ROZDZIAŁ TRZECI

Nienawiść jest najsubtelniejszą formą gwałtu.

Mahatma Gendhi

Przeszywające zimno, które sprawia, że drży na całym ciele. Hałasy nocy, przedostające się przez otwarte okno. Szepty stworzeń — myszy i szczurów, krakanie kruków, wycie wilków. A potem chłodny, lśniący w świetle księżyca nóż. Tuż przy szyi, wbijający się tak gładko, jakby skóra nie była dla niego żadną przeszkodą. A potem... potem tylko cichy płacz, ginący pośród wilczych skowytów.

Aaron otworzył powieki i od razu zamarł. Jego serce na chwilę się zatrzymało, by zaraz potem zacząć wystukiwać szaleńcze tempo. Chłopak bał się poruszyć, westchnąć, zrobić cokolwiek. Znów miał to dziwne przeświadczenie, że jest obserwowany, że czyjeś oczyska uważnie go studiują.

Może miał paranoję, ale to nie byłby pierwszy raz. Czasami wydawało mu się, że w uszach słyszy pulsowanie, jakby płynącej w żyłach krwi, którą pochłaniała niewyobrażalna furia. Ale to były zawsze tylko złudzenia, senne mary, nie rzeczywistość. Wczoraj jednak mógł przyrzec, że widział postać pod drzewem. I wcale mu się to nie wydawało.

W końcu, pokonując swój paranoiczny strach, nieznacznie się poruszył. Podniósł ciało do siadu, po czym z przerażeniem pomknął wzrokiem po całym pomieszczeniu. Dalej ściany oblepiała czerń, chociaż zapewne dochodziła nie wcześniejsza godzina niż czwarta rano. Pokój w każdym razie osnuwał ciężki półmrok. Aaron nie lubił ciemności, nie lubił tego, co mogło w niej czyhać.

A jednak kontury mebli były znajome i nic nie wskazywało na intruza. Biurko stało w tym samym miejscu, co zawsze, na podłodze nadal leżały porozrzucane ciuchy tak, jak je zostawił. Dalej spojrzał na półki z grami. A w kącie... w kącie zadrżał potężny cień.

Aaron miał ochotę krzyknąć, acz z jego krtani nie wydobył się żaden odgłos ani wtedy, ani kiedy cień przesunął się bliżej. Jeden, nieznaczny krok, który pokonał obcy, sprawił, że oto cień okazał się mężczyzną.

Potężnym i barczystym. Silnym, na co wskazywały uwydatnione pod obcisłą, szarą koszulką mięśnie. Na sobie miał sprane, podziurawione w niektórych miejscach jeansy, a do tego zwykłe adidasy. Twarz zaś przykuwała najbardziej uwagę. Była szorstka, nad wyraz męska. Usta, zaciśnięte w wąską linie, były ledwo widoczne przez padające na nie cienie. Miał ciemne, krótkie włosy. Jeden odstający kosmyk zsuwał się na gładkie czoło.

A oczy — oczy lśniły tak intensywną zielenią, że Aaronowi zaparło dech w piersiach.

— Żałosne. — Aaron usłyszał oschły, pogardliwy ton. Jednak nie potrafił zdefiniować tego beznamiętnego oblicza. Był pewien tylko, że coś w tym nieznajomym przerażało do szpiku kości. Chciał uciec, ale nie miał nawet gdzie. — Tak łatwo mógłbym cię zabić.

Aaron przełknął ślinę. Kimkolwiek intruz był, pobrzmiewała w nim nienawiść, tak soczysta, że bał się jeszcze mocniej, niż chwilę temu.

Nagle mężczyzna się poruszył. W niecałą sekundę znalazł się tuż nad łóżkiem. Nie pozwolił Aaronowi się odczołgać na zmiętolonej pościeli — chwycił go za gardło i przyciągnął do siebie.

Nozdrza nieznajomego drgnęły, jakby wyczuwały jego strach oraz pot. Aaron naprawdę sądził, że już po nim, bo palce mocno zaciskały się na jego krtani, pozbawiając tchu, ale wtedy mężczyzna zawarczał i lekko, niemal niedostrzegalnie, zachwiał się.

Następnie wypuścił go z morderczego uścisku.

Aaron nie miał czasu, by analizować, co się przed chwilą stało. Ważne było tylko to, że z powrotem mógł swobodnie oddychać.

— Bachor — prychnął obcy, obserwując jego zmagania. Patrząc ze złością, jak klatka piersiowa gwałtownie unosiła się i opadała. Patrząc, jak trzymał się za posiniaczone gardło, chcąc złagodzić ból. Jeszcze przez krótki moment to wszystko obserwował, po czym zmarszczył nos i nakazał:

— Przestań się bać, bo śmierdzisz.

Zaskoczony Aaron jeszcze raz zerknął w te zielone oczyska, w których kryło się coś zadziwiającego. Mimowolnie też wyprostował się. Ogarnął go irracjonalny spokój. Bezpieczeństwo. Błogie ukojenie.

Mężczyzna, zdawało się, że w zdumieniu, zmrużył powieki. Następnie gwałtownie, jakby nagle się ocknął, pognał do okna. Aaron nie patrzył jak wyskoczył. Nie patrzył czy przeżył.

Dalej był pogrążony w sidłach czegoś, czego kompletnie nie rozumiał. Wspomnienie zimnego ostrza na szyi zaś powróciło. Jakby nie był to tylko sen, a najzwyklejsza w świecie prawda.

***

Stephen nie spodziewał się, że tak to wszystko się potoczy. Zaklął, nie oglądając się na recepcjonistkę w hotelu, po czym wspiął się na samą górę po schodach, kierując się do wynajętego pokoju. Gdy do niego dotarł, natychmiast zatrzasnął za sobą drzwi z głośnym, niepokojącym hukiem.

Co najbardziej zaskakujące — dłonie mu drżały. Nienawidził tego człowieka, może jeszcze bardziej, niż innych ludzi, bo to przez niego przecież nie stanął na czele watahy, a przemienił się w pachołka ciotki. Był już nikim. Nie miał nawet rodziny, ponieważ ojca nigdy nie poznał, a matka w ostatnim czasie zmarła. Został sam przez tego cholernego dzieciaka.

I myślał, że faktycznie jest w stanie go choćby zranić. Upokorzyć, a nawet zabić. Ale, kiedy tylko zacisnął swe szorstkie palce na gładkiej skórze szyi dzieciaka, wilcze instynkty przemówiły. Poczuł strach blondyna, który śmierdział niczym najgorszy gnój. Wilk w nim zbuntował się, zawył w jego umyśle, powodując niewyobrażalny ból.

Nie mógł go skrzywdzić, choćby chciał. A najgorsze było to, że odkąd tylko go zobaczył, wilczy syn zaczął wyczuwać go całym sobą. Nawet teraz, przymykając powieki, mógł wsłuchać się w ten szept przepływu krwi dzieciaka.

W akcie szaleństwa, roztrzaskał szklanki na stole, które rozprysły się w drobny mak. Odłamki spadły na kanapę oraz wylądowały na bladej podłodze, dosięgając nawet jego stóp.

— Śledzisz mnie? — zaszydził Stephen.

Amara uśmiechnęła się kącikiem ust, wychodząc z sideł mroku. Stanęła przed nim w całej okazałości.

— Jak mniemam, nie tego się spodziewałeś.

Stephen odruchowo przypomniał sobie nastolatka, Aarona — jak się dowiedział — wyglądającego zupełnie przeciętnie. Miał jasne, krótkie włosy, policzki usłane delikatnymi piegami, a do tego posiadał szare tęczówki. Twarz była więc całkiem przyjemna dla oka, tak jak i reszta ciała. Musiał ćwiczyć, ponieważ Stephen dostrzegł pod białym T-shirtem, który miał na sobie tej nocy, zarys mięśni.

Ale dla niego był przeciętny, jak każdy człowiek. Do tego, przypomniał sobie, był osiemnastoletnim dzieciakiem. Stephen miał już za sobą pięćdziesiąt wilczych lat przeżytych w watasze i w żadnym razie nie zamierzał niańczyć Aarona, choćby jego wilcza natura tego od niego wymagała.

— To dopiero dziecko — orzekł sucho.

— W śmiertelnym świecie nie aż takie dziecko. Jest pełnoletni, więc nie ma ograniczeń swoich rodziców — sprecyzowała Amara, dalej uważnie przyglądając się Stephenowi.

— Dobrze wiesz, że orientuję się w tym parszywym świecie człowieczym — westchnął Stephen, przecierając twarz i opierając się o blat stołu. — I nadal uważam, że to zaledwie bachor. Nic tego nie zmieni, nawet fakt, że wczoraj osiągnął pełnoletność.

— Dlaczego matka to zrobiła? — zapytał nagle z gniewem. — Dlaczego skazała mnie na coś tak okropnego? I czemu akurat on?

— Nie odpowiem ci na te pytania — z przykrością oświadczyła Amara, kładąc rękę na jego ramieniu. Była silną strażniczką, więc ten uścisk był daleki od delikatnego, ale na mężczyźnie i tak nie zrobił wrażenia.

Odchrząknął.

Amara zsunęła swoją dłoń, na powrót stając się tą zimną, racjonalną kobietą, która strzegła swego wodza za cenę życia. Oczywiście od dziecka czuwała nad Stephenem i, ku jego zdziwieniu, nawet teraz pragnęła przy nim pozostać. Nadzorując, czy wszystko z nim w porządku, mimo że sama by się do tego nigdy nie przyznała.

— A co się dzieje wśród naszych?

Amara nieznacznie przechyliła głowę. Jej nagie stopy uderzyły w kawałki szkła, acz nie wyrządziły jej krzywdy. Miała — jak na wilcze dziecię przystało — twardą skórę.

— Twoja ciotka szykuje się do ataku na watahę Terry'ego w ramach zemsty. Chce pomścić twoją matkę. To będzie krwawa bitwa — zawyrokowała Amara. — A ty? Planujesz się do nas dołączyć?

Wargi Stephena drgnęły na wpół kpiąco, a oczy spowiła mgła nienawiści.

— Nie interesują mnie pachołki Terry'ego. Interesuję mnie jedynie on sam. Ciotka może więc pragnąć go dopaść, ale to ja, i tylko ja, rozszarpię go na strzępy.

Na te słowa złote oczy Amary zalśniły nikle.

— Czyli jednak mogę się ciebie tam spodziewać. — To nie było w żadnym razie pytanie. Raczej oczywiste stwierdzenie, któremu Stephen nie planował zaprzeczać. I tego też nie zrobił.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top