudził się wcześnie, ale nie od razu wstał z łóżka. Leżał spokojnie i niemal bez ruchu. Rześkie powietrze poranka wślizgiwało się przez uchylone okno do izby na poddaszu. Słyszał, jak na dole chłopcy krzątają się przy śniadaniu. Słyszał rozmowy, ale nie dało się rozróżnić słów. A potem hałasy ucichły, co oznaczało, że wszyscy wyruszyli do kościoła na niedzielne nabożeństwo. Po chwili rozległ się też, jak co niedzielę, czysty i donośny dźwięk dzwonu z wieży kościelnej. Wreszcie zapadła cisza, która oznaczała, że mieszkańcy Little Salvador zgromadzili się w domu bożym. Dopiero wtedy wstał z łóżka.
Powoli i niedbale zszedł na dół i wyszedł na dziedziniec przed domem. Spojrzał na kościół, który ostro odbijał promienie porannego słońca. Ray poszedł w tamtym kierunku. Uliczki osady opustoszały jak zwykle o tej porze w niedzielny poranek. Zatrzymał się przed schodkami prowadzącymi do drzwi świątyni. Z wnętrza dobiegał dźwięk organów i śpiew ludzi. Usłyszał wyraźnie pieśń, wydobywającą się przez uchylone drzwi i odniósł wrażenie, że sączy się też z każdej szpary pomiędzy śnieżnobiałymi deskami ścian. Aż wreszcie śpiew ucichł i Ray podszedł bliżej. Przez uchylone wrota widział wnętrze świątyni, plecy ludzi siedzących w drewnianych ławach i pastora wchodzącego na kazalnicę. Ray wśliznął się do wnętrza, nie dotykając nawet drzwi. Stanął tuż za nimi, w lekkim rozkroku, z rękami założonymi do tyłu i podniesioną wysoko głową. Odważnie i wyzywająco patrzył w twarz pastora, który oparty o pulpit z ciemnego drewna i ubrany w odświętne szaty rozpoczynał kazanie.
Ale Ray nie przyszedł do kościoła, żeby wysłuchać kazania. Nie, coś takiego nawet przez sekundę nie przebiegło mu przez głowę. Postanowił zakpić sobie z kaznodziei, zabawić się jego kosztem i w ten sposób upokorzyć.
Wielebny Ashley zauważył Raya od razu, ale twarz nawet mu nie drgnęła, jakby zupełnie nie zaskoczyła go obecność chłopaka. Ani przez chwilę nie pomyślał też, że Ray – tak jak wszyscy wierni – przyszedł na nabożeństwo. Nie, pastor Gilbert Ashley nie miał co do tego wątpliwości. Zbyt dobrze znał Raya i dlatego znał też intencje, jakie nim kierowały, kiedy tego ranka wchodził do świątyni. Wiedział, dlaczego to zrobił. Wiedział to tak dobrze, jakby sam Ray powiedział mu o tym. Zdawał sobie sprawę, że ten chłopiec – twardy, nieugięty i nieszczęśliwy – przyszedł do domu bożego, stanął w swojej zwyczajnej pozie, oznaczającej, że jest ponad wszystkimi innymi, tylko po to, żeby ten głupi kaznodzieja stojący w drugim końcu kościoła pomyślał, że oto nastąpił ten długo oczekiwany dzień i Ray nawrócił się, przyszedł na nabożeństwo, aby wysłuchać kazania i pomodlić się do Wszechmogącego. Pastor nie miał co do tego złudzeń. Tak samo jak nie miał wątpliwości, że Ray robi to wszystko nie dlatego, że jest złym chłopcem. Pastor ani przez chwilę nie pomyślał w ten sposób o tym dzieciaku.
Z całkowitym spokojem wielebny Gilbert Ashley rozpoczął kazanie.
Ray początkowo wcale nie słuchał słów pastora. Docierały do jego uszu jako puste dźwięki, pozbawione treści i sensu. Po chwili jednak zaczął słuchać. Zaciekawił się, o czym też może opowiadać stary, przebiegły człowiek; co takiego ma do powiedzenia tym wszystkim głupim ludziom, którzy w każdą niedzielę gromadzą się w świątyni, aby słuchać jego słów i w nie wierzyć.
