ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
Kto kontroluje przeszłość, ten ma władzę nad przyszłością.
George Orwell
Pamiętał, że, kiedy zasnął, na zewnątrz było jeszcze jasno, teraz zaś owlekały ich przyjemne cienie. Aaron poruszył się, czując natarczywy ból, szczególnie kłujący pomiędzy pośladkami. Westchnął z wyczerpania i ciężaru, który nadal wyczuwał na plecach.
Co ja sobie myślałem? — rzucił do siebie w duchu, przypominając sobie sceny gorącego seksu ze Stephenem. W tym samym momencie poczuł drobne muśnięcia nosa na karku. Przymknął odruchowo powieki, bo to było dziwnie kojące uczucie, które pozwoliło mu pozostać dłużej w łóżku, ignorując tym samym mroczne odmęty własnej jaźni. Na ten moment sądził, że mógłby zwariować, gdyby zaczął intensywnie analizować wszystko, co się wydarzyło.
— Nie zasnąłeś? — zapytał Aaron, odchylając głowę, by dać więcej miejsca Stephenowi. Właściwie nie wiedział, co ma powiedzieć do wilkołaka, z którym niedawno uprawiał gorący stosunek, a który nadal miał go nadzianego na swojego miękkiego penisa. Szczególnie biorąc pod uwagę fakt, że był to Stephen, który zazwyczaj traktował go z jawną pogardą, wygłaszał swoje drażliwe przemyślenia i wydawał surowe rozkazy.
— Nie jestem zmęczony — oznajmił swobodnie Stephen.
Aaron nie wytrzymał i wybuchnął śmiechem. Stephen prawdopodobnie przez to trwał w konsternacji, ponieważ drgnął, a potem odsunął się, uwalniając wreszcie chłopaka spod siebie. Blondyn odwrócił się, by móc spojrzeć na wilkołaka, który opadł na poduszki obok. Ich łydki nadal się stykały i Aaron nie przeoczył tego faktu.
— Z czego się śmiejesz? — zapytał mężczyzna, unosząc brew. Wydawał się naprawdę ciekawy odpowiedzi. Aaron zauważył, że jego oczy już przybrały swój naturalny, zielony odcień.
Blondyn pochyl się, przez co ich nosy otarły się o siebie. Śmiech zamarł na jego wargach. Nie wiedział kiedy, a znowu ich usta do siebie przywarły.
Jak tu dotarli?
To nie był pocałunek, który prowadziłby do czegoś oprócz poczucia wzajemnej bliskości. Dlatego tym bardziej wprawił go w oszołomienie, pomimo faktu, że sam nadal pozostawał równie zachłanny, co wcześniej. Obaj splatali zawzięcie języki, naprawdę nie mogąc się sobą nasycić. Aaron wiedział, że seks czasami nie oznaczał żadnego przywiązania, dlatego przypuszczał, że po przebudzeniu rozegrają to inaczej. Że Stephen warknie na niego coś obrzydliwego, a potem powie, by zapomniał, że cokolwiek pomiędzy nimi się wydarzyło. Zamiast tego wyglądał na spokojnego. Ponadto zdawało się, że agresja całkowicie ulotniła się z jego ciała. Może dlatego, że wreszcie przestał walczyć z samym sobą.
— Więc tego chciał twój wilk? — zapytał Aaron, kiedy się od siebie oderwali. Stephen nadal trzymał dłoń na tyle jego uda, jakby chciał go w tym sposobem do siebie przysunąć. Jednak jego opuszki palców jedynie błądziły po opuchniętej skórze.
Aaron zadał to pytanie, używając sformułowania „twój wilk" dla własnego bezpieczeństwa. Nie chciał rozdrażnić Stephena, zakładając, że on sam tego pragnął. Chociaż pamiętał słowa Starego Powiernika, który twierdził, że nie ma drugiego Stephena w jego wnętrzu. Jedyną groźną bestią był on sam.
— Chyba tak — mruknął Stephen. — Pachniesz jak ja.
— Już wcześniej pachniałem jak ty — przypomniał mu Aaron z lekkim uśmiechem. — Nacierałem się twoją śmierdzącą koszulką.
— Jednak teraz pachniesz intensywniej, bo masz moją spermę w sobie. — Aaron sapnął, ponieważ nie spodziewał się, że palec Stephena zabrnie do jego jeszcze luźnej dziury. Poczuł, jak nasienie z niego wypływa.
Cholera, musiał wziąć prysznic. Tyle że jak tylko o tym pomyślał, doszło do niego coś jeszcze.
— Nie użyliśmy prezerwatywy — spostrzegł, marszcząc brwi. Stephen jednak wzruszył ramionami, niezbyt przejęty.
— Nie przenoszę chorób, jestem wilkołakiem — oznajmił dosadnie, rozmywając tym samym wszelkie niepewności Aarona. No cóż, przynajmniej to sobie wyjaśnili, chociaż oprócz tego było jeszcze wiele rzeczy, o których musieli porozmawiać... Aaron nawet nie był pewien od czego ma zacząć.
— Więc jak to jest z tą więzią? — zdecydował się zaryzykować i zapytać. — Czy to ona sprawia, że mnie pragniesz?
— Nie wiem — westchnął Stephen. — Nie mam cholernego pojęcia. Dopóki cię nie spotkałem, nigdy nie czułem czegoś takiego. Twój zapach... przenika mnie w każdy możliwy sposób. Śmierdzisz, gdy się boisz...
— Myślałem, że śmierdzę podnieceniem — wtrącił kpiąco Aaron, obracając przeciwko niemu słowa, które wilkołak rzucił mu z samego rana. Mgliście zastanowił się, czy już wtedy zbliżali się do tej niebezpiecznej granicy frustracji seksualnej?
— No cóż, być może było to małe przejęzyczenie — stwierdził Stephen z równie zdradliwym, wyzywającym spojrzeniem. — W każdym razie — odchrząknął — słyszę też rytm twojego serca, głośniej niż swojego własnego. Co zabawne... zawsze przyspiesza, kiedy jestem obok.
To nie była jakoś mocno drażniąca uwaga, ponieważ Stephen brzmiał niemal ozięble, a mimo to Aaronowi zaschło w gardle. I w piersi dudniło mu teraz znacznie mocniej.
— To wszystko mnie drażni — wyznał Stephen wyprutym z emocji głosem. Jego wzrok stał się dziwnie pusty, jakby myślami był zupełnie gdzie indziej. — Ponieważ chcę cię mieć. Najbliżej jak tylko mogę, a i tak mam wrażenie, że to nigdy nie wystarczy. Może musiałbym cię pochłonąć, aby w końcu poczuć satysfakcję.
— Dlatego walczysz sam ze sobą? — podsunął Aaron, opierając podbródek na ręce. W tym samym czasie dreszcz przeszedł po jego ciele, bo przez otwarte okno przedostał się wiatr.
— Nie jestem dobrym człowiekiem — zaznaczył ochryple Stephen, w końcu znowu na niego spoglądając. Dłonie przesunął po udach blondyna, aż palce zacisnęły się zaborczo na jego biodrze. Delikatny ból rozlał się w tej części ciała Aarona, chociaż usta miał mocno zaciśnięte i niczego nie dał po sobie poznać. — Nie jestem nawet człowiekiem. Mógłbym cię tak łatwo zabić... nawet teraz obawiam się, że niektóre kości nie wytrzymają mojego nacisku. Zresztą nadal nie potrafię wyczuć, jak się obchodzić z tak kruchym ciałem.
— Gówno prawda — prychnął Aaron. — Nie mógłbyś mnie uszkodzić przez przypadek. Dużo trenowałem w drużynie piłkarskiej, więc nie jestem ani trochę kruchy...
