ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

Każdy może stać się zdrajcą.

Mario Puzo

Pod skórą rozchodziło się swędzenie, jakby zaraz coś miało spod niej wypełznąć. Dzika bestia w nim szarpała się, próbując uwolnić z narzuconych więzów, pomimo tego, że sam Stephen pozostawał spokojny. Nieustannie smagano go biczem, oszpecając i przy tym zadając niewyobrażalny ból. Mijały sekundy, potem minuty, aż plecy mężczyzny stały się krwawą miazgą.

Ale to go nie złamało — do bólu, tego fizycznego, był przyzwyczajony. Potrafił przeczekać aż ciosy ustaną, ponieważ wiedział, że nic nie trwa wiecznie. Chociaż na chwilę obecną, gdzieś tam, nachodziły go mroczne myśli. Czasami przyłapywał siebie samego na tym, że drżą mu palce, a głowa pochyla się zbyt mocno do przodu, jakby nie miał już sił utrzymywać się na kolanach. Jakby się poddawał.

To normalne — najpierw szeptał do sobie, ponieważ żadne ciało nie było niezwyciężone. Z kolei później czerń zalała umysł, a mroczki przed oczami tylko pogorszyły jego stan — wtedy pomyślał, że na to zasłużył. Nie bez przyczyny los nim tak pokierował; skoro sami bogowie odmówili mu chwalebnej śmierci na polu walki, ich też musiał zawieść. Matka natura odwracała się od niego, jak zresztą wszyscy wokół. Pozostał sam.

Nie oczekiwał bynajmniej litości, pomimo faktu, że zaczynał przypominać cień samego siebie, to pewne rzeczy nadal się w nim nie zmieniły.

Nie będzie błagał, nie da swoim oprawcą poczuć satysfakcji.

Eric, trzymający w ręce narzędzie tortur, zdawał się niezadowolony z tego, że go jeszcze nie złamał. Ciosy mężczyzny stawały się silniejsze, gdy nie doczekał się żadnej reakcji. Ale potem, po dwudziestu minutach uderzeń, zaczęła go boleć ręka. A Stephen poczuł się tym niezmiernie rozbawiony.

Miał ochotę zapytać, dlaczego już kończy, ale, niestety, pozostało to poza jego możliwościami, ponieważ z gardła wydobywało się tylko bolesne charczenie. Oszczędził więc tego i sobie, i Ericowi. Doznał już dostatecznej ilości upokorzenia. Po prawdzie też cieszył się z chwilowej ulgi. Mógł przez chwilę zdrzemnąć się, aby zregenerować siły na kolejne uderzenia, nie miał bowiem wątpliwości, że to wcale nie był koniec. Ciotka sama zaznaczyła przecież, że będzie się nim cieszyć, póki może. Będzie z triumfem patrzeć, jak spływa z niego krew, jak wypluwa płuca i marzy o śmierci.

Nadal nie rozumiał jak mógł być tyle lat ślepy na jej nikczemne poczynania? Na jej kłamstwa? Stephen wiedział, że nigdy sobie nie wybaczy tego, że nie zauważył pełzającego węża wokół siebie. Do tej pory był zły na ciotkę, że ośmieliła się podważyć jego władzę, ale nadal myślał, że robiła to ze słusznych pobudek. Teraz... teraz wiedział, że to najmniejsza z odrażającej rzeczy, której się dopuściła.

Biedna matka... zabita przez własną siostrę. Czy Stephen mógł ją uratować, gdyby wiedział? Czy mógł ocalić też Evelyn i wszystkich jej towarzyszy...? Bał się odpowiedzi na te pytania, ponieważ właściwie wiedział, co usłyszy. Znał prawdę i to właśnie było w tym wszystkim najboleśniejsze.

Smak krwi w ustach traktował więc jako odkupienie. Zasłużył bowiem na to wszystko, prawda?

Na ból i wieczną samotność.

