ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Spokój ponad gniewem. Honor ponad nienawiścią. Siła ponad strachem.
Jude Watson
To nie był wyłącznie instynkt, a lata szkoleń. Stephen nie poruszał się przypadkowo, mimo że obrał zabójcze tempo, każdy ruch był przemyślany oraz przeznaczony do tego, by wroga unicestwić. Furia w jego krwi i zapach Aarona w pobliżu napawały go jeszcze potężniejszą wolą walki. Dwa wilki więc drżały we wściekłości, pośród błota i pierwszych strug deszczu.
Ten taniec można by było nazwać pięknym, gdyby nie duszący smród posoki, zapach zmokłej sierści i brud w futrze. Przy każdym bowiem upadku, wróg nie ustępował, napierał mocniej, utrzymywał przy ziemi i szarpał zębami mięcho, byle przebić się zwycięsko przez twardą skórę. Przez to Stephen wiedział, że również jego stan z każdą sekundą pogarsza się. Na tyle, iż nie był pewien, czy to właśnie dzisiaj nie pożegna się z tym światem.
Na razie jednak walczył. Szala wciąż się chwiała. Doskakiwał do przeciwnika, pazurami zahaczał o jego cielsko. Ale i on nie był w tym względzie gorszy. Wręcz przeciwnie, Stephen był pewien, że to wilk, który już swoje przeszedł, który wiedział jak skutecznie się zabija. Niemniej i tak miał jedną, znaczną przewagę nad nim, a mianowicie — przed pojedynkiem był w dobrej formie. Natomiast wróg, który go zaatakował, już wcześniej krwawił. Stęchły odór starej rany nie można było pomylić z niczym innym.
Teraz jednak, gdy szczęk zębów wciąż nie cichł, Stephen stwierdził, że to nie była przewaga. Zdecydowanie pomylił się, ponieważ to jedynie wyrównało ich siły. Gdyby nieznajomy zaskoczył go, będąc zdrowym, zapewne pojedynek nie trwałaby aż tak długo i być może Stephen już byłby po drugiej stronie.
Jednak nie czas było dziękować opatrzności za to szczęście. Nie, gdy kolejny cios sprawił, że Stephen zatopił łeb w kałuży, w bólu skomląc. Przeciwnik wtedy jeszcze bardziej naparł na niego, ugryzł z całej sily, wyrywając fragment srebrnej sierści i ciała wraz z nią.
Stephen spróbował się podnieść i oswobodzić, ale jego łapy odmówiły mu posłuszeństwa. W spazmie bezsilności, opadł ponownie w mokry piach. Niczym bezwładna, szmaciana lalka. Przymknął oczy, ponieważ chaos naokoło go pokrążył. Słyszał zwierzynę, kryjącą się przed deszczem, słyszał intensywne krople, kroki Aarona oraz dyszenie, oznaczające koniec jego żywota. Ostatni nadchodzący cios właśnie miał zostać wykonany.
Stephen otworzył powieki, a za obcym wilkiem dojrzał sylwetkę osiemnastolatka. Aaron na jego oczach zamachnął się siekierą, która ze zgrzytem trafiła prosto w jego oprawcę. I sprawiła, że wilk runął, tak jak i on chwilę wcześniej, na ziemię z wyraźnym trzaskiem.
Stephen był lekko otumaniony, ból z kolei potęgował tę dezorientację, ale i tak nie pozwolił sobie na odpoczynek. Widząc, że cios był prawie że zabójczy dla przeciwnika, przemienił się z powrotem w człowieka. Intruz także już leżał w człowieczej formie, próbując przeczołgać się jak najdalej od Stephena. Nie udało mu się to.
Stephen wstał, ignorując pulsowanie ramienia oraz krew, która go obmywała, jednocześnie mieszając się z wodą. Następnie, będąc szybszym, sięgnął do rączki siekiery i nacisnął mocniej. Aaron wtenczas odsunął się na bok, z dudniącym sercem, obserwując dalszy przebieg tego krwawego spektaklu. Wilk radziłby mu nie patrzeć, bo nie były to bynajmniej przyjemne widoki, ale nie miał sił, by zwracać teraz na to uwagi. Zresztą już i tak dzieciak swoje przeszedł.
Alfa wyciągnął narzędzie jednym, szybkim ruchem, po czym odrzucił je na bok. Następnie boleśnie odwrócił przeciwnika twarzą do siebie, palce wbijając mu okrutnie w skórę na szyi. Nic dziwnego, że ten, gdy tylko ich oczy się spotkały, zaczął dusić się własną juchą.
— Miej... honor — wycharczał nagi mężczyzna. Pomimo szkaradnego wyglądu, potu, ran oraz czającej się w pobliżu śmierci, jego wzrok był wciąż ostry, wręcz natarczywy. Przenikał na wskroś i nie zdradzał lęku. To wyjątkowo zirytowało Stephena.
Nachylił się bardziej i wpił palce prawie że do szkarłatnej posoki. Twarz mężczyzny natychmiast zrobiła się sina, krew intensywniej ściekała z ust po brodzie oraz podrygującej klatce piersiowej. W tym samym momencie czyjaś ciepła dłoń dotknęła niemal prosząco ramienia Stephena. I nie musiał się odwracać, by wiedzieć, że ten cholerny bachor próbuje go stopować.
— Przestań — warknął Aaron. — On i tak umiera.
— Wiem — odpowiedział beznamiętnie Stephen. Wcale nie zaprzestał tego, co robił. Chciał, by wróg umierał w męczarniach. — Ale jeśli sądzisz, że to mnie rusza, mylisz się. To dzięki temu sukinsynowi musiałem pochować matkę.
Przez purpurowe oblicze mężczyzny przemknęło zdumienie.
— Co, może nie pamiętasz, Terry? — zaszydził wrogo Stephen. — Może nie pamiętasz kogo masz na sumieniu? A moich zwiadowców? O nich także zapomniałeś?
— O czym ty... do cholery... mówisz? — wychrypiał Terry. Jednak nagle w jego tęczówkach zamigotał cień zrozumienia, a na spierzchnięte usta wstąpił szyderczy uśmiech. Spróbował się nawet zaśmiać, acz zamiast tego z jego gardła wybył donośny, przerywany kaszel. Nieświadomie przy tym opluł drugiego Alfę krwią, co spowodowało, że z obrzydzeniem Stephen go wypuścił. Może to była po części też zasługa Aarona i jego nieustępliwie zaciskających się palców na ciele wilkołaka.
W każdym razie drugi alfa powoli odzyskiwał normalną barwę skóry, a spojrzenie stawało się trzeźwiejsze niż chwilę wcześniej. Niemniej Stephen nie zamierzał pozwolić, by jego ulga trwała długo. Z tą myślą już znów się przybliżał. Ale zastygł, bo Terry ponownie przemówił. Tym razem uciekło gdzieś z niego niedawne rozbawienie.
— Jesteś głupi, synu Esmeraldy — zawyrokował wrogo. — Moja wataha ani ja nigdy nie zaatakowalibyśmy waszej sfory. To wasze plemię narusza mój spokój. To wasze plemię plugawi się we krwi swoich przodków.
— Kłamiesz! — orzekł gniewnie Stephen. — Zabijacie i niszczycie wszystko na swojej drodze. Jesteście plagą szarańczy, którą wytępię do ostatka...
— Tęp sobie — zezwolił, krztusząc się wilkołak. — Nas i tak jest zbyt mało, a śmierć już mnie niemal wita.
— Dam ci jednak radę — dodał Terry, odchylając głowę. Deszcz teraz siąpił i spływał niemal jak łzy po jego szorstkim, zabłoconym licu. — Odszukaj Wilka z Dallonstone. Nazywają go Starym Powiernikiem. Znał twoją matkę i jestem pewien, że w czasach grozy udzieli ci schronienia. W tych lasach bowiem znajdziesz jedynie śmierć.
Tak pełne inteligencji oraz władzy oczy nagle stały się dziwnie puste. Usta rozerwały się, po czym Stephen usłyszał jedynie jeszcze szept, niemal niesłyszalny, który jednak jego wilczy słuch wychwycił. Brzmiał on zaś złowieszczo.
— Nie ufaj nikomu.
***
Aaron nie do końca rozumiał, co się stało. Ale już nie peszyła go nagość Stephana, który odwrócił się do niego z grymasem niepewności na twarzy. Jednak to złudne zawahanie wilka trwało sekundę, potem przywdział ponownie swą maskę beznamiętności, która wyglądała tym bardziej przerażająco, ponieważ z rany na barku ulewała się jucha. Stephen zdawał się nie dostrzegać ani tego, ani trupa tuż obok nich. Jego spokojne spojrzenie ogarnęło przestrzeń naokoło bez pośpiechu, po czym w końcu spoczęło na Aaronie. Błysk w zielonych oczach nie szło zinterpretować i Aaron nie starał się nawet tego zrobić.
— To była prawda, co mówiłeś? — zapytał nastolatek. — Zabito ci matkę?
Stephen przekrzywił w zainteresowaniu głowę.
— Zadziwiające — osądził, ignorując jawnie zadane mu pytanie. — Jednak się na coś przydajesz.
Potem, delikatnie chwiejąc się, ruszył w stronę domku letniskowego. Aaron zmarszczył brwi, nie wiedząc co było gorsze — pozostać tutaj ze zmarłym wilkiem, czy podążyć za jego mordercą. Tak naprawdę nie miał wyjścia, o czym dobrze wiedział, więc z westchnieniem ruszył za Alfą. Chciał pomóc mu dojść po schodach, ale nie odważył się tego uczynić. Stephen zapewne tylko przekląłby go, zbyt dumny, aby przyjąć czyjekolwiek współczucie.
