ROZDZIAŁ CZWARTY cz. 7

8

          Little Salvador – niewielka osada, nieco rozleniwiona i senna w gorących promieniach brazylijskiego słońca – powstała nad Zatoką Wszystkich Świętych, na północnym brzegu, gdzie woda najgłębiej wcinała się w ląd. Pochodzenie nazwy było prozaiczne: przejęte od położonego u wejścia do zatoki, sporego miasta Salvador, stolicy stanu Bahia. Osadę założono w połowie dziewiętnastego stulecia i dlatego wyglądem i atmosferą do złudzenia przypominała pionierskie miasteczka, jakich setki wyrastały na zachodzie Stanów Zjednoczonych w owym czasie określanym później mianem kalifornijskiej gorączki złota, która rozpętała się po 1849 roku.

     Ktoś, kto znalazłby się w miasteczku, najpierw zwróciłby uwagę na panujący tu spokój i ową magiczną atmosferę sprawiającą, że nie dało się czuć źle w tym miejscu. Także i mieszkańcy zdawali się doskonale dopasowani do niezwykłego charakteru osady – życzliwi, pogodni i spokojni. 

     Wszystkie zabudowania w Little Salvador wykonano z drewna, a niektóre – te powstałe trochę później – miały coś w rodzaju kamiennych podmurówek. Domy były niskie, z reguły parterowe, nieliczne z piętrem albo wysokim poddaszem. Środkiem osady biegł szeroki trakt, długi na niewiele ponad milę, przecinał osadę na dwie prawie jednakowe części. Ułożony równolegle do linii wybrzeża, przebiegał z południowego wschodu na północny zachód albo też odwrotnie, w zależności od tego, z której strony wjeżdżało się do miasteczka. Stanowił centralne miejsce w osadzie, gdzie koncentrowało się całe życie towarzyskie. Przy trakcie znajdowały się najważniejsze budynki Little Salvador, jak choćby biuro szeryfa czy miejscowa knajpa. Czerwoną, laterytową glebę – wyschniętą i mocno ubitą kołami wozów, kopytami koni i mułów, a także ludzkimi nogami – pokrywała warstwa suchego jak pieprz brunatnego pyłu, który unosił się w górę za każdym razem, kiedy człowiek, zwierzę lub wóz przemierzały ów trakt. A że zdarzało się to wcale nie tak rzadko, dlatego odnosiło się wrażenie, że dyskretna chmurka pylistych cząstek na stałe unosiła się nad drogą i nigdy nie opadała, chyba jedynie w nocy, gdy osada pogrążała się we śnie. Od głównego traktu biegło poprzecznie kilka mniejszych uliczek, dużo węższych i krótszych, za to jeszcze bardziej pylistych, które podczas deszczu zamieniały się w błotniste bagienka.

     Jeśli ktoś wjeżdżałby do Little Salvador od północnego wschodu, najpierw zobaczyłby po prawej stronie posiadłość jednego z najbogatszych ludzi w osadzie – Mata Sullivana. Przy głównym trakcie znajdował się jego dom, a dalej – w głębi osady, przy bocznej uliczce – stajnie i wybiegi, gdzie niezmiennie od wielu lat wszyscy mogli oglądać przecudnej urody rasowe ogiery i klacze, nierzadko z wesoło brykającymi u boku źrebakami. Do posiadłości Mata przylegał dom i kuźnia Samuela Burnsa, najstarszego z żyjących mieszkańców osady, który mimo swych siedemdziesięciu dwu lat był mężczyzną postawnym, energicznym i ciągle silnym, z posiwiałymi, ale gęstymi włosami i zarostem na twarzy ogorzałej od palącego słońca i gorącego wiatru. Kowal ubierał się w charakterystycznym dla siebie stylu; we flanelowe koszule w kratę, kowbojskie spodnie na szerokich szelkach i wysokie buty ze szpiczastymi noskami i lśniącymi w słońcu, srebrnymi ostrogami. Nosił brązowy, zamszowy kapelusz kowbojski, a w kieszeni koszuli, na piersi, nieodmiennie ukrywał płaską, metalową buteleczkę whiskey, z której pociągał od czasu do czasu, gdy bywał w wyjątkowo dobrym nastroju.

     Kolejne domy przy głównym trakcie należały do drwala Aarona Toola i Harolda Stantona zwanego przez wszystkich trochę żartobliwie „cyrulikiem Haroldem", choć w rzeczywistości Stanton nie trudnił się bynajmniej upuszczaniem krwi w celach leczniczych i wyrywaniem zębów, jak to zwykli czynić dawni balwierze. Harold zamieszkujący po lewej stronie traktu był zwyczajnym fryzjerem i golibrodą. Zakład fryzjerski, gdzie z niekwestionowanym mistrzostwem i wprawą golił i strzygł miejscowe głowy, zajmował parter domu. Sąsiad z naprzeciwka, drwal Aaron Tool – rosły, szeroki w barach mężczyzna, o nieodgadnionym wyrazie twarzy zdradzającej przodków pochodzących z gęsto zalesionych okolic stanu Illinois – należał do tych postaci, które zdecydowanie wyróżniały się na tle innych mieszkańców Little Salvador. Dom Toola uważano za jeden z najładniejszych w miasteczku, jako że poza niezwykłą siłą mięśni, Aaron posiadał także inny dar – zdolności artystyczne. Ze zwykłego kawałka drewna wyczarowywał figurki zwierząt i ludzi, tak sugestywnie prawdziwe, iż miało się wrażenie, że lada moment ożyją. Takimi niezwykłymi rzeźbami Aaron Tool ozdobił swoje domostwo, uczyniwszy niepowtarzalnym i jedynym w swoim rodzaju.

     Z domem drwala bezpośrednio sąsiadował sklep rzeźnika Lloyda Bennetta, gdzie o każdej porze dnia kupujący mogli zaopatrzyć się w coś smakowitego albo zamówić jakiś specjał, nawet z dostawą do domu. Nieco dalej zamieszkiwał zastępca szeryfa, John Stidt, ze swoją rodziną, a naprzeciw jego domu, tuż przy pierwszej biegnącej na północ przecznicy, mieszkał i prowadził gabinet miejscowy lekarz. Sąsiadował z nim dom i siedziba burmistrza Little Salvador, Archibalda Granta, którego urząd uznawano raczej za symboliczny, a z pewnością nikomu do niczego niepotrzebny. Natomiast w samym sercu osady znajdowały się najważniejsze dla mieszkańców punkty – biuro szeryfa Butlera i knajpa należąca do Lucy Carson. Szeryf Butler cieszył się szacunkiem, zaufaniem i uznaniem. Miał czterdzieści jeden lat i uchodził za bardzo przystojnego mężczyznę. Nieduże biuro, gdzie urzędował, podzielono na pół żelazną kratą. Stworzono w ten sposób celę dla aresztantów, od niepamiętnych czasów stale otwartą, bo klucze zaginęły dawno, jeszcze za rządów pierwszego szeryfa Little Salvador. Ponieważ zaś osadę zamieszkiwali ludzie prawi i uczciwi, dlatego nigdy nie zaszła konieczność skorzystania z celi i zagubione przed laty klucze nie doczekały się poszukiwań. Kolejni stróże porządku nie zadali sobie trudu, aby zaginiony pęk odnaleźć, bo trwali w nadziei, że nigdy nie okaże się potrzebny. Szeryf Butler, tak zresztą, jak wszyscy poprzednicy, nie mógł narzekać na nadmiar pracy, stąd też najczęściej można go było zobaczyć drzemiącego w przepastnym, drewnianym krześle ustawionym na werandzie przed biurem, z nogami leniwie wyciągniętymi przed siebie i opartymi na żerdzi do przywiązywania koni, która równocześnie pełniła funkcje balustrady. Kowbojski kapelusz szeryfa, jasnopopielaty, z szerokim rondem, zsunięty głęboko na oczy, skrywał w swym cieniu prawie całą twarz Butlera. Z rękami splecionymi na brzuchu, Jeff sprawiał wrażenie nieruchomej kukły. I rzeczywiście można byłoby uznać go za martwego, gdyby nie poruszająca się miarowo w rytm oddechu srebrna gwiazda przypięta do kamizelki na piersi i połyskująca w słońcu. I choć, jak się rzekło, osada należała do wyjątkowo spokojnych i znakomicie mogłaby obyć się bez urzędu szeryfa, to Jeff Butler cieszył się ogólnym poważaniem, a mieszkańcy Little Salvador często zaglądali do jego biura. Wpadali na zwyczajne sąsiedzkie pogaduszki albo po przyjacielską radę.