— Widzisz siebie teraz? — Stephen warknął, lustrując nagiego Aarona. Chłopak oczywiście wiedział do czego zmierza. Faktycznie już dostrzegał kilka ogromnych siniaków, które zabarwiały jego skórę. Widział też na talii odcisk palców Stephena, zapewne powstały w ostatnim akcie, kiedy orgazm go pochłonął. Tyle że... nie miał nic przeciwko temu. Był obolały, to prawda, ale mógł to znieść. Nawet podniecało go to w pewien sposób. Sama myśl o tym, że tak wpłynął na wilkołaka, wprawiała go w ekstazę.
— Mam teraz uwierzyć, że żałujesz śladów, które mi zrobiłeś? — zapytał prześmiewczo Aaron, po części się z nim drażniąc. Po tym jednak dodał cicho: — Wcześniej też mi to robiłeś i obaj wiemy, że po to, aby mnie oznaczyć jako swojego. Czy tak nie jest?
Stephen westchnął, przymknąwszy oczy.
— Wolałem, kiedy byłeś przestraszonym dzieciakiem — powiedział, chociaż Aaron wątpił, by naprawdę miał to na myśli. Być może teraz, tak jak on, zastanawiał się nad wszystkim, co się wydarzyło od ich spotkania. I jak się zmienił ich stosunek do siebie.
Iluzja wzajemnej nienawiści powoli opadała.
— Nie możesz zerwać więzi? — zapytał po chwili ciszy. Mimo że podświadomie znał odpowiedź wilkołaka.
— Nie — zaprzeczył Stephen grobowym tonem. Ponownie rozchylił powieki i zmarszczył nos. W tej chwili wyglądał na przygnębionego. — Gdybym mógł, już dawno by cię tu nie było. A twój świat nie zderzyłby się z moim.
— Więc jesteśmy na siebie skazani — zawyrokował luźno Aaron, jakby tylko to właśnie chciał usłyszeć.
Stephen westchnął, ponieważ także zaczął się z tym godzić. Już nie wszczynał walk ze swoimi myślami czy wrogimi przekonaniami. Ostatecznie doszedł do wniosku, że nie było innego wyjścia, niż poddać się swoim mrocznym pragnieniom. Nie żeby był z tego powodu całkowicie zadowolony. Na razie uspokoił swoje nerwy, wyładował agresję i pozbył się rozpaczy, ale było wiele rzeczy, które w dalszym ciągu pozostawiały wiele do życzenia. Jego życie nadal było ruiną. Wszystkie fundamenty leżały wciąż w gruzach, a on jedynie zebrał garstkę z nich, aby cokolwiek móc zacząć odbudowywać.
Może powinien częściej się pieprzyć, by osiągać złudne ukojenie. Co prawda burzliwe myśli nie odeszły całkowicie, ale stały się mniej nachalne. A umysł wreszcie odpoczął.
— Nie będę się z tobą bawił w dom — zawyrokował po sekundzie, podrywając się do siadu.
— Nie proszę cię o to — zakpił Aaron i wilkołak był pewien, że właśnie teraz przewrócił oczami.
— Więc czego chcesz?
Stephen nie przejmował się ubieraniem, ponieważ nie lubił mieć na swojej spoconej skórze żadnej tkaniny. A skoro już zobaczyli u siebie wszystko to, co było do zobaczenia, Aaron nie miał powodu, by się przed nim peszyć.
— Tylko, żebyś przestał być takim dupkiem jak wcześniej — odparł chłopak, pochylając się i przykrywając ciało kołdrą. Brak obecności Stephena w łóżku tym bardziej sprawiał, że było ono zimne. — Chyba potrafisz stać się przystępnym do obycia, racja? Tkwimy w tym razem, a nasze matki z tego, co się dowiedzieliśmy, łączyła przyjaźń i wygląda na to, że chciały... chciały, żebyśmy byli dla siebie... mili — zakończył niezręcznie blondyn, samemu krzywiąc się na użyte słowo. Cóż, mili było pewnym niedopowiedzeniem, ale w swojej głowie nie znalazł nic bardziej przydatnego, niż to.
— Chciały, żebyśmy się pieprzyli — naprostował dosadnie wilk, z półki biorąc butelkę. Odkręcił ją, po czym wziął duży łyk wody. — Nazywaj rzeczy po imieniu.
— Raczej wątpię, żeby myślały o tym w ten sposób — nie zgodził się z wilkołakiem. Cóż, na pewno jego matka nie myślała o swoim nienarodzonym jeszcze dziecku, że za kilkanaście lat skończy w łóżku z wilkołakiem. Miał nadzieję, że nie.
— Może faktycznie miały inne powody — dodał Stephen, znacznie mniej wrogo niż poprzednio. Aaron widział też, że zastygł na moment, jakby chwilowo nieobecny. — Powiernik wspomniał, że chciały nas chronić. Pytanie przed czym?
Aaron nie odpowiedział, ponieważ nie sądził, żeby właśnie tego oczekiwał od niego wilkołak. Pytanie zdecydowanie kierował do siebie samego, rozważając jednocześnie opcje, które być może pojawiły się w jego głowie.
— Jaki jest teraz plan? — wtrącił Aaron, myśląc o tym, co ich mogło czekać. — Czy wracamy do Soundside, a może już teraz sprawdzisz czy... to, co sugerował Powiernik, jest prawdziwe? Nasza więź powinna cię wzmacniać, jakoś...
— Na razie się wykąp — odparł roztropnie Stephen, przełykając kolejny łyk wody. Zakręcił butelkę, znowu odstawiając ją na blat. Wreszcie odwrócił się do niego z nieprzeniknionym spojrzeniem. — Chyba, że jechać ze mną w tym stanie.
Aaron zmarszczył czoło.
— Już jedziemy? Jest dwudziesta druga lub trzecia godzina, to chyba nie najlepszy czas do odjazdu — osądził, przyglądając się ciemnością, które trwały za oknem. Jedynie latarnia oświetlała chodnik oraz ich dwie, ciemne sylwetki. Można było powiedzieć, że pomarańczowe światło wkradało się nieproszone do środka. Ale Aaronowi wcale to nie przeszkadzało, ponieważ mógł więcej dostrzegać w otaczającym ich półmroku. Domyślał się też, że dla Stephena ciemność nie stanowiła problemu. Zapewne widział tak dobrze, jak w dzień.
— Jeszcze nie jedziemy do Soundside — uprzedził Stephen. Pomiędzy jego brwiami pojawiła się bruzda, ale wygładziła się zaraz potem. — Odwiedzimy pobliski kościół.
Nie tego spodziewał się Aaron. I zdecydował dać znać, co na ten temat myśli.
— Nie podoba mi się to — zawyrokował szczerze. — Co będziemy robić, do diaska, w kościele o tej porze? Bo chyba nie modlić...
— Zawsze możesz dla mnie klęknąć — stwierdził łaskawie brunet. Przy tym jego zielone tęczówki zalśniły złowrogo.
— Jesteś obrzydliwy. — Skrzywił się, choć kącik ust zdradliwie mu zadrżał. — I nie masz za grosz szacunku do religii.
— Czuję się urażony — mruknął arogancko Stephen. — Wystarczyło powiedzieć nie.
Młody Cooper jednak ten przytyk wyjątkowo przemilczał i ruszył do drugiego pomieszczenia. Było zimno, a on był nagi, więc przemknął pośpiesznie po zimnych kafelkach, po czym wszedł do wanny. Tym razem nie napuszczał wody, a po prostu chwycił za słuchawkę, aby oblać się wrzątkiem.
W tej pozycji, całkowicie wyprostowany, mógł do połowy dostrzec siebie w lustrze nad zlewem. Mimo że szkło pozostawało lekko przetarte oraz powoli parowało, ukazywało jego obraz całkiem przejrzyście.
Aaron więc zdumiony zerknął na swoje nagie ciało i zrozumiał, dlaczego Stephen mu się tak przyglądał. Cóż, naprawdę robił wrażenie. Pomijając fakt, że na szyi znowu posiadał szkarłatną obręcz, to i usta wyglądały niezbyt zachwycająco — były okrutnie spuchnięte i rozcięte w trzech miejscach. Dalej, jeden sutek przybrał odcień burgundu, a centymetr od niego trwała obfita malinka, która bardziej przypominała ugryzienie rozszalałego zwierzęcia, niż ukąszenie jakiegokolwiek kochanka. Na talii, tak jak wcześniej, dopatrzył się śladów dłoni, prawie jakby Stephen wciąż go przytrzymywał od tyłu. W dodatku nawet dostrzegał cześć posiniaczonych bioder. Na całe szczęście lustro było na tyle małe, że już nie mógł zobaczyć dolnej partii ciała. Przede wszystkim tego, jak wyglądał jego zmaltretowany tyłek.
Aaron posłał sobie ostatnie spojrzenie, przełknął ślinę i zacząć zmywać z siebie brud.
Nie powinien tak się tym cieszyć, upomniał się w duchu. Co powiedzieliby rodzice? Choć nigdy nie uważali go za grzecznego chłopca, patrząc przez pryzmat choćby znalezionych majtek obcej dziewczyny w kuchni, to mimo wszystko jednak... poekscytowanie brutalnym seksem mogło być ich limitem. Poza tym jego pierwszy raz z mężczyzną z założenia pownien być delikatny i uważny, a nie dziki oraz pozbawiony rozsądku. Ale nadal... lubił to.
Seks pozwolił mu ochłonąć, pozwolił na to, żeby uścisk w piersi zelżał. Dzięki czemu nie czuł się już tak samotny, odizolowany i nie mający nikogo. Gdy Stephen w niego wtargnął, odczuł z nim połączenie. Przede wszystkim psychiczne.
W gruncie rzeczy obaj stracili tyle samo.
W dodatku naprawdę liczył, że będą dla siebie chociaż trochę uprzejmi. Nie oczekiwał wcale kolejnych schadzek ani głębszej relacji, po prostu uważał, że to nie była podstawówka, aby się nadal wykłócali. Dobrze rozumiał, że nie trzeba było kogoś znać, aby sobie ulżyć. Nie będzie przecież miał wyrzutów, że spuścił z siebie trochę ciśnienia.
Chciałby jednak się z nim rzeczywiście zaprzyjaźnić. Stephen bowiem okazał się swego rodzaju jedynym łącznikiem między nim a jego zmarłą matką i czuł, że w ten sposób spełnia jej wolę. Tego chciała, prawda? Na zdjęciu z matką Stephena wyglądała naprawdę beztrosko, a Aaron marzył, żeby ten uśmiech na zawsze wyrył się w jego pamięci.
Zapragnął również poznać jej przeszłość. Zrozumieć czym się kierowała, kim była. Layla zwykle nie wspominała o swoich czasach młodości i zaczynał pojmować, dlaczego tak było. Być może odczuwał cień żalu, że nigdy nie zdradziła mu swoich sekretów i nie przygotowała na to, co właśnie się działo, ale nie mógł się na nią zbyt długo złościć.
Aaron wyrwał się z myśli, zaczynając skrupulatnie obmywać ciało. Mimo że naprawdę lubił piżmowy zapach wilkołaka, to jednak nie bardzo go satysfakcjonowało uczucie lepkości od potu i zeschniętej spermy. Ponadto prawdopodobnie śmierdział po tak długim czasie od stosunku i choć miał mglistą świadomość, że Stephenowi się ta woń podobała, to jemu samemu niekoniecznie.
Dlatego tym bardziej nacierał ciało, choć nadal z dozą ostrożności przez to, że nadal pozostawała dość wrażliwa. Rany nie goiły się u niego tak szybko, jak u wilkołaka. Trzeba było ponad tygodnia, aby miłosne ukąszenia całkowicie zniknęły.
***
Aaron sprawdził na telefonie, gdzie znajduje się najbliższy kościół, a Stephen, stosując się do jego instrukcji, ich tam zawiózł. Z tego powodu około północy znaleźli się tuż przed potężną budowlą, która w czerni nocy wyglądała niczym z horroru. I pomimo że miasteczko nie wydawało się samo w sobie bogate, ani nadmiernie zadbane, to to miejsce robiło prawdopodobnie największe wrażenie. Wierni musieli wspomagać finansowo parafię, sądząc po wielkim, stworzonym w stylu wiktoriańskim metalowym ogrodzeniu, które otaczało cały teren. Ten płot musiał kosztować fortunę.
— Wysiadamy — oznajmił Stephen, wyłączając samochód, a wraz z nim przednie reflektory, które do tej pory służyły za ich latarki. Co prawda, w niewielkiej odległości stały dwie latarnie, aczkolwiek ich światło nie napawało zbyt wielkim optymizmem. Mimo to Aaron podążył za Stephenem, trzaskając mocno drzwiami.
Skrzywił się. Dźwięk ten nie brzmiał przyjemnie w otaczającej ich ciszy. Miał wrażenie, że zranił jego uszy, a także wzbudził mdłości w jego żołądku. W dodatku nerwowo rozejrzał się po okolicy, zastanawiając, czy czasem nie ujrzy czającego się na nich wielebnego z wodą świeconą i krzyżem w ręce.
— Co tutaj robimy? — zapytał szeptem, spoglądając na Stephena, który stał niewiele kroków od niego. Nadal nie odeszli od auta i gdyby cofnęli się, mogliby przysiąść na masce pojazdu. Chociaż Stephen nie wyglądał, jakby zamierzał dokładnie to uczynić. Zamiast tego zadarł podbródek i przyjrzał się wysokim murom kościoła. Cooper dostrzegał jego zamyślone lico, ponieważ akuratnie chmury przesunęły się, odsłaniając jasny księżyc.
— Idziemy zwiedzać — zawyrokował w końcu, płynnie ruszając w stronę bram. Tego wieczoru nałożył na sobie skórzaną kurtkę, przez co Aaron czuł się, jakby towarzyszył mu łobuz z sąsiedztwa, który zamierzał okraść zakrystię. A samemu mając bluzę zapiętą pod samą szyję, był idealnym partnerem w zbrodni.
— Nie sądzę, aby to był dobry pomysł — burknął do siebie, mimo wszystko idąc śladem bruneta. Nie to, żeby daleko zaszli. Przed nimi stała żelazna brama, która na oko Aarona nie zamierzała drgnąć ani o cal.
Jednak okazało się, że się mylił — sekundę później był świadkiem jak Stephen szybkim, precyzyjnym ruchem złamał kłódkę na dwie części. I odrzucił ją nonszalancko na trawę, niczym zbędny balast.
— Coś nie tak? — zakpił, patrząc na minę Aarona. Blondyn natychmiast zamknął usta, nie chcąc dawać mu tym większej satysfakcji. Po prostu się tego... nie spodziewał.
— Złapią nas gliny i zgnijemy w więzieniu — skwitował dosadnie, zerkając przelotnie na metalowe pozostałości. — Więc wszystko w jak najlepszym porządku.
Stephen uśmiechnął się na ten jawny sarkazm.
— Nie powinieneś trochę bardziej we mnie wierzyć? Zawsze możemy wyjść za kaucją — dodał z błyskiem w zielonych tęczówkach, które tym bardziej lśniły w pogłębiającym się mroku. — Mam też plan B oraz C w ostateczności.
— Naprawdę boję się zapytać, jaki jest plan B — rzucił Aaron, krocząc w ramię w ramię z mężczyzną po kamiennej ścieżce. Obchodzili kościół dookoła, aby w końcu wejść bocznymi drzwiami. Blondyn miał przeczucie, że wilkołak szukał wejścia instynktownie, ponieważ również badał wzrokiem teren.