Aaron, nim przekroczył na powrót próg domku, zerknął przez ramię raz jeszcze na otaczający ich las. Wciąż kropiło, dlatego mokra trawa lśniła w promieniach wybywającego zza chmur słońca. Pod wielkim drzewem z kolei wystawała martwa dłoń niedawno zabitego wojownika. Serce Aarona na moment zastygło. Jakiś cień właśnie poruszył się w tym miejscu. Nikle, ale to nie mogło być przewidzenie.
Blondyn podskoczył, kiedy poczuł dotyk na plecach.
— Chodź do środka — nakazał sucho Stephen, który pojawił się tuż za nim. Aaron naprawdę dziękował Bogu, że to właśnie znany mu wilkołak, a nie inna, wroga zmora stoi przy nim. Teraz cień zanikł, ale chłopak wiedział, że ktoś chwilę temu tam był.
Aaron obrócił się i spojrzał na zmęczone, choć wciąż szorstkie lico bruneta. Stephen nie wymienił z nim spojrzenia, bowiem jego wzrok powędrował nad ramię chłopaka. Ale wyglądał na równie opanowanego, co chwilę wcześniej. Możliwe więc, że nic już tam nie dostrzegł.
Po kilku długich sekundach wreszcie przeniósł zainteresowanie na Aarona. Zmrużył powieki.
— Chodź — ponaglił, otwierając drzwi na oścież. Nie wszedł, dopóki Aaron nie wykonał pierwszych kroków w stronę salonu. Wtedy zgrzyt zamykanych drzwi rozbrzmiał w pomieszczeniu, a nagi wilkołak ruszył do łazienki.
Osiemnastolatek był naprawdę zdumiony jego zachowaniem. Stephen pozostawał niewzruszony, mimo że niedawno walczył o życie. W odróżnieniu od niego wcale nie był roztrzęsiony czy zaniepokojony. Zdawał się być nadal posągiem, może mniej doskonałym, acz równie przerażającym.
Aaron z westchnieniem usiadł na kanapie. Oparł łokcie na kolanach, a drżącymi rękoma zasłonił twarz. Wciąż przed oczami miał obraz dwóch, napierających na siebie wilków. Ich zmokłe futra oraz niespotykana szybkość sprawiały, że nie można było patrzeć na to wszystko obojętnie. Szczególnie, że Aaron czasami nie wiedział, który z nich to Stephen. Tym bardziej jego klatka piersiowa podrygiwała w rosnącym strachu. Może nie lubił wilkołaka, ale nikomu nie życzyłby śmierci. Poza tym Stephen, wbrew pozorom, mu pomagał. I Aaron dobrze wiedział, że tak naprawdę to mężczyzna uratował mu życie — to on pierwszy przyjął na siebie cios, odpychając Aarona, gdy wróg zaatakował. Co prawda było to bolesne, ale tym sposobem pozostał żywy. Trochę tylko miał skaleczone dłonie i zdarte kolana, acz to nie było nic, z czym nie umiałby sobie poradzić. Był przecież do niedawna kapitanem drużyny piłkarskiej, więc takie rzeczy tym bardziej nie robiły na nim wrażenia.
Szczerze mówiąc, wspomnienie o niedoszłych meczach było swego rodzaju gwoździem do trumny. Aaron właśnie sobie uświadomił, że w obliczu tego wszystkiego jego dotychczasowe życie było tylko żałosną zabawą. Dziękował za to, co miał, zbyt późno, by to cokolwiek zmieniło.
Miał ochotę się rozpłakać jak dzieciak. Koszmary stawały się prawdą, to, co ogarniał rozumem prysnęło niczym bajka mydlana i dopiero teraz musiał odkrywać świat na nowo. Błądził po omacku. Szukał światła w tym mroku, który mu zaoferowano. Na razie go nie znajdywał.
Nie mógł się jednak rozryczeć jak baba. Nie był słaby, musiał wziąć się w garść, ochłonąć. Powtarzał sobie, że cokolwiek się stanie, da radę. Przetrwa to.
***
Mark opierał się o dużą komodę, natomiast Henry usiadł na krześle przy biurku, odwracając się tak, by oparcie mieć przed sobą i móc ułożyć dłonie luźno na nim. Obaj w milczeniu obserwowali Su, która gładziła czule po ramionach ich drugą przyjaciółkę — Odettę.
— Co chciałaś nam powiedzieć? — Pierwszy odezwał się blondyn, przerywając napiętą ciszę. Wszyscy mieli grobowe miny i mimo że w pokoju było ciepło, to zdawało się, że ich ciała przenikał chłód, gorszy niż ten, który znali. Z każdą chwilą ponadto narastał.
— Mój wuj ma różne kontakty — zaczęła Su, siadając na łóżku. Odetta spojrzała na nią z wciąż zaczerwionymi oczami, po czym również oparła plecy o ramę łóżka. — Wczoraj u niego byłam i powiedział mi, że coś ostatnio usłyszał.
— Mianowicie? — wtrącił Mark, zaplatając ręce na klatce piersiowej.
— O Cooperach. Podobno nie znaleźli ciała Aarona w domu — szepnęła Su. Henry w zdumieniu już otwierał usta, by coś powiedzieć, ale Su mu na to nie pozwoliła. — Mało tego, wuj jest przekonany, że go nie szukają. Ani mordercy. Cała sprawa jest zamknięta.
— Czyli teoretycznie Aaron żyje? — szepnęła nagle Oddetta. W jej oczach zalśniły na powrót łzy, ale tym razem nie pozwoliła sobie na szloch.
— Tak, teoretycznie tak — powiedziała niepewnie Su, na jej twarzy zaś zamajaczył nikły grymas. — Z tymże po tej rzezi... nie wiem, czy warto mieć nadzieję, że jest gdzieś cały i zdrowy. Wręcz...
— Czy to pewne? Czy twój wuj się czasem nie pomylił? — przerwał poważnie Mark. Jego przystojna twarz teraz zdawała się być wyrzeźbiona w kamieniu. W oczach dostrzec można było jedynie determinacje. Su na chwilę się zamyśliła.
Odtwarzała rozmowę z wujem. Podszedł do niej, kiedy przyczaiła się w kącie baru, by chwilę ochłonąć. Znowu miała kryzys i nie chciała, żeby ktoś zauważył, nim znów zacznie podawać drinki. Wuj nie mógł sobie poradzić bez niej, więc zgodziła się tego wieczora obsługiwać, gdy inna pracownica go wystawiła. Mimo że była w rozsypce, udawała, że wszystko jest dobrze. Bo co innego jej pozostało?
Ale tak, wtedy właśnie podszedł do niej wuj. Jego zazwyczaj łagodne oblicze, tym razem wypełnione było niepokojem oraz dziwną szorstkością. Nachylił się do niej konspiracyjnie, chwilę wcześniej rozglądając się na boki.
— Nie powinienem ci tego mówić. Twoja matka mnie pewnie by za to zabiła, ale... podsłuchałem ostatnio rozmowę...
Susanne drgnęła, wracając do rzeczywistości. Zerknęła ponownie na swoją paczkę i skinęła głową, już bez zawahania.
— Wierzę wujowi — przyznała z dawką nieustępliwości w głosie.
— Od zawsze wiedziałem, że z tym miastem jest coś nie tak — mruknął na to Mark, a blondwłosy Henry mu potaknął.
— Jeśli żyje, odnajdziemy go — rzuciła Odi, marszcząc brwi i odkładając poduszkę na koc. Wstała, poprawiła swoją bluzkę oraz włosy. Su, widząc to, zdołała się nikle uśmiechnąć. — I dopadniemy mordercę.
— Nie sądzę, żeby to było bezpieczne — zauważył murzyn.
— Wycofujesz się? — oburzyła się Susanne.
— Tego nie powiedziałem — odparł Mark. — My z Henrym z chęcią rozpoczniemy śledztwo, wiedząc, czym to może się skończyć. Wy nie powinniście się narażać.
— Chrzanisz — warknęła Su. — Nie będę się biernie przyglądać, jak działacie. Sama wam to zdradziłam i gówno mnie obchodzi, co może mi się stać. Jesteśmy w tym razem, czy to ci się podoba czy nie, ciemnoskóry.
— Ciemnoskóry, serio, Su? Na bardziej rasistowski tekst cię nie stać było? — Markowi nie udało się ukryć rozbawienia.
— Cóż — Susanne wzruszyła ramionami — widocznie przez te dni wyszłam z wprawy.
Odetta cicho się na to zaśmiała. I Susanne pomyślała, że naprawdę chciała wierzyć, iż wszystko będzie dobrze. Bo w duchu bała się tego, że narażała przyjaciół i tego, że dała im niepotrzebnie nadzieję. Miała wiele wątpliwości oraz obaw przed tym, co mogło ich spotkać za zasłoną Soundside City. Wydawało się jej bowiem, że to miasto skrywa dużo mrocznych sekretów, które nie lubiły nastolatków takich, jak oni. Ale z drugiej strony, Su nie wyobrażała sobie teraz stchórzyć.
Jeśli był cień szansy, że Aaron żył, a przede wszystkim potrzebował ich pomocy, nieważne jak duże ryzyko na nich czyhało, warto było zaryzykować.
Była o tym przekonana.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top