     Miejscem towarzyskich zebrań stał się także lokal położony po przeciwnej stronie, którym władała Lucy Carson – przysadzista, pulchna blondynka w średnim wieku. Knajpka nazywała się początkowo Błękitny Motyl, ale wszyscy mieszkańcy zwykli nazywać ją swojsko U Lucy i taka też nazwa przyjęła się z czasem oficjalnie i na stałe, tak że zmieniono nawet szyld wiszący nad drzwiami wejściowymi. Lucy Carson pełniła obowiązki barmanki, a lokal stał się ulubionym miejscem spotkań mężczyzn z osady, którzy przy szklaneczce alkoholu omawiali wszystkie ważne i mniej ważne sprawy mijającego dnia. Sama Lucy słynęła w osadzie głównie z dwu rzeczy – znacznej tuszy i gołębiego wprost serca. I choć dla mężczyzn odwiedzających jej królestwo bywała szorstka w obyciu i zdarzało się, że nieraz zdzieliła ścierką po głowie niejednego z nich, nawet potężnej postury osiłka Aarona Toola, to każdy mieszkaniec osady wiedział doskonale, że ta korpulentna kobieta nie zawaha się ani przez chwilę, jeśli trzeba będzie udzielić komuś pomocy. Lucy Carson kochała wszystkich ludzi i wszystkie stworzenia, dlatego na zaplecze lokalu schodziły się miejscowe psy i koty, które przyzwyczaiły się, że zawsze znajdą tam coś smacznego do zjedzenia.

     Tuż obok knajpki U Lucy mieścił się sklep Eugene'a Picketta, gdzie mieszkańcy mogli zaopatrzyć się prawie we wszystkie niezbędne do życia artykuły; od żywności poczynając, a na garnkach i tkaninach kończąc. Eugene zawsze dbał, by w sklepie nie brakowało niczego, a klienci byli zadowoleni z zakupów. To, co nie znajdowało się w stałej sprzedaży, Pickett sprowadzał z pobliskiego miasteczka na specjalne zamówienie klienta, dlatego nikt nie musiał martwić się, że w gospodarstwie domowym czegokolwiek zabraknie.

     Minąwszy kolejne przecznice biegnące na prawo i lewo od głównego traktu, można było zobaczyć siedzibę sędziego Cyrusa Taneya, który podczas długich lat piastowania urzędu, nie miał okazji rozpatrywać ani jednej sprawy sądowej. Po przeciwnej stronie znajdował się budynek miejscowej szkoły prowadzonej przez pannę Laurę Bradford. Szkoła, mimo iż składała się z jednej klasy, gdzie – bez względu na wiek – uczyły się wszystkie miejscowe dzieciaki, pełniła swą funkcję niezgorzej, głównie dzięki wielkiemu zaangażowaniu i staraniom panny Laury, która całe serce wkładała w przekazywanie młodemu pokoleniu wiedzy z zakresu czytania, pisania, arytmetyki, a nawet geografii i historii ojczystego kraju.

     Za ostatnią po lewej stronie przecznicą zamieszkiwał Howard Bradley, pełniący zaszczytne obowiązki kościelnego organisty, które w rodzinie Bradleyów przechodziła tradycyjnie z ojca na syna. Howard w wolnych chwilach grywał też czasami na pianinie w knajpce U Lucy, a wtedy zjawiały się w lokalu także i kobiety, by ugasić pragnienie chłodną lemoniadą, odetchnąć na chwilę od domowych zajęć i posłuchać muzyki płynącej spod zręcznych palców Howarda.

     Na północnym krańcu osady stała najważniejsza dla wszystkich budowla – kościół wzniesiony wspólnymi siłami przez założycieli osady i regularnie remontowany przez kolejne pokolenia, tak że każda najmniejsza nawet deseczka i gwoździk pozostawały w nienagannym stanie. Kościół już z daleka rzucał się w oczy. Porażał wzrok bielą ścian odbijających ostre promienie słońca i sprawiał wrażenie, jakby cała świątynia emanowała jakimś nadprzyrodzonym, niebiańskim światłem. Budynek kościoła mógł nawet poszczycić się wieżyczką z dzwonnicą górującą nad innymi zabudowaniami osady, z której w każdą niedzielę i święta rozlegał się czysty, mocny głos dzwonu docierający do każdego zakątka osady, aby głosić, że oto nadszedł radosny Dzień Pański, kiedy wszyscy wierni udają się do Domu Bożego. W te uroczyste dni mieszkańcy w skupieniu i powadze schodzili się do swojej świątyni, gdzie pastor Terence Drautt o wyglądzie Boga Ojca ze starej ryciny stojąc na szerokich schodach u wejścia do kościoła, pozdrawiał i witał wszystkich przybywających, aby następnie – gdy zgromadzą się i zasiądą w świątynnych ławach – odprawić dla nich nabożeństwo na chwałę Pana.

     Dom pastora – skromny, parterowy, z jedną izbą i małą kuchnią – położony w pobliżu kościoła, zaledwie parę jardów od niego, trochę z tyłu, ocieniały dwa potężne drzewa. Obok świątyni mieścił się drugi budynek, nieco większy, z trzema sporymi izbami, strychem i poddaszem. Początkowo służył organizowaniu uroczystości rodzinnych – wesel, karnawałowych zabaw i wszelkiego rodzaju spotkań. Z czasem wszystkie te funkcje przejął na dobre lokal Lucy, zwłaszcza gdy został powiększony o dobudowaną z boku słusznych rozmiarów salę taneczną, dlatego też dom przykościelny od wielu lat stał pusty i właściwie bezużyteczny. Z rzadka odbywały się tam spotkania mieszkańców osady, gdy zaszła potrzeba wspólnego podjęcia jakiejś decyzji dotyczącej Little Salvador.

     Nieco na uboczu, właściwie poza formalnymi granicami osady, znajdował się niewielki cmentarz, gdzie chowano wszystkich dotychczasowych mieszkańców miasteczka, od ojców założycieli począwszy. Cmentarz, daleko na tyłach kościoła, przycupnięty i ledwie widoczny w wysokich stepowych trawach porastających okolicę, w sposób naturalny ogradzały gęste krzewy mate, przetykane gdzieniegdzie drzewkami koli. Dalej za osadą rozciągały się stepy i lasy, nie licząc plaży, szerokim pasem ciągnącej się na południe od Little Salvador. Z osady do zatoki prowadziła szeroka bita droga, trochę przypominająca główny trakt miasteczka, tyle że znacznie rzadziej uczęszczana. Starsi mieszkańcy prawie wcale z niej nie korzystali, służyła głównie miejscowej dzieciarni, chętnie zażywającej morskich kąpieli.

     Życie w Little Salvador toczyło się leniwie i monotonnie, ale mieszkańcy osady przywykli do istniejącego stanu rzeczy na tyle, że nawet nie przyszłoby im do głowy, aby cokolwiek zmieniać.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top