ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

Niewiele przecież trzeba słów, żeby zamknąć w nich nasze przeznaczenie. I, być może, ze wszystkich słów tylko te niedokończone są jak ziarna, kiełkują, rosną.

Wiesław Myśliwski

Stephen wyczuł na sobie przeszywające spojrzenie i mimowolnie odchrząknął, czując się jednocześnie dziwnie niezręcznie. Być może przesadzał, ale jego wilk w środku nadal pozostawał niestabilny emocjonalnie. Chociaż, czy przypadkiem nie próbował usprawiedliwić własnych działań, zwalając to na swoją drugą, zdziczałą naturę? Czy się w ten sposób nie bronił przed absurdalnym ukłuciem współczucia?

— Jak sobie poradziłeś?

To był zaledwie szept. Niemniej zdarty ton głosu Aarona dobiegł jego uszu doskonale, nie napotkawszy żadnych przeszkód. Stephen zdziwił się, słysząc pytanie, jednakże nic nie dał po sobie poznać. Maska obojętności doskonale przylegała do oblicza wilkołaka.

— Z czym?

Aaron poprawił się na siedzeniu. Poliki miał opuchnięte, oczy wciąż lekko szkliste, co nie przeszło bez uwagi drugiego mężczyzny. Dłonie Stephena mimowolnie zacisnęły się jeszcze mocniej na kierownicy. Żyły przy tym uwydatniły się. To była jedyna reakcja, nad którą nie zdołał zapanować.

— Ze stratą — wyjaśnił Aaron, nawiązując do śmierci bliskich bruneta. Stephen drgnął, widomo matki i Evelyn znowu powróciło. Chociaż prawdopodobnie cały czas tutaj z nimi były, trwały w tym dusznym aucie prawie jak zbłąkane dusze, jednak ignorował je, jak większość rzeczy, które stawały się dla niego niewygodne.

— Odpłacę temu, kto to zrobił. — Barwa głosu Stephena stała się niemalże stalowa. Tęczówki zwęziły się, a zieleń zastąpił błysk ognia. — Nie spocznę, dopóki nie wykończę tego, który odebrał mi wszystko. I nawet śmierć może ze mną walczyć, ale nie wygra, bo jeśli mam umrzeć, to tylko ze swoim wrogiem.

Po ciele Aarona przeszły zimne ciarki, tym razem nie od zimna, a od poczucia strachu. Stephen nie brzmiał jak ktoś, kto łatwo odpuszczał. Każde słowo, które wybrzmiało z jego ust, niosło z sobą moc. Ostrzeżenie. Jakby świat mógł się przed nim walić, a go by to obeszło, póki nie wypełni swej przysięgi. Chciał bowiem tylko jednego — zemsty. Zemsty za wyrządzone krzywdy.

— Słuchaj — zaczął raz jeszcze Stephen, skupiając się na drodze. Właśnie znowu uruchamiał pojazd, by wreszcie mogli dotrzeć do tego przeklętego Dallonstone. A z tego, co wiedział, dzieliło ich naprawdę niewiele mil. — Jestem pewien, że ten, kto wykończył moją rodzinę, wykończył również twoich rodziców. Mogę ci obiecać, że ich także pomszczę. Masz moje słowo.

— Dlatego jedziemy do Dallonstone — mruknął do siebie Aaron, patrząc już na drogę. Wzrok miał odległy i Stephen pomyślał, że znowu w głowie ma obraz Cooperów. Drugi mężczyzna osobiście nigdy ich nie poznał i być może żałował tego. Samemu niemniej pamiętał promienną twarz matki oraz krzepką postawę ojca Aarona. Obserwował ich z daleka, nieświadomie, gdy czaił się na chłopaka.

Wydawali się... dobrymi ludźmi. Pogodni, uprzejmi... Na pewno nie zasłużyli na los, który ich spotkał.