Stary, przebiegły człowiek mówił o samotności. O wielkiej, niepojętej samotności, która sprawia, że ktoś staje się nieszczęśliwy, choć nie chce się do tego przyznać, a może nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. O samotności pogrążającej w rozpaczy i beznadziei. A dzieje się tak dlatego, że ten ktoś sam tego chce, bo w obronie przed innymi ludźmi, którzy wcale nie muszą okazać się źli, odcina się od tego, co chcą ofiarować. I w końcu, któregoś dnia, taki człowiek odgrodzony od reszty murem obojętności zdaje sobie sprawę, że wokół jest tylko pustynia. Wielka, bezkresna, wypalona słońcem pustynia aż po horyzont i ani jednej żywej istoty, a jedynie bielejące kości tych, którzy błąkali się tutaj przed nim. A kiedy człowiek zaczyna biec w rozpaczliwej nadziei, że natrafi na oazę lub choćby ślad stopy drugiego człowieka, okazuje się, że takiej oazy nie ma ani nie ma dokoła niczego, co żyje. Słońce praży coraz mocniej i człowiek nie ma już siły biec. Idzie coraz wolniej. Upada w końcu na gorący piasek i czołga się, ale coraz bardziej opada z sił. Ciało zaczyna powoli umierać, a kiedy umrze na dobre, pozostaje dusza, która – w jeszcze większym cierpieniu – błąka się dalej. Słońce praży mocniej i mocniej, wypala duszę, aż i ona umiera, a wtedy pozostaje tylko sam człowiek, bez duszy i bez ciała, na samym dnie rozpaczy. Mimo to nie jest jeszcze za późno, bo choć dokoła nie ma innych ludzi, którzy mogliby wyciągnąć rękę, to przecież jest Ten, który podniesie z ziemi leżącego człowieka, na powrót tchnie w niego żywą duszę i przyoblecze w żyjące ciało, a potem zaprowadzi do źródełka Wody Życia w najcudowniejszej Oazie świata. A tym Kimś jest Bóg Wszechmogący, nieskończony w swej dobroci, Ojciec wszelkiego stworzenia.
Ray uśmiechnął się ledwo dostrzegalnie, kącikiem ust, ale był to zły uśmiech. Odwrócił się i wyszedł z kościoła. „Ojciec wszelkiego stworzenia" – brzmiały ostatnie słowa pastora. Nikt lepiej niż Ray nie wiedział, co oznacza, co może oznaczać słowo „ojciec". Słowo znienawidzone od najmłodszych lat. Słowo, na którego dźwięk czuł, jak palą razy zadane skórzanym paskiem z metalową klamrą.
Z kościoła poszedł prosto do zatoczki. Tyle że nie usiadł od razu na piasku, jak zwykł to robić zawsze. Tym razem szedł długo, plażą wzdłuż wybrzeża, nim w końcu wybrał dogodne miejsce, gdzie nikt nie mógłby go znaleźć, ukryte daleko za skalnym urwiskiem. Pozostał tu aż do zmierzchu. Leżał na piasku, na wznak, wpatrzony w niebo, najpierw rozjaśnione ciepłym blaskiem słońca nadającym aksamitnie lazurowy odcień, a później szarzejące coraz bardziej, aby po zapadnięciu zmroku roziskrzyć się tysiącem migotliwych punkcików. Leżał wsłuchany w szum fal i myślał o kazaniu pastora i wczorajszej rozmowie czy też raczej monologu. Przywoływał w pamięci słowo po słowie, zdanie po zdaniu. A im bardziej zagłębiał się w rozmyślania, tym większy niepokój, a nawet nienawiść ogarniały jego duszę.
„Kim jesteś i co cię w życiu spotkało?" – spytał wtedy pastor.
Co go spotkało? Jakże miałby opowiedzieć o tym wszystkim, co przeszedł, nawet gdyby miał ochotę opowiadać o tym komukolwiek? Jak miałby odpowiedzieć na takie pytanie? Jakich słów użyć i jak wyrazić wszystko, co czuł, mając pięć lat, kiedy wciśnięty w kąt na pustym, ciemnym strychu kamienicy czynszowej drżał na samą myśl o tym, jak rzemienny pas ze świstem przecina powietrze, żeby boleśnie przeorać skórę. Jakże mógłby o czymś takim opowiadać?
Zacisnął dłonie na ciepłych jeszcze drobinkach piasku.
„Kim jesteś?" – przypomniał sobie pytanie pastora i usłyszał nawet głos, tak jakby wielebny Ashley stał tutaj, obok niego.
„No właśnie, kim jestem? – pomyślał Ray. – Kimże, do diabła, jestem? Jestem Ray Nally – odpowiedział sobie. – Nie. Ray Nally to tylko imię i nazwisko, które noszę. A czymże jest to imię, nadane nie wiadomo przez kogo? Albo nazwisko? Też właściwie nie wiedzieć czyje. Nie, nie tak. Czyje ono jest, wiem doskonale. Och, nawet zbyt dobrze, choć wolałbym nie pamiętać. To nazwisko tej kobiety, która mnie urodziła. Jej, a więc nie moje. To ona się tak nazywała, a do mnie zostało jedynie przypisane. W takim razie kim jestem? Kim, skoro nie jestem Ray Nally. Bo Ray Nally to nic więcej jak dwa puste dźwięki bez znaczenia. Zupełnie bez znaczenia. Równie dobrze ludzie mogliby wołać na mnie John Smith albo jakkolwiek inaczej. Dobrze, ale skąd mam wiedzieć, kim jestem? – zaniepokoił się. – Gdzie i jak mam się tego dowiedzieć? Gdyby ktoś zapytał mnie, kim jest Ray Nally, co miałbym odpowiedzieć? Jest nikim? Nie, tak nie może być. Przecież żyję, oddycham, chodzę po ziemi, rozmawiam, odczuwam... Jestem sobą – pomyślał w końcu. – Sobą, bez względu na to, jakie imię noszę albo jakim imieniem nazywają mnie ludzie."
Patrzył w granatowoczarne niebo, usiane srebrnymi gwiazdami.
„Ten stary, głupi człowiek upokorzył mnie wczorajszego popołudnia – pomyślał o pastorze. – Poniżył mnie, używając tego swojego monotonnego głosu i dobrotliwej, zmęczonej twarzy. Jak śmiał? Nazwał mnie psiakiem znalezionym pod płotem, a mówił to tak, jakbym cokolwiek mu zawdzięczał! Jak ten marny, śmieszny człowieczyna miał czelność określić mnie takimi słowami? Och, głupi kaznodziejo! Bezdennie głupi! Myślałeś, że obłudnymi słowami i równie obłudną dobrocią uda ci się zrobić ze mnie swojego psiaka? Takiego, jakiego zrobiłeś z każdego z tych dzieciaków korzystających z twojej bezinteresownej dobroci? Ty głupi kaznodziejo – pomyślał z politowaniem. – Tak, jak dziś rano, kiedy opowiadałeś tym wszystkim głupcom, którzy swojego boga nazywają ojcem, o człowieku na pustyni. Myślałeś, głupi klecho, że nie wiem, o kim mówisz? To było o mnie. Mnie miałeś na myśli, przebiegły staruchu! To ja miałem być tym głęboko nieszczęśliwym, czołgającym się i umierającym człowiekiem bez duszy i ciała. Albo raczej z martwym ciałem i martwą duszą. Taki jesteś sprytny, kaznodziejo? A co z nieśmiertelnością duszy, którą sam przy innych okazjach głosisz posłuszny religii twojego boga? Nawet ja wiem, że na tym opiera się twoja religia. Na nieśmiertelnej duszy, która po śmierci ciała wędruje do nieba albo do piekła. Do piekła – pomyślał z ironią. – Piekło jest tutaj, na ziemi, za życia. Po śmierci może być tylko lepiej. Ale to jest cały sens tej waszej religii. Nieśmiertelna dusza, nagroda lub kara. To wszystko, co głosi. Zapomniałeś o nieśmiertelnej duszy, pomyliłeś się czy może uczyniłeś moją duszę śmiertelną umyślnie? Ale nie masz mocy uśmiercania dusz. I myślę, że nie ma jej nawet ten twój bóg.
Jak szybko mnie osądziłeś, jak szybko oceniłeś: nieszczęśliwy, na dnie rozpaczy. Ty głupi kaznodziejo, nic o mnie nie wiesz, nic! Nigdy nie wiodło mi się lepiej niż teraz, a ten głupi pastor śmie twierdzić, że jestem nieszczęśliwy! Dobre sobie! Mam własnego źrebaka, dobrą robotę u Mata, Mines... Przyjaźnię się z Mines, która jest fajnym dzieciakiem, więc jak można powiedzieć, że jestem samotny, a dokoła mnie nie ma żadnego człowieka? To ty jesteś sam, kaznodziejo. Ty, nie ja! Twoja ukochana siostra jest daleko stąd, a chłopcy żyją dla siebie i już niedługo, kiedy dorosną, zupełnie przestaniesz ich obchodzić. Tak, jak nie obchodzisz tych wszystkich ludzi, którzy przychodzą do kościoła. Przychodzą, ale poza niedzielną mszą wcale ich nie interesujesz. Odprawiasz nabożeństwo, a potem wracasz do swojej pustej nory i siedzisz tam sam jak palec. Nie masz rodziny, nie masz żony i własnych dzieci. I śmiesz mówić, że to ja jestem sam? Charlie jest na każde skinienie, z Mines widuję się prawie co dzień. Jeśli chcę, mogę pogadać z Matem. To śmieszne mówić, że wokół mnie jest pustynia. Przegrasz, głupi pastorze, przegrasz ze mną, bo nie pozwolę się ogłupić i nie nabiorę się na obłudne słowa!"
*
– Podobało ci się kazanie? – spytała Mines następnego dnia.
– Co takiego? – Ray spojrzał trochę nieprzytomnie.
– Byłeś wczoraj w kościele – wyjaśniła. – Widziałam.
– Nie poszedłem tam po to, żeby słuchać kazania – mruknął.
– Szkoda, bo to piękne kazanie – westchnęła Mines.
– Piękne? Raczej nikczemne.
– Jak to nikczemne? – zdumiała się. – Co ty pleciesz, Ray?
– Jesteś za mała, żeby to zrozumieć – odparł, a Mines oburzyła się od razu:
– Za mała? Nie znoszę, kiedy tak mówisz, zwłaszcza że wcale tak nie myślisz.
– Zapamiętaj to kazanie – powiedział. – Zapamiętaj, a kiedyś wszystko sama zrozumiesz.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top