ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY cz. 5
4
Nie wiadomo, jak potoczyłoby się życie Mines, gdyby nie nagłe pojawienie się w osadzie kogoś, kto nigdy nie powinien się tam pojawić. Ale ponieważ życie rządzi się własnymi prawami i zupełnie nie zwraca uwagi na to, czego chcą ludzie, Jack Graison trafił do Little Salvador. Kiedy zaczęła się z nim spotykać, nie myślała jeszcze, że ten człowiek mógłby stać się kimś ważnym. W ogóle nie brała pod uwagę możliwości, że stałby się kimś więcej niż zwykłym znajomym. Ale spotkania z Graisonem były zupełnie czymś innym niż te z Rayem kiedyś i znaczyły całkiem co innego. Czuła to całą sobą, każdym zmysłem ciała.
Widziała, że Jack pragnie ofiarować jej wszystko, o czym zawsze marzyła. Ale nie od niego tego oczekiwała. Nawet gdyby Graison rzucił jej do stóp cały świat i wszystkie gwiazdy, jakie każdej nocy płonęły na bezkresnym niebie, nie byłoby to więcej warte niż jedno spojrzenie, jeden gest, jeden uśmiech Raya.
Mines czuła się, jakby stała na rozstajnych drogach i nie mogła wybrać tej, którą chciałaby pójść. Z jednej strony pragnęła jakiejś odmiany, czegoś, co pozwoliłoby uporządkować własne życie, a to mógł zapewnić Jack. Z drugiej strony ciągle istniał Ray, ktoś, kto tak mocno wtopił się w jej życie, że żadnym sposobem nie zdołała go z tego życia wyrzucić, wymazać z pamięci, ani nawet sprawić, żeby stał się jej obojętny.
Kiedy spędzała czas z Graisonem, kiedy siedział obok, z całą bezwzględną wyrazistością widziała, że nie jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Nie umiała sobie z tym poradzić i oszukiwała samą siebie, że odnalazła spokój i ukojenie w tej jakże złudnie zbawczej obecności Graisona. Czasami, żeby podsycić w sobie przekonanie o słuszności tego, co robiła, przypominała sobie, jak potraktował ją Ray. Chciała wzbudzić w sobie niechęć, może nawet nienawiść do Raya, po to, żeby udowodnić, że to Jack jest tym, kto powinien się przy niej znajdować. Ale zamiast oddalać się od przeszłości, od tego, co minęło, Mines zauważała, jak całe życie zaczyna stawać się coraz bardziej pozbawione sensu i czuła się z dnia na dzień coraz bardziej zagubiona.
Któregoś dnia, kiedy nie mogła znaleźć sobie miejsca i uwolnić się od myśli o Rayu, osiodłała Alegro i pojechała do starego kamieniołomu, gdzie po raz ostatni rozmawiali przed tym, jak się rozstali. Zsiadła z konia i podeszła do krawędzi urwiska. A kiedy spojrzała w dół, wszystko powróciło, stanęło przed oczami z niebywałą wprost dokładnością. Jak na dłoni zobaczyła wybieg przed stajnią Mata Sullivana, przypomniała sobie chłopców i Raya. I samą siebie, jeszcze uśmiechniętą, spokojną.
Zobaczyła Dinah, jak podchodzi do nich, pewna siebie, jak nieubłagany niszczycielski żywioł, powoli, jakby doskonale wiedziała, że nie musi się spieszyć, bo to, co ma nastąpić, stanie się bez względu na wszystko. Widziała twarz Dinah, tak wyraźnie, jakby ta cała scena rozgrywała się przed jej oczami jeszcze raz. I choć od tamtej pory upłynęło tak wiele czasu, Mines widziała każdy szczegół ostro i wyraźnie.
Dinah zbliżała się do Raya.
„Jest o krok, blisko, tak bardzo blisko..."
Serce zaczęło łomotać jak oszalałe. Oszalałe od bólu i cierpienia. Zadrżała na całym ciele.
Dinah tuż obok Raya, spokojna, pewna swego. Niczym na zwolnionym filmie Mines zobaczyła w swojej wyobraźni, jak tamta dziewczyna o śniadej cerze i hebanowoczarnych włosach podnosi ręce i kładzie je na ramionach Raya. Patrzy mu w oczy w ten szczególny sposób, który może oznaczać tylko jedno, który musi oznaczać, że...
– Nie – szepnęła Mines cicho i ukryła twarz w dłoniach.
Kiedy tego samego dnia późnym popołudniem wróciła do osady, dowiedziała się od Graisona, że zapomniała spotkać się z nim dokładnie w tym samym czasie, kiedy z bijącym sercem i ściśniętym z żalu gardłem stała nad urwiskiem w starym kamieniołomie i rozpamiętywała wydarzenia sprzed kilku miesięcy.
Mines przypomniała sobie to wszystko przy ognisku, na płaskowyżu, który razem z chłopakiem przemierzała od czterech dni.
„Dlaczego? – pomyślała, a przed oczami jak na zawołanie znów stanął widok zbliżającej się do Raya brazylijskiej dziewczyny. – Czy nigdy się od tego nie uwolnię? A przecież to ja, a nie ona, miałam do niego większe prawo! Większe? Mój Boże, Dinah wcale nie miała do niego prawa! Nie miała prawa zbliżać się do Raya! Dlaczego jej pozwolił, a mnie nigdy? Spytam – postanowiła. – Spytam go o to."
Ale jeszcze przez chwilę milczała, bo nie od razu miała odwagę zadać pytanie. W końcu odezwała się niezbyt głośno:
– Dlaczego jej pozwoliłeś, a mnie nie?
– Komu i na co pozwoliłem? – zapytał.
– Pozwoliłeś Dinah, żeby cię dotykała. Dlaczego mi nie pozwalasz?
– Przecież ci nie zabraniam.
„Nie zabraniasz mi. Pewnie – pomyślała z żalem. – Ale nigdy nie podejdziesz do mnie bliżej niż na odległość dwu stóp. Zauważyłam to już dawno. Nigdy bliżej niż dwie stopy."
– Powiedz mi, Ray – odezwała się całkiem spokojnie – jak to robisz, że zawsze udaje ci się usiąść w takiej samej odległości? Zawsze dwie stopy ode mnie – powiedziała, a bezwiednie pomyślała: „Instynkt".
– Nigdy nie myślę o tym, gdzie siadam – odparł.
– W takim razie instynkt – powiedziała i utkwiła wzrok gdzieś w ciemność zalegającą wokół nich, wszędzie tam, gdzie nie docierało chybotliwe światło płomieni ogniska.
Przypomniała sobie ich spotkania, jeszcze tam, w Little Salvador. Wtedy też istniała ta odległość, ten dystans, jakby coś, co jest na stałe przypisane do natury Raya.
„A zatem to było zawsze – pomyślała. – Zawsze pilnował tej odległości, a ja myślałam, że to jedynie kwestia czasu, że to się kiedyś zmieni. A potem myślałam, że to jest czymś przypisanym jedynie do Little Salvador i przestanie istnieć, kiedy znajdziemy się daleko od osady. Tak myślałam jeszcze niedawno. Teraz jesteśmy daleko, wystarczająco daleko i nic się nie zmieniło. Cholerne dwie stopy oddzielają nas od siebie bardziej niż kiedykolwiek. Dlaczego, na litość boską? Przecież jesteśmy tu całkiem sami. Sami. Tylko ja i on. Tylko my dwoje i nikogo więcej. Nikt nas nie może zobaczyć, a on mimo to... Czego się boi? Czego się boisz, Ray?" – zadała w myśli pytanie, wpatrzona w twarz chłopaka, rozświetloną płomieniami ogniska.
5
Postanowiła sobie, że nie okaże więcej, jak bardzo jej zależy na najmniejszym choćby geście z jego strony. W ciągu dnia było nie najgorzej. Mimo że nie umiała powstrzymać się od myślenia o nim, to starała się skupiać uwagę na wszystkim, byle nie na tym, że obok na kasztanku jedzie Ray. Rozmyślała głównie o Montanie, o tym, z jakimi trudnościami przyjdzie się borykać, kiedy dotrą na miejsce. Bo trudności – o czym była przekonana – na pewno na nich czekały.
A potem przyłapała się na tym, że ciągle myślała: „my". Tak właśnie myślała, choć przecież wiedziała, że Ray prędzej czy później ją opuści.
„Nie ma nas – myślała. – Jestem ja. Ja zmierzam do Montany. I jest Ray. Jeszcze tutaj jest, ale to pewnie nie potrwa długo. Jest tu, bo tak się potoczyły sprawy. Pojechał ze mną, bo uznał, że tak trzeba postąpić, żeby pokonać Graisona. Udowodnić nie tylko to, że dziewczyna, o której względy tak długo i bezskutecznie zabiegał Jack, przyszła do kogoś, z kim nawet ostatnimi czasy nie rozmawiała, ale i to, że nie zgadzając się na ten wyjazd w obawie przed ryzykiem, Jack okazał się marnym, nic niewartym tchórzem. I jedynie to kierowało Rayem, kiedy siodłał konia i razem ze mną opuszczał osadę. Nic więcej. Nie istniały żadne inne powody. A ja... jak głupia wierzyłam, że to, co było kiedyś między nami... Boże, znowu to samo! Przecież miałam nie myśleć o nim!"
Przepełniła ją złość na samą siebie, że nie radzi sobie z myślami i uczuciami, że nie umie zapanować nad nimi. Mniej więcej po dwu dniach musiała się poddać i przyjąć do wiadomości, że cokolwiek by postanowiła, jej uczucia są tak silne, że w końcu wezmą górę i będzie musiała się im poddać. A zwłaszcza wieczorami, kiedy zasiadali przy ognisku. Wtedy było najgorzej. Ta wyjątkowa atmosfera: ognisko, dokoła nich ciemność, nad głowami gwiazdy, a w promieniu kilkunastu, może nawet kilkudziesięciu mil, żywego ducha – to wszystko sprawiało, że w Mines coraz silniej budziły się wszystkie uczucia, wszystkie instynkty, które tak starannie chciała ukryć, zagłuszyć, a nad którymi nie umiała zapanować.
Najbardziej nie do zniesienia stał się dystans narzucony przez Raya, te dwie stopy odległości, o których Ray nie zapominał nigdy. Nie mogła się z tym pogodzić. Kiedy zatem widziała, że znów siedzą oddaleni od siebie, kiedy Ray jak gdyby nigdy nic zasiadał nad kubkiem z kawą i nie starał się nawet być blisko, ogarniał ją ogromny żal. Wstawała pod byle pretekstem, żeby usiąść potem jeszcze dalej od niego – wolała w ten sposób, choć odległość, jakakolwiek by była, pozostawała odległością, ciągle zbyt dużą. Dlatego to też nie dawało poczucia spokoju. Nic nie mogło przynieść ulgi udręczonemu sercu, skołatanej duszy, którą przepełniały te wszystkie uczucia.
Dlatego próbowała nie patrzeć na Raya, choć to też było trudne. Ale każde spojrzenie na tego chłopaka przypominało o całej bezsilności i niemocy, o beznadziejności sytuacji. Wbijała więc wzrok w płomienie ogniska, aż bolały oczy. Po chwili znów bezwiednie zaczynała na niego spoglądać, początkowo ukradkiem i z rzadka, a potem bez przerwy chłonęła wzrokiem gładkość twarzy i regularność rysów. Czasami, kiedy Ray rzucał jej przelotne spojrzenia, odwracała głowę, jakby zawstydzona, a może zniecierpliwiona, że łamie własne postanowienia.
„Nie będę na niego patrzeć – powtarzała sobie. – Nie. Nie powinnam."
Znów wbijała wzrok w ognisko albo w ciemność nocy, jaka zalegała dokoła. Znów próbowała odbiegać myślami gdzieś daleko, w te odległe obszary, w których nie było Raya. Błądziła wzrokiem wokoło bez celu, aby w końcu i tak zatrzymać go na twarzy tego niesamowitego chłopaka, o smutnych, pięknych oczach.
Zawsze lubiła na niego spoglądać. W Little Salvador zanim się rozstali, sprawiało jej to wielką przyjemność. Czasami, kiedy coś mówił, lubiła obserwować ruch ust. Zamyślała się i przestawała słyszeć słowa. Przestawał docierać ich sens, a nawet dźwięk głosu zanikał chwilami, bo jedyne, na czym skupiała uwagę, to ruch warg. Delikatnych i subtelnych, a pewnie tak przyjemnych w dotyku jak aksamit, a może jedwab. Innym razem lubiła słuchać głosu chłopaka; cichego, spokojnego głosu, niepowtarzalnego, pieszczącego uszy. Głosu, za którym – wiedziała to z całą pewnością – można by iść na koniec świata albo nawet do samego piekła.
Podobnie jak o ustach Raya, myślała o całej twarzy i w podobny sposób ją sobie wyobrażała. Wydawało jej się nawet, że wie doskonale, co odczułaby, gdyby dotknęła jego policzka – cudowną gładkość, o której wiedziała tak wiele, nie wiedząc przecież nic, bo nigdy jej nie doświadczyła. Tak pragnęła go dotknąć, choćby tylko koniuszkiem palca, ale żeby wreszcie przynajmniej przez ułamek sekundy mogła poczuć jedwabistą delikatność, poczuć całą sobą i zachować w sobie na zawsze. Jeszcze bardziej pragnęła dotknąć ust. Dotknąć swoimi ustami. Ale nie myślała o tym w kategorii: „pocałunek". Nie, takie określenie nie pojawiło się nigdy w świadomości. Myślała jedynie: „dotknąć". Przychodziło jej to do głowy, zwłaszcza gdy coś mówił, kiedy wydawało się, że widzi – a nie tylko wyobraża sobie – miękkość i aksamitność warg chłopaka. Wiele razy myślała też: „Mogę to zrobić". Bo przecież mogła, niepowstrzymywana przez nic i przez nikogo, nawet przez samego Raya. Niepowstrzymywana przez nic poza chłodnym, niewidzialnym dystansem, który dzielił niczym ściana z litej skały. Mogła pokonać ten dystans i mogła dotknąć tego człowieka. Wiedziała, że może to zrobić. Ale nigdy, ani jeden raz nie pomyślała: „Zrobię to".
Siedziała przy ognisku na pustym stepie z dala od ludzi i patrzyła na usta Raya, myśląc:
„To się musi zmienić. Musi! Będę patrzeć tak długo, aż w końcu zrobi coś."
Ale zdawało się, że Ray nie zwraca na nią uwagi. Siedział jak zwykle trochę zamyślony, trochę smutny, ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń.
„Nie wie, że na niego patrzę, bo gdyby wiedział, zareagowałby w jakikolwiek sposób. Gdyby tylko wiedział... – pomyślała, ale zaraz przychodziło jej do głowy, że on wie. – Pewnie, że wie. Nie musi nawet odwracać głowy, żeby wiedzieć, że patrzę."
„Nie, nie zmusisz mnie w ten sposób – myślał w tym samym czasie Ray. – Nie zmusisz mnie, żebym coś zrobił, wpatrując się we mnie. Nie mogę, Mines. Naprawdę nie mogę..."
Uznała, że czas się położyć. Umościła się na posłaniu na wznak i przykryła pledem. Nad nią znajdowało się niebo usiane gwiazdami tak gęsto, że Mines pomyślała: „Musi ich być chyba milion, albo może nawet więcej...".
Odwróciła głowę, żeby jeszcze raz spojrzeć na chłopaka. Siedział wciąż w tej samej pozycji.
„Tak będzie już zawsze – pomyślała. – Nigdy nic się nie zmieni. Nigdy. Na próżno się łudzę. Na próżno czekam. On nigdy nie będzie ze mną. Nigdy nie należał do mnie i nie będzie mój. A najbardziej chyba nie jest mój teraz, kiedy jesteśmy tutaj całkiem sami, kiedy jesteśmy dla siebie na wyciągnięcie ręki."
Odwróciła się na bok, plecami do chłopaka, ale nie zamknęła oczu. Leżała bez ruchu, tak jakby bała się, że najmniejsze nawet poruszenie mogłoby coś zepsuć.
„No, Ray, proszę cię! – błagała w myślach. – Podejdź do mnie! Ja nie patrzę. Mogę nawet zamknąć oczy, o tak! – Zacisnęła powieki. – A teraz po prostu podejdź i połóż się koło mnie. Tylko tyle. Niczego więcej nie chcę. Niczego. Ale pewnie nawet tyle nie zrobisz, prawda, Ray? Wiem, że nie zrobisz, bo nic cię nie obchodzę."
Usłyszała, że się poruszył i zamarła. Wstrzymała oddech, z tą wielką, ogromną, przepełniającą ją całą nadzieją. Nadzieją, że może wreszcie... Dobiegł ją odgłos dokładanych do ognia drew, a potem znowu zapadła cisza. Cisza, która odebrała nadzieję. Okrutna, bezwzględna, powodująca ten duszący ucisk w gardle.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top