Stephen miał nadzieję, że Aaron przeboleje ich śmierć. Chociaż już teraz zdawał się być w lepszym stanie po tym, co odpowiedział mu Stephen. Zemsta niejednego, wiedział, trzymała przy życiu. Może Aaron też zechciałby poczucia sprawiedliwości w tym wszystkim?

Sprawiedliwość, od maleńka Esmeralda wmawiała Stephenowi, że świat jej nigdy nie dawał. Samemu trzeba było po nią sięgnąć. Własnymi dłońmi. Może niektórzy mogliby powiedzieć, że zemsta niczego nie ułatwiała, nie dawała poczucia spełnienia, aczkolwiek Stephena wychowano w innym wierzeniu.

Jeśli ktoś cię rani, musisz zranić głębiej. Jeśli ktoś ci grozi, musisz mu pokazać, gdzie jego miejsce. Jeśli ktoś naruszy twoje terytorium, nie może ujść mu to na sucho. Jesteś Alfą, a Alfa ma być silny i nieustępliwy. Ma opiekować się swym stadem, ale przede wszystkim ma obowiązek stania nad innymi — nauki matki echem rozbrzmiewały w jego myślach. Słyszał jej niezachwiany ton, jakby siedziała tuż obok, nadal pełna życia. W dzieciństwie tego typu przemowy wygłaszała do niego wielokrotnie, a on, zaledwie dziecko, patrząc wielkimi oczami, wysłuchał ich wszystkich.

Jego matka była z natury łagodna, nie tak jak swoja siostra, jednakże w stosunku do Stephena pozostawała często szorstka w obyciu. Tylko spojrzenie, które mu posyłała, wydawało się nadal niebywale miękkie. Zwykle zdawało mu się przez to, że powstrzymywała się przed okazaniem mu jakiejkolwiek czułości. Chociaż widział, jak inne szczenięta z wioski zabierała na kolana i szeptała im czule do uszu.

Stephen już od najmłodszych lat był pozbawiony tego rodzaju ciepła. Choć nie miał żalu, bo jako przyszły przywódca rozumiał cierpienia swej matki w tamtym okresie. Wiedział, że przed oczami Rady czy ciotki, nie mogła być po prostu kochającym opiekunem. Według ich założeń, nawet ona musiała być oddana Alfie, usłużna i wychowująca przyszłego przywódcę, nie syna. W pewien sposób więc odebrali jej to, co miała najcenniejsze. Stephen przypomniał sobie moment, gdy wreszcie dorósł i zapytał o to matkę.

Stała na werandzie, patrząc na bawiące się na ganku dzieci. Ich matki ganiały wraz z nimi, próbując je złapać. Donośne chichoty docierały do nich nawet z miejsca, w którym stali. Przechodzący obok strażnicy także od czasu do czasu posyłali w tę stronę uśmiechy, choć zdecydowanie mniej wylewne. Sama Esmeralda przybrała ten czuły wyraz twarzy, lekko nostalgiczny.

Stephen miał już siedemnaście ludzkich lat. Podszedł bliżej do kobiety i zatrzymał się dopiero obok niej, ramię przy ramieniu. Już teraz przerastał ją o głowę.

— Nie masz żalu? — zapytał, swój wzrok również kierując w tą samą stronę. Aczkolwiek jego twarz, w odróżnieniu od matki, pozostawała niezachwiana.

— Żalu? Dlaczego miałabym go mieć? — zdziwiła się. Potem przechyliła głowę, a Stephen wyczuł jej badawcze spojrzenie na własnym licu.

— Odebrano ci możliwość wychowania mnie — mruknął, wyjaśniając to, do czego zmierzał.

Przez chwilę panowała pomiędzy nimi cisza. Matka cały czas na niego patrzyła, chociaż nie odwzajemnił tego. Być może bał się, że jego surowość ją odstraszy, dlatego unikał kontaktu.

— W życiu mogę żałować wielu rzeczy — wreszcie odezwała się twardym tonem — ale nigdy tego, że jesteś moim synem. Ani tego, że urodziłeś się Alfą. Jestem z tego dumna.