***

Aaron nie mógł uwierzyć, że już minął tydzień, odkąd zabrali Stephena. Tydzień, a oni jeszcze nic nie zrobili, aby mu pomóc. Aby wyrwać go ze szponów tej pieprzonej żmii. Miał wrażenie, że to jakiś żart i nie omieszkał to właśnie ostro zakomunikować Amarze, która stała przy oknie z założonymi rękami i zamiast patrzeć przez szybę, odwrócona była w stronę Coopera, obserwując jak je śniadanie. Aaron zaś z trudem przełykał obrzydliwą owsiankę. Niewiele brakowało, a ta papka zaraz stanęłabym mu w gardle.

— Żeby cokolwiek zrobić, nie możesz się głodzić — pouczyła go szorstko Amara. Po czym dodała: — Czasami jedyne, co możemy, chłopcze, to czekać.

— Jaką w ogóle mamy pewność, że on żyje? — warknął Aaron, trzaskając łyżką w blat stołu i podrywając się w złości. Amara nawet na to nie drgnęła, wyraźnie znudzona jego agresywnym zachowaniem. Po prawdzie, gdyby chciała, mogłaby go powalić jednym ciosem. Nauczyć oglądy, aczkolwiek wiedziała, że Aaron był jedynie nastolatkiem, a nie dzieciakiem przeszkolonym przez żołnierzy. Stephena mogła traktować od małego surowo, niemniej jednak z człowiekiem musiała obchodzić się delikatniej.

— Żyje — zapewniła Amara, nie trudząc się na inne wyjaśnienia. Z westchnieniem odeszła od okna, kierując się do wyjścia z budynku. — Na razie to musi ci wystarczyć.

— Świetnie — skwitował ponuro Aaron, nagle tracąc całą energię. Opadł z powrotem na krzesło, a potem załamał ręce, czując nadchodzące mdłości. Cholerna owsianka naprawdę stanęła mu w gardle.

Z trudem przełknął ślinę i przymknął oczy. Obrazy Stephena zalały jego umysł.

Dziś z samego rana obudził się z krzykiem na ustach, który został zagłuszony w rudych włosach Susi. Przyjaciółka od paru dni z nim spała, ledwo mieszcząc się na dolnym, pojedynczym łóżku, zapewniając chociaż trochę ukojenia. Ponieważ miewał koszmary.

Martwi rodzice. Ich blade, niewyraźne twarze. Śnił również o zakrwawionym, wyjącym wilku, który szarpał się zniewolony przez łańcuchy. Aaron w tym śnie próbował go uwolnić, ale łańcuchy tylko zakleszczały się bardziej, a on z kolei ślizgał się w tej śmierdzącej jucie. Nawet ręce brudził w czerwonej posoce, kiedy ciągnął bezskutecznie za zimny metal. Potem już nie wiedział, czy to wilk krwawił, czy on sam. Ostatecznie i tak nie miało to znaczenia.

Teraz znowu wyszedł na zewnątrz, by rozpocząć trening. Przez notoryczne ćwiczenia dni zlewały się z sobą i Aaron już nawet nie był do końca pewien, czy dzisiaj była środa czy czwartek. I tak nie bardzo go to obchodziło, ponieważ nie miał rodziny, która niepokoiłaby się jego zniknięciem. To jego przyjaciele musieli pamiętać o takich rzeczach, jak kontakcie z cywilizacją. Od czasu do czasu przedzwaniali do rodziców i mówili, jak świetnie się bawią. A raczej próbują, bowiem nadal powinni czuć żałobę z powodu śmierci Aarona.

Aaron skrzywił się na tę myśl. Czasami zapominał, że niektórzy wciąż składali mu wieńce na grobie, myśląc, iż go nie ma. W istocie zastanawiał się także, czy nie byłoby lepiej, gdyby odszedł wraz z rodzicami tego feralnego dnia? Teraz i tak ponownie nastała w nim tak silna rozpacz, jakby musiał wspomniany koszmar przeżywać na nowo, choć jeszcze do niedawna sądził, że z pomocą Stephena poradził sobie ze stratą. Tyle że wilkołaka z nim już nie było. A Aaron czuł się... pusty. Jakby zabrakło w nim czegoś istotnego. