ROZDZIAŁ ÓSMY cz. 6

          Ray wiedział, że ktoś wchodzi po schodach, zanim usłyszał skrzypnięcie stopnia; najpierw jedno, mniej więcej w połowie schodów, a potem drugie, niedaleko szczytu. Zaczął wsłuchiwać się w kroki – ciche, niespieszne, ale rytmiczne. Siedział nieruchomo na łóżku ze wzrokiem skierowanym na drzwi i pomyślał, że to nie są kroki Charliego, które tak dobrze znał i nawet po tylu latach umiał bezbłędnie rozpoznać. Pomyślał też, że to nie kroki pastora, bo zbyt lekkie i subtelne, ani nie kroki Graisona, bo za mało wyzywające i zbyt ciche. I zanim zdążył pomyśleć, czyje to jeszcze nie mogą być kroki, usłyszał pukanie do drzwi, równie niegłośne i wyważone jak owe stąpnięcia, tak iż zdawały się tworzyć idealnie dopasowaną do siebie całość.

     Nadal nieruchomy, Ray szepnął, ledwie poruszając wargami:

     – Wejść.

     Po drugiej stronie drzwi dziewczyna – która nie mogłaby usłyszeć Raya, nawet gdyby znajdowała się razem z nim w izbie – usłyszała czy raczej żywiła w swym przekonaniu pewność, że słyszy wyraźnie, jak Ray mówi swoim aksamitnym, spokojnym głosem: „Wejść".

     Wyciągnęła rękę, dotknęła klamki i nacisnęła bez wahania. Kiedy przekraczała próg izby, nie patrzyła jeszcze na Raya. Spojrzała, dopiero kiedy zamknęła za sobą drzwi. Siedział na łóżku i patrzył na nią, ale w jego wzroku nie dostrzegła ani śladu zdziwienia czy zaskoczenia. Ich oczy spotkały się i dziewczyna powiedziała:

     – Przyszłam.

     Jej głos brzmiał spokojnie i normalnie, tak jakby wszystko, co się teraz działo, było najzwyklejszą rzeczą pod słońcem.

     – To dobrze.

     Głos Raya, również spokojny i zwyczajny, tym razem jednak nie bezbarwny i pozbawiony wyrazu jak zawsze, ale zabarwiony jakąś ledwie wyczuwalną nutką pogody i ciepła. A może ulgi?

     – Jadę do Montany – oświadczyła niezbyt głośno.

     – To już? – spytał, choć wydawało się, że nie jest tym zaskoczony.

     – Tak. – Skinęła głową. – Pojedziesz ze mną? – zapytała, bo takie pytanie należało teraz zadać.

     – Pojadę – odparł, bo takiej odpowiedzi należało udzielić.

     I choć ta prosta rozmowa zawierała w sobie tak mało słów, to przecież kryło się w nich tak wiele treści, że ani Mines, ani Ray nie musieli zadawać żadnych innych pytań, ani udzielać innych odpowiedzi.

     – Chodźmy – powiedziała więc, mimo że wcale nie musiała tego mówić.

     Ray podniósł się z łóżka i podszedł do drzwi. Jeszcze raz spojrzał na Mines i po chwili trwającej nie dłużej, niż potrzeba najszybszej myśli, aby przebiegła przez głowę, nacisnął klamkę i oboje wyszli z izby bez słowa. Kiedy schodzili po schodach i Ray usłyszał dobrze znane, a zarazem tak obce skrzypnięcia, poczuł coś w rodzaju zadowolenia, satysfakcji i ulgi.

     A potem, już na dole, minęli Charliego stojącego w drzwiach jadalni. Krępy, czarnowłosy, śniadoskóry chłopak patrzył bez słowa, jak go mijają. Przyglądał się uważnie i wiedział to, czego nie wiedziała Mines, a o czym nie myślał jeszcze Ray.