— Cierpisz jednak — dodał Stephen. To nie było pytanie, a spostrzeżenie, które nabył kilka miesięcy temu. Jego treningi nie były ostatnim czasem tak częste, więc mógł przebywać w wiosce i domu. Teraz, po latach szkoleń i wiedzy, którą przekazywała mu Amara, dostrzegał znacznie więcej.

— Cierpię — przyznała wolno — ale dlatego, że nie mogłam ci ofiarować tego, co pragnęłam.

— Chyba już jesteśmy.

Stephen drgnął. Wrócił do rzeczywistości, a jego wzrok z jezdni pomknął na dalszy krajobraz. W otaczającej dziczy dostrzegł faktycznie kontur pierwszych budowli oraz szyld z przetartym napisem „Dallonstone". Samochodów wyjeżdżających z miasta, czy wjeżdżających nie widział. Ulice pozostawały nieprzyjemnie puste.

Nie wjechał jednak do Dallonstone, zatrzymał się na przybocznej drodze. Aaron natychmiast zmarszczył brwi, nie rozumiejąc tego działania. Szczególnie, że Stephen przekręcił kluczyk, a auto zgasło.

— Co robisz?

— Wataha już powinna tu być — wyjaśnił, wychodząc z auta. — Upewnię się, że wszystko z nimi w porządku.

Aaron w ogóle nie spodziewał się takiej odpowiedzi, szczególnie, że całkowicie zapomniał o watasze, która do nich dołączyła. A raczej do Stephena. Przypomniał sobie te wymęczone twarze i zadrżał.

— Jesteś pewien, że Rita tam czeka? — zapytał niepewnie, rozglądając się na boki, by zobaczyć chociaż cień jakieś podejrzanej zwierzyny. Nikogo jednak nie widział, ani choćby ptaka na niebie. Otulała ich cisza oraz zapach deszczu, który dobywał ich nozdrzy. Zimno także wpadało przez uchylone drzwi, póki Stephen ich nie zatrzasnął.

Wilkołak nie odpowiedział, jedynie potaknął nikłym skinieniem. A potem ruszył w gęsty las. Podążał za wonią, która wskazywała mu drogę. Czuł i słyszał w pobliżu wiele rzeczy, aczkolwiek umiejętnie je rozgraniczał. Teraz potrzebował tylko znaleźć watahę Terry'ego. I wiedział, że tutaj byli.

Nie miał potrzeby przemieniać się w wilka, aby zmniejszyć dystans, ponieważ wiedział, że czekają na niego tuż przed miastem. Czuwali, by go przywitać. I faktycznie, zaledwie po kilku kolejnych przebytych metrach, dostrzegł ruch. Wilk przemienił się na jego oczach, a znajoma twarz pojawiła się tuż przed nim. Naga Rita przywitała go potulnym schyleniem głowy.

Nadal miała zabrudzone lico oraz cienie pod oczami. Kilka szorstkich zadrapań na ciele. Była delikatniejsza niż większość kobiet, którą miał przyjemność ujrzeć, ale jednocześnie dość twarda psychicznie, by móc poświęcić się dla większych celów. Dla swojego ludu. Stała bowiem tu od przeszło kilku godzin jako jedyna, biorąc na siebie ten obowiązek. Nie żeby Stephen jej współczuł. Doceniał to, ale nic poza tym. Z doświadczenia wiedział, że nie ona jedna musiała dokonywać brutalnych wyborów, czasami stawiając się na dalszym miejscu.

— Gdzie się osiedliliście? — zainteresował się na wstępie, odwzajemniając wzrok, gdy w końcu wyprostowała się. Tak, jak każdy wilk, stała dumnie, może nawet zbyt dumnie, by prezentować przed nim swoje gibkie ciało. Mimo że wzrok Stephena nie schodził dalej niż jej oczy, to i tak mimowolnie widział jej obfite piersi, czy niezakrytą niczym kobiecość. Podobał mu się widok przed nim. Chociaż być może przyczyną było podobieństwo do Evelyn. Tak, jak wcześniej zauważył, długie, ciemne włosy zaplecione we warkocz i te rysy były prawie że identyczne. Choć skóra zupełnie pozbawiona blizn, które często naznaczały zwiadowców. Była też bardziej kobieca i posłuszna.