Gdy weszli, uderzył ich chłód oraz ciemność znacznie czarniejsza od tej na zewnątrz. Aaron odruchowo oświetlił sobie zimne pomieszczenie telefonem, nie odważając się jednak zapalić w nim latarki, a po prostu posługując się wyświetlaczem.
— Plan B to zabicie tych, którzy będą chcieli nas zgarnąć. — Aaron akurat w tym momencie nie widział twarzy Stephena, ale mógł przysiąc, że ten do niego bezczelnie mrugnął.
— Obiecująco — zakpił. — A plan C?
— Zawsze możemy się pogodzić ze zgniciem w więzieniu — odparł natychmiast donośnym tonem. Aaron wzdrygnął się, ponieważ głos jego odbił się echem po całym budynku. Już byli w głównej kaplicy. Tutaj też znajdował się ołtarz, który przyprawiał Aarona o ciarki.
— Nie powinieneś być ciszej? — Aaron zdenerwował się. — Jestem pewien, że ktoś może nas usłyszeć.
— Nikogo nie ma w pobliżu — odparł Stephen już mniej rozbawionym tonem. Właśnie teraz uklęknął i szukał czegoś przy marmurowej posadzce. Aaron oświetlał jego sylwetkę, zastanawiając się, co robi. Ponadto przypomniał sobie o wyczulonych zmysłach wilka — gdyby faktyczni się ktoś tu czaił oprócz nich, Stephen rzeczywiście powinien to wychwycić.
— Nie zamierzasz nic dewastować, prawda? — Aaron również się nachylił. I właśnie wtedy Stephen nacisnął na płytkę, a ona, trzeszcząc niczym stare pokrętło, uniosła się do góry. Wtedy Stephen bez wysiłku ściągnął ją całkowicie.
Aaron nie mógł powstrzymać kaszlu, nim, miał wrażenie, stuletni pył opadł. Z kolei Stephen nie przejął się kurzem ani pajęczyną, znajdującą się we wnętrzu podłużnej, masywnej skrytki. Odchylił ją zgrabnie palcami, a potem z satysfakcją zerknął na to, co znajdywało się w środku.
— Miecze — sapnął na głos Aaron, kiedy odgonił od siebie biały pył. W środku dojrzał cztery stalowe ostrza, które pokrywał mech. Wyglądały przez to na stępione, choć Aaron nie znał się na tym zbyt dobrze. Równie dobrze mogły być ostre jak brzytwa.
Tyle że Stephen nie wyciągnął trzech mieczy, a dobył tylko jednego, który znajdował się na samym wierzchu, a którego opatulała ciemna płachta. Spod czarnego materiału wystawała tylko pozłacana rękojeść.
— Przybyliśmy tutaj po to? — upewnił się blondyn, poszukując wzrokiem czegoś bardziej zachwycającego. Stephen jednak nie podzielał jego braku entuzjazmu, wpatrując się w ukryty miecz, jakby znalazł co najmniej Świętego Graala. — Nie mogłeś sobie zamówić czegoś podobnego na eBayu?
— To nie są zwykłe miecze — odpowiedział Stephen, nadal zafascynowany swym znaleziskiem. Aaron zauważył przy tym, że trzymał coś jeszcze w ręce. Jakąś kartkę, której wcześniej nie dostrzegł. — Nasza skóra jest twardsza niż żelazo, nasze rany goją się szybciej niż śmiertelnych, nasze pazury i zęby zabić potrafią, wrogów i braci. Jesteśmy zagrożeniem dla innych, niebezpieczeństwem dla nas samych.
— Skąd pochodzą te słowa? — zaciekawił się Aaron, zerkając na papier, bo tekst zdawał się zbyt krótki na to, co właśnie wypowiedział Stephen. Poza tym jego głos brzmiał dziwnie płynnie, jakby recytował jakiś wiersz.
— To właśnie młodym wojownikom mówią ojcowie, mentorzy, czasem matki albo Radni. W naszych watahach powiedzenie, które usłyszałeś, jest prawie jak kołysanka do snu. Musisz je znać, by wiedzieć, kim jesteś.
— Co ono oznacza? — dopytał Aaron, prostując się wraz ze Stephenem. Oczy wilka intensywnie się w niego wpatrywały. Przenikały go mądrze, z niezwykłym żarem czegoś niezidentyfikowanego. Ten szmaragdowy odcień naprawdę wzbudzał w Aaronie gamę uczuć. Niepokoju, podekscytowania... i czegoś jeszcze. Czegoś, o czym wolał nie myśleć.
— Pamiętasz, jak niemal zabiłeś Terry'ego?
Aaron miał jedną dłoń schowaną w kieszeni bluzy — to właśnie ją zacisnął z całej sił i liczył, że Stephen, skupiony na jego twarzy, tego nie wyłapie. Wspomnienie ataku mroziło w nim krew w żyłach. Wmawiał sobie, że zrobił, co trzeba było. Na miejscu Terry'ego mógł być przecież Stephen.
— Tak, pamiętam — wychrypiał, kiwając przy tym głową. — Uderzyłem go... siekierą.
— I nie powinieneś go w ten sposób zranić — oświadczył twardo Stephen — nasze skóry są tak twarde, że zwykłe ostrza sobie z nią nie poradzą. Strzelby, noże... na wszystkie te ludzkie narzędzia jesteśmy odporni, ponieważ jedyne, co jest dla nas zabójcze, to kły i pazury drugiego wilka. Wiesz, jak polowali na nas kiedyś Łowcy, gdy byli jeszcze aktywni? — spytał, choć nie czekał na odpowiedź. — Często, zabitemu przez własnych pobratymców wilkołakowi, wyrywano kły i pazury, potem łączono je ze stalą. Takim sposobem Łowcy, którzy początkowo tylko przyglądali się naszym własnym bitwom, mogli nas uśmiercać.
— Ale ta siekiera... — nie zrozumiał Aaron.
— Ta siekiera należała do mnie — przypomniał mu Stephen. — Właściwie jest jeszcze jeden znaczący fakt, który powinieneś wiedzieć. Od Łowców nauczyliśmy się wykonywać bronie tak, jak oni. Wszystkie nasze narzędzia myśliwskie są równie niebezpieczne. W dobrych rękach potrafią zadać śmiertelny cios każdemu wilkowi.
— Więc pośmiertnie wyrywacie zmarłym kły i pazury? — upewnił się Aaron, który naprawdę nie wiedział, co ma o tym myśleć.
Stephen skinął głową, aczkolwiek naprostował:
— Tylko jeśli zmarli w swych wilczych ciałach. Nasze ludzkie sylwetki nie są tak odporne i nie posiadają tego, co nas określa jako wilkołaków. Łatwiej jest nas zabić w człowieczej formie, ale podchodzenie do nas bez prawdziwego ostrza jest jedynie samobójstwem. Przemieniamy się zbyt szybko i żyjemy w zwierzęcym ciele tyle, ile zapragniemy.
— No dobrze — westchnął Aaron, wyciągając rękę z kieszeni i przecierając nią włosy, które opadły mu na czoło. — Ale po co ci ten miecz? Będziesz nim walczył?
— On nie jest dla mnie — zaprzeczył natychmiast wilk. Zbliżył się do Aarona i wyciągnął rękę, aby chłopak mógł odczytać karteczkę, która niewielkim drucikiem została przyczepiona do pochwy miecza. Musiał to być dobrej jakości pergamin, bo przetrzymał w tym miejscu lata, aż w końcu znalazł się w dłoni Aarona.
To twoje dziedzictwo, synu.
L. Cooper
— Jest dla ciebie.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top