     Charlie patrząc na nich tamtego dnia, pomyślał: „Szkoda tej dziewczyny. Jeśli Ray umrze, a tak może się stać, ona nie poradzi sobie sama. Z nim miałaby szansę, dużą szansę. Tak, ja to wiem, że z tym diabłem wcielonym, Nallym, udałoby się jej dotrzeć do Montany."

     Gdy go minęli i patrzył na oddalające się sylwetki, miał wielką ochotę krzyknąć, pobiec za nimi, potrząsnąć ramieniem Raya i zmusić jakoś, żeby poszedł do doktora Caldwella, żeby poradził się tutejszego lekarza, nim wyruszy w drogę i weźmie odpowiedzialność nie tylko za własne życie, ale teraz także i za życie tej dziewczyny.

     Ale Charlie nie zawołał, nie pobiegł za nimi. Tkwił na miejscu i nie miał odwagi nawet się poruszyć.

     Poszli do stajni i Ray osiodłał kasztana. Robił to bez pośpiechu, ale i bez zbytniego ociągania. A potem oboje wsiedli na konie i spojrzeli na siebie przelotnie z pogodnymi wyrazami twarzy. Nie powiedzieli nic, bo w tamtym momencie nie potrzebowali żadnych słów. Cmoknęli na konie i pojechali, bok w bok, strzemię w strzemię, głównym traktem osady. Nie rozglądali się dokoła, dlatego nie dostrzegli tych wszystkich zdumionych twarzy i zaciekawionych spojrzeń mijanych ludzi, którzy widząc ich znowu razem, dziwili się i zastanawiali, dlaczego to on, Ray Nally, a nie Jack Graison, jedzie teraz obok Mines, tak jakby przez ostatnich kilka miesięcy ta dziewczyna stała się nieodłącznym elementem życia Graisona, czymś przypisanym do niego na stałe. Może wielu pomyślało wtedy: „Gdzie do diabła jest Jack? Czy wie o tym?" albo: „Dlaczego Jack na to pozwala?". Ale byli też i tacy, którzy wiedzieli, że Mines opuszcza Little Salvador i jedzie do swojego wymarzonego kraju. Oni myśleli znów: „Jedzie do Montany" i: „Zabiera Raya i jadą razem do Montany."

     Tak właśnie myślał drwal Aaron Tool stojący pośrodku traktu i patrzący na Raya i Mines oddalających się niespiesznie. Aaron zdjął kapelusz i stał tak przez chwilę, trzymając go w opuszczonej ręce, a potem powiedział półgłosem:

     – Szczęśliwej drogi, Kowboju z Montany. Wszyscy życzymy ci szczęśliwej drogi.

     Ale Mines nie słyszała słów Aarona ani nie zastanawiała się, co myślą – co mogą myśleć – ludzie, których mijała. W ogóle ich nie zauważała. Głowę miała zaprzątniętą czymś zupełnie innym. Przecież oto dokonywało się to, co od zawsze stanowiło cel życia. Cel odległy, zawsze nieokreślony w czasie, pozostający w sferze planów. Cel, który miał zostać osiągnięty „kiedyś", z tym że owo magiczne „kiedyś" istniało jako niesprecyzowany moment w przyszłości, o którym sama Mines wiedziała jedynie tyle, że w końcu nadejdzie, ale w żaden sposób – choć tylko od niej to zależało – nie zdołałaby określić, czy stanie się to za tydzień, za miesiąc, za rok, czy za lat dziesięć.

     I to mityczne „kiedyś" nadeszło, niespodziewanie dla samej Mines. Nagle zmieniło się w „dziś", „teraz", w konkretny dzień i konkretną chwilę w teraźniejszości. Wydawało się to czymś tak nieprawdopodobnym, tak oszałamiającym, że Mines nie do końca zdawała sobie sprawę, co się dokonuje. Jedyne, na co zdołała się zdobyć w tamtym momencie, to myślenie raz po raz z jakimś gorączkowym podekscytowaniem: „Jadę do Montany. Jadę do Montany." Skupiła się na tej myśli z całych sił, tak jakby obawiała się, że może ją utracić, a wraz z nią utraci magię i czar tej cudownej chwili.

     Od czasu do czasu, gdzieś tam z najgłębszych zakamarków świadomości, przebijała się do mózgu jeszcze jedna myśl, nie mniej błoga i cudowna: „Ray jedzie ze mną. Mój Ray jedzie ze mną do Montany."

     Minęli ostatnie zabudowania osady Little Salvador i wjechali na wolną przestrzeń otwierającą się przed nimi aż po horyzont. Wolną tak samo jak wolni byli oni w tamtej chwili.

3

          Jack wyszedł z biura szeryfa Butlera w podłym – mimo wypitej whiskey – nastroju. Trochę bezradnie rozejrzał się na boki, a potem poszedł do stajni, gdzie Mines trzymała Alegro. Nie zobaczył konia w boksie, więc pobiegł do stajni Mata Sullivana.

     – Dobrze, że cię widzę – zagadnął Mat, kiedy Jack zjawił się na miejscu. – Słuchaj...

     – Nie teraz, Mat! – przerwał mu. – Szukam Mines. Nie widziałeś jej?

     – Nie, nie widziałem. A stało się co, Jack?

     – Nie... Posłuchaj, Mat, muszę wziąć dziś wolny dzień. Poradzisz sobie sam?

     – Tak. Ale...

     – Nie teraz! – powtórzył Jack i czym prędzej pobiegł po swojego konia.

     Pojechał do zatoki, ale tam też nie znalazł dziewczyny. Wrócił do osady i ponownie sprawdził w stajni, a kiedy upewnił się, że Alegro w dalszym ciągu nie ma i że nigdzie nie ma też Mines, zaniepokoił się.

     „To niemożliwe – pomyślał. – Nie wierzę, że odważyła się to zrobić."

     Stał bezradnie na szerokim trakcie Little Salvador i nie wiedział, co dalej. A co jeśli rzeczywiście wyjechała i wszyscy w osadzie zaczną wytykać go palcami?

     – Hej, Elias! – zagadnął przechodzącego obok chłopaka. – Widziałeś może Mines?

     – Nie, nie widziałem – odparł rudowłosy chłopak.

     – Ja widziałem – usłyszał Jack i się obejrzał. – Pojechała gdzieś z Nallym – powiedział spokojnie Nat i wskazał ręką kierunek.

     – Jak to... z Nallym? Jesteś pewny, żeś dobrze widział?

     – Przeciem nie ślepy – oburzył się Nat. – Pojechali razem. O, tam!

     Jack z trudem przełknął ślinę. Zrobiło mu się gorąco. Bez słowa wyminął obu chłopaków i pobiegł do domu pastora. Z impetem wpadł do sieni i dudniąc butami po drewnianych schodach, aż echo poniosło się po całym domu, pobiegł do izby na poddaszu. Gwałtownie otworzył drzwi, ale Raya nie zastał w środku, izba była pusta. Zbiegł na dół i na dziedzińcu natknął się na Charliego.

    – Gdzie Nally?! – wyrzucił z siebie zdyszany.

     Charlie obrzucił go pogardliwym spojrzeniem i odezwał się spokojnie:

     – Nie wiesz? Naprawdę nie wiesz?

     – Wiem – odparł grobowym głosem. – Myślę, że wiem. Dogonię ich!

     – Tak? I co wtedy? – spytał Charlie. – Przecież dobrze wiesz, że nie masz żadnych szans. Nigdy nie miałeś. Nie licz, że w jakikolwiek sposób uda ci się ich rozdzielić.

     – Ty głupi chicano! – syknął Jack, wyminął go i wskoczył na konia.