Patrzyła na niego ponadto z jawnym zainteresowaniem, chociaż zdecydowanie była starsza od niego oraz wiedziała o jego Wybranym. Stephen w duchu prychnął na to wspomnienie. Być może w innym przypadku wykonałby jakiś ruch w jej stronę, ale teraz musiał pamiętać o dzieciaku zostawionym w samochodzie. Poza tym jego wilk mógłby tego nie przyjąć dobrze.

Zresztą Stephen nie miał czasu na amory. Nawet na te przelotne.

— Moja kuzynka mieszka w tych rejonach. Przygarnęła nas pod swój dach. Także sąsiedzi udzielili schronienia, więc nie musisz się o nas martwić. Poradzimy sobie.

— Dobrze. — Stephen nie spuszczał z niej oczu. Zmrużył powieki, dobrze się namyślając. — Czy wiesz, gdzie znajduje się w okolicy najbliższy motel?

Rita skinęła głową.

— Musicie jechać prosto, a potem skręcić w lewo. Zaraz za zakrętem będzie niewielki, czerwony budynek z szyldem „Niebiańska przystań" — wyjaśniła.

— Więc tam się zatrzymamy — oznajmił. Po czym dodał: — Jeszcze jedno... Stary Powiernik, czy wiesz, gdzie go znajdę?

— Tak, jak wspomniałam, nie wiem o nim zbyt wiele. Jednakże mogę wysłać zwiadowców, by popytali mieszkańców. Być może któryś z nich go znajdzie.

— Tak zrób — nakazał Stephen. — Do tego czasu pozostaniemy w motelu.

— Co pragniesz od niego usłyszeć? — niespodziewanie zapytała kobieta, marszcząc czoło. Stephen niemniej nie wydawał się zdziwiony i, prawdę powiedziawszy, wcale nie był. Przysięgła oddanie nowemu Alfie, ale zapewne nadal zastanawiała się jaki los ich czekał. A jeśli Stephen nie poczyni postępów, być może chciała się przygotować na śmierć. Wcześniej, gdy uciekali wraz z Terrym, zapewne także to zrobiła.

— Chcę uzyskać od niego odpowiedzi — wyznał oszczędnie, nie dzieląc się jednak, jakie pytania w istocie go dręczyły. Miał ich zaś całkiem sporo. — Twój mąż zasugerował, że to jedyna osoba, która może mi ich udzielić i mam nadzieję, że moja podróż rzeczywiście nie okaże się daremna.

To nie była wcale groźba. Stephen nie oskarżał Rity, ani Terry'ego za manipulacje nim, ale naprawdę liczył, że dowie się czegokolwiek. Nie po to zresztą jechał do Dallonstone, by wrócić z pustymi rękoma.

— To były jego ostatnie słowa — rzuciła Rita, starając się mieć spokojny, niezachwiany ton głosu — więc sądzę, że istotnie miały znaczenie.

— Też tak myślę — zgodził się Stephen. — W każdym razie możesz już wracać do swoich ludzi. Odpocznij, Rito, zasłużyłaś na to.

— Dziękuję, Alfo — szepnęła kobieta, po czym znów się pochyliła w geście szacunku, nim wycofała się w głąb lasu. Tak, jak poprzednim razem, ujrzał po chwili wilka, który znikał pomiędzy drzewami. Jego oczy przesunęły się w oka mgnieniu na ruch na drzewie. Odruchowo drgnął, a jego źrenice zwęziły się, wyczuwając ofiarę. Była to jednak tylko wiewiórka, która czmychnęła w popłochu, wyczuwając zagrożenie.

Stephen jej też się przez krótki moment przyglądał, a następnie samemu ruszył w drogę powrotną. Po niecałych pięciu minutach dostrzegł auto i Aarona, który rozglądał się niespokojnie na boki na swoim siedzeniu.

Wcale mu się nie dziwił, po tym, czego ostatnio był świadkiem. Na jego miejscu również zachowałby czujność.

— I co? Znalazłeś kogoś? — Od razu usłyszał pytanie, gdy tylko otworzył drzwi od strony kierowcy i zasiadł przed kierownicę.

— Tak, Rita na mnie czekała.

Aaron rozchylił usta w delikatnym szoku. Prawdopodobnie jednak powątpiewał w to, by wilki już tutaj stacjonowały. Albo w to, że pozostawały tak oddane nowemu przywódcy.

— A gdybyś się nie zjawił?

Stephen uruchomił pojazd, ponownie sekundę później wyjeżdżając na pustą ulicę. To miasto budziło w nim niechęć i, tak jak się spodziewał, większość budynków pozostawała ruiną. Mieszkańcy zaś wydawali się być w większości starymi ludźmi, którzy widzieli już zbyt wiele w swoim życiu, by chcieć chociaż wychylać się ze swych chat. Był to też poniekąd teren Terry'ego, a przynajmniej, póki żył. Stąd Terry znał Starego Powiernika.

— Czekałaby dalej — odpowiedział po czasie Stephen racjonalnie. — Być może dzień lub dwa. Potem szykowałaby się na śmierć.

— Nie rozumiem — wyznał szeptem Aaron, mocniej wgłębiając się w siedzenie. Nadal było mu chłodno, ale nie aż tak jak na początku. Mimo tego instynktownie chciał się w stopić z tapicerką, możliwe, że na samo wspomnienie o śmierci. Szczerze mówiąc, już miał dość grzebania żywych.

— Bez Alfy są słabi i nie przeżyliby długo — odpowiedział, zawczasu dodając: — W pobliżu jest wiele watah, które tylko czekają, by przejąć te tereny. I one nie są tak miłe, jak sobie wyobrażasz. Nie wzięłyby tych wilków pod swoje skrzydła, wyrżnęliby ich co do ostatka.

— Nawet te dzieci? — przeraził się Aaron, przypominając sobie, że pośród tylu wilkołaków, widział też młodsze, niewinne twarze. Również nastolatków.

— Dziecko czy nie, to nie ma znaczenia — skwitował sucho Stephen, wiedząc najlepiej jakimi prawami rządził się świat wilków.

— Więc oprócz twojej watahy i tej, którą przygarnąłeś, są inne? Dużo ich jest? — dalej podpytywał Aaron i Stephen miał przeczucie, że chciał zająć czymś umysł, z tego też powodu nie odmawiał mu odpowiedzi. Tym razem postarał się być nastawiony mniej negatywnie do chłopaka, szczególnie wiedząc, że śmierć rodziców nim wstrząsnęła. I właśnie dlatego tak ochoczo odpowiadał.

— Okolice Soundside City należały do nas. O dalsze tereny na zachodzie w ostatnich miesiącach toczyły się boje. Myśleliśmy, że to Terry, chociaż teraz już wiem, że wcale tak nie było. Nie naruszył granicy, a tak przynajmniej mi powiedział.

— Słyszałem to — przypomniał mu Aaron. — Nie wydawał się kłamać.

— Tak — przytaknął wilkołak. — Na łożu śmierci trudno o kłamstwo. W każdym bądź razie — kontynuował luźniejszym tonem — jest wiele watah, ale bardzo daleko. Nie stanowią też większego zagrożenia. Albo nie stanowiły, jak widać wszystko się zmienia.

— Ale mówiłeś, że dla watahy Rity...

— Tak — przerwał mu Stephen, wiedząc o co mu dokładnie chodzi. — Są jeszcze watahy, które podróżują, nie przywiązując się do własnego miejsca. Wiodą tryb koczowniczy i szukają takich słabych watah, by je wybić i przejąć ich terytoria. Dlatego powiedziałem, że lud Terry'ego był bliski wyginięcia.

— Nie do końca to pojmuję — wyznał Aaron, opierając policzek o zimną szybę. Właśnie rozglądał się, patrząc na miasteczko zza szklanej powłoki. Widział jakąś starą kawiarnię i kilku ludzi, którzy oglądali się na ich samochód, ponieważ niewiele tu aut przejeżdżało. Jakieś dzieciaki też bawiły się na dziedzińcu, kopiąc piłkę. — Czy oni nie mogą walczyć bez ciebie?

— Mogą, ale przegrają — odrzekł Stephen, a Aaron wyprostował się, słysząc nutę powagi w głosie wilkołaka.

Właściwie miał ochotę podpytać, skąd taka pewność, aczkolwiek właśnie zatrzymali się na małym parkingu, a Stephen wyszedł już na zewnątrz, Aaron więc, chcąc nie chcąc, także to poczynił. Wzięli swoje rzeczy i ruszyli do czerwonego budynku, który wyróżniał się na tle szarych budowli.

Niebiańska przystań — przeczytał na głos Aaron z szyldu. Brzmiało dość osobliwie i, gdyby to mu przyszło wybrać nazwę motelu, w życiu nie wymyśliłby czegoś tak tandetnego. Powstrzymał się jednak od komentarza i wszedł po kilku kamiennych schodkach do góry, po czym ruszył za plecami Stephena. To właśnie on pchnął trzeszczące, zielone drzwi.

Wnętrze było dość przytulne, choć niezbyt duże. I trochę unosił się smród stęchlizny, jakby główne zatrzymywali się w tym miejscu sami starzy ludzie. Aaron zmarszczył nos, ale potem udał, że nic nie czuje, dostrzegając przy ladzie czterdziestoletniego mężczyznę. Miał na sobie jakieś dziwny, staroświecki uniform. Grał w gry, o co mógł się założył chłopak, patrząc, jak stuka w zardzewiały komputer, ale jak tylko ich zauważył, wyprostował się ze sztucznym uśmiechem.

Zapewne nie spodziewał się nikogo o tej porze w środku tygodnia, a już na pewno nie tak młodych ludzi. Aaron miał nadzieję, że nie miną się z jakimiś dziadkami, ponieważ, znając życie, nie poskąpiliby uwagi na temat ich wyglądu. A po ostatnich przeżyciach zapewne prezentowali się niezbyt przyjaźnie, szczególnie Stephen ze swoim morderczym spojrzeniem.

— Państwo mają rezerwacje czy...? — udał, że przegląda coś na wyświetlaczu urządzenia, a Aaron był pewien, że akurat na ten dzień nie mają żadnych rezerwacji na żadne nazwisko. I na pewno nieznajomy już wcześniej o tym wiedział, ale chciał udawać profesjonalistę.

— Nie mamy — zapewnił sucho Stephen, wyciągając z torby zwitek banknotów. Niedbale rzucił je na stół. — Chcemy się zatrzymać na parę dni, wystarczy nam jakiś zwykły pokój. Zależy nam na dyskrecji, więc żadnych kart, rozumiesz?

Mężczyzna przyjrzał się spokojnie Stephenowi i dopiero potem skinął głową, wyciągając ręce po pieniądze. Wszyscy trzej wiedzieli, że tam jest więcej, niż mógł sobie wyobrazić.

— Proszę tylko wypełnić formularz. — Podsunął mu papiery, a Stephen bez oporu je chwycił wraz z długopisem. Przez chwilę Aaron obserwował, jak wypełniał puste miejsca. Co dziwne, miał naprawdę ładne, schludne pismo. I robił to ze skupieniem, chociaż Aaron mógł się założyć, że nic z tego nie było prawdziwe. Żadne nazwisko czy imię.

— Bardzo dziękuję. — Recepcjonista uśmiechnął się, gdy dostał już wypełniony formularz z powrotem. — Życzymy udanego pobytu.

Wycofali się z kluczami w dłoni. Motel nie miał windy, więc musieli wspiąć się po krętych schodach. Aaron jednak nie narzekał, był do tego przyzwyczajony. Zresztą kroczył żwawo, wiedząc, że w końcu będzie mógł odpocząć w prawdziwych warunkach.

— Skąd wiesz, że nie zadzwoni na policję? — spytał Aaron, kiedy znaleźli się na pierwszym piętrze i ruszyli przez korytarz, którego tapeta miała zgniły, żółtawy odcień. Jedyny kwiat, który zapewne miał być ozdobą, trwał w lewym rogu, przy jednym z wejść i zdecydowanie wyglądał na zwiędnięty. — Brzmiałeś podejrzanie. I nie sprecyzowałeś, na ile dni tu się zatrzymamy.

— Nie zadzwoni — zapewnił Stephen spokojnie, wzrokiem szukając numeru dwadzieścia trzy. — Jeśli się nie mylę, Rita już wcześniej go uprzedziła telefonicznie o naszym przybyciu. A nawet jeśli nie, cóż, to byłe tereny Terry'ego, większość ludzi wie czym są wilkołaki. Być może także wie, kim ja jestem.

— Powiedziałeś jej, że tu się zatrzymamy? — podchwycił Aaron, zatrzymując się za Stephenem, gdy ten w końcu odnalazł zaginiony pokój. Łatwo włożył klucz do zamka i przekręcił, wpuszczając ich do środka. — I tak prawdę mówiąc, Rita nie wygląda na kogoś, kto by ogarniał telefon.

— To ona zasugerowała to miejsce, a skoro to zrobiła, wiem, że nie mamy się czego obawiać — dodał dla uspokojenia Aarona Stephen, już zatrzaskując za nimi drzwi i rozglądając się po pomieszczeniu. Aaron też to zrobił, z ulgą dostrzegając boczne drzwi łazienki oraz telewizor, dość malutki, ale jednak.

Jedyne co mu się nie podobało to duże, dwuosobowe łóżko. Zmarszczył brwi i zatrzymał się tuż przed nim, nie rozumiejąc, dlaczego przydzielili im małżeński pokój. Nie to, żeby było tu romantycznie, ponieważ tapeta w kratkę, czy czerwono-brązowy dywan pod nogami wcale nie wyglądały zbyt wzniośle, tak jak te stare meble, aczkolwiek łóżko zdecydowanie było przeznaczone dla par.

— I powinieneś już wiedzieć, że to, iż żyjemy w lesie nie znaczy, że nie znamy się na udoskonaleniach cywilizacji. Po prostu wolimy łono natury — pouczył go Stephen, nie zwracając uwagi na grymas na licu chłopaka, ani na to, że zamarł w pół kroku. Dopiero po chwili, jak rzucił torby na fotel, zerknął na blondyna z uniesioną brwią.

— Co jest nie tak?

— Dlaczego przydzielił nam ten pokój bez pytania? — mruknął sfrustrowany z założonymi rękoma. — Nie będę z tobą spał!

Stephen wzruszył ramionami.

— To potwierdza moją teorię. Rita ma świadomość naszego połączenia, a skoro dzwoniła... — wyjaśnił Stephen, jakby przemawiał do dziecka. — Poza tym, w gwoli ścisłości, już ze sobą spaliśmy.

Aaron rozszerzył oczy, co znaczyło, że zrozumiał insynuację Stephena.

— To się nie liczy! — zaprzeczył. — Byłeś wtedy wilkiem.

— Cóż — Stephen pochylił się, by zacząć ściągać przepoconą koszulkę z ciała. — Jeśli chcesz, mogę znowu nim być, skoro dla ciebie spanie w jednym łóżku to taki kurewski problem. Nie ma to dla mnie znaczenia.

— Nie? — zdziwił się Aaron.

— To nadal ja — rzucił bez przywiązania. — Czasami nawet lubię być w drugiej skórze. Trochę mnie to uspokaja.

— Ale najpierw — dodał — idziemy pod prysznic. Ciepła woda wszystkim robi dobrze, nie?

Aaron prychnął.

— Nie jestem pewien czy coś to dla mnie zmieni, skoro znając ciebie każesz znowu mi się nasmarować twoim T-shirtem — zauważył, mimo wszystko jednak ciesząc się na myśl o ciepłej wodzie. Miał naprawdę nadzieję, że taką tutaj mieli. A potem chciał po prostu wejść pod pierzynę i zapomnieć o tym, czego się dowiedział. Nie myśleć, tylko tyle chciał. Stephen jak na razie sprawiał, że pogodzenie się ze śmiercią, a raczej jej zaakceptowanie było łatwe. Przynajmniej Aaron jakoś kierował umysł na inne tory, nie skupiając się na przeszłości czy przyszłości.

Słowa wilka o zemście także dźwięczały gdzieś tam na dnie.

— Tym razem oszczędzę ci tego — odparł Stephen z lekkim uśmieszkiem. — I tak będziemy razem spali, więc myślę, że mój zapach utrwali się na twojej skórze wystarczająco dobrze, dzieciaku.

Aaron zamarł, nie spodziewając się takiego komentarza od strony Stephena. Odwrócił się do niego, zauważając, że ten wolno zaczął się rozbierać w całości. Na całe szczęście bokserki zostawiając na swoich pośladkach. Ich spojrzenia się spotkały w połowie drogi.

— Przypominam ci, że jesteś właściwie dwa lata ode mnie starszy, już nie nabiorę się na ten pseudonim — burknął Aaron. Chociaż i jego kącik lekko zadrżał.

Zastanowił się także, czy w innym świecie mogliby być przyjaciółmi? Czy Stephen mógłby być jego kolegą z klasy, z którym imprezował i wyrywał dziewczyny? Trudno było sobie go takiego wyobrazić, szczególnie z tą mroczną postawą. Gdy tylko wchodził do pomieszczenia, roztaczał silną, władczą aurę, jakby wszyscy mieli się mu pokłonić. Jakby uważał, że jest ponad wszystkimi. Był też szorstki w obyciu. Prawdopodobnie więc w liceum... byliby rywalami.

— To nie ma znaczenia, ile masz lat — zadecydował Stephen. — Nie widziałeś tyle, co ja.

Gdzieś w tej wypowiedzi zabrakło słowa, jednak Aaron je samemu dla siebie szybko w duchu dopowiedział. Tyle zła. Faktycznie, nie miał przyjemności doświadczyć tego, co Stephen i mógł jedynie sobie wyobrazić, co takiego wilkołak przeszedł w przeszłości. Nie zazdrościł mu. Właściwie nie sądził, by ktoś tak młody powinien być taki. Dostrzegać we wszystkim zagrożenie. Walczyć o przetrwanie i mieć pod sobą ludzi, którzy przelaliby dla niego własną krew. To wszystko było okropne, Aaron zaczynał to naprawdę pojmować.

— Więc idziesz pierwszy? — zmienił temat, patrząc na roznegliżowanego mężczyznę. Stephen uważnie mu się przyjrzał.

— Mogę zaczekać. Zamówię coś do jedzenia — oświadczył, już biorąc w dłoń telefon, który trwał na stoliczku w rogu. Odwrócił się w stronę okna. — Nie musisz się spieszyć.

Coś się między nimi zmieniło, Aaron to czuł. Być może to było chwilowe i Stephen stał się przystępny do obycia ze względu na pryzmat wieści, które ostatecznie przekazał Aaronowi. Ale i tak był wdzięczny za to. Za łagodność, której z jego strony nie spodziewałby się otrzymać, nawet w tak drobnych gestach.

Naprawdę w głębi doceniał to. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top