     Popędził w stronę wyjazdu z osady, ku drodze do Feira. Wściekłość przepełniała go coraz bardziej. Kipiał wprost wściekłością, że ta dziewczyna zadrwiła z niego w taki sposób. Pędził galopem przez kilkaset jardów, ale potem zwolnił, a wreszcie zatrzymał się całkiem. Zsiadł z konia i stanął na bitym, szerokim trakcie prowadzącym wprost do Feira. Tępym wzrokiem zaczął wpatrywać się w drogę przed sobą.

     „Pojadę do Feira – pomyślał ponuro. – Pojadę i zabawię się za wszystkie pieniądze, jakie mam. A potem wrócę do Little Salvador i rzucę się w ramiona Nicky. Może zechce pocieszyć załamanego chłopaka, brutalnie porzuconego przez jej młodszą siostrę."

     Ale zanim wsiadł na konia, przyszła mu do głowy jeszcze inna myśl:

     „I co ja najlepszego robię? Co robię, już od tylu lat? Przecież sam jestem tym wszystkim zmęczony. Co by powiedziała babcia, gdyby mnie teraz zobaczyła? A mama? Ojciec... Pewnie nie chcieliby mnie znać, gdyby wiedzieli, jaki ze mnie skurwiel. A przecież kiedyś taki nie byłem. To ona, to żona zrobiła ze mnie sukinsyna bez skrupułów. To wszystko twoja wina, Garrino Valgado! Szkoda, że to ją, a nie ciebie, Mines, poznałem najpierw – pomyślał z goryczą. – Cóż, miałaś ledwo kilka lat, kiedy żeniłem się z tą suką. Ale to dobrze, że już jej nie kocham. Od tego jednego udało mi się w końcu uwolnić. Wtedy, jedenaście lat temu, zamiast żony, mogłem wziąć sobie psa. Przynajmniej teraz nie czułbym się samotny. Powinienem ułożyć sobie tu życie, zamiast urządzać ten cały cyrk. Poznałem wspaniałą dziewczynę i zamiast paść na kolana i prosić, by została ze mną na zawsze, zachciało mi się odstawiać teatr i użyć jej, żeby zemścić się na tamtym chłopaku, choć nie była niczemu winna. A skończyło się tak, że znów nikogo nie mam, chociaż mogłem mieć dom i rodzinę. Nie, nie mogłem. Nie z nią, nie z Mines. Charlie powiedział prawdę. Gorzką, ale prawdę: nigdy nie miałem szans. Tylko on, tylko Nally je miał. Zawsze chciałaby do niego wrócić. I myślę, że kocha tego człowieka tak mocno, jak ja kiedyś kochałem Garrinę. Założę się, że za dziesięć albo piętnaście lat oni ciągle będą razem. Jestem tego pewny. Boże, tak chciałbym, żeby to wszystko się nie stało. Żeby Garrina kochała mnie tak, jak Mines kocha Raya. Wtedy zawsze i wszędzie bylibyśmy... Jak to napisała? Tak: twierdzą, której nikt nie może zdobyć. Chcę mieć prawdziwy dom i chcę mieć rodzinę. Niczego więcej nie pragnę.

     A wam życzę szczęścia – pomyślał w końcu Jack i ogarnął go wielki, niewypowiedziany smutek. – Tak bardzo zazdroszczę, ale życzę wam, żebyście szczęśliwie dotarli na miejsce i żeby żyło wam się tam dobrze. Życzę tego z całego serca, bo zasłużyliście. A ty, Nally, miałeś rację. Jestem przybłędą. Gdziekolwiek bym się nie udał, zawsze będę przybłędą. Powinienem zostać pod gruzami tego domu w San Francisco. Cudem uszedłem z życiem i już zawsze przyjdzie mi za to płacić."

     Łaciaty koń należący do Graisona zarżał cicho.

     „Arlekin..." – pomyślał Jack.

     – A idźże do diabła! – krzyknął w jego stronę. – Słyszysz?! Idź do diabła, głupi bydlaku! Ty przynajmniej masz swojego pana, a ja... Ja nie mam nikogo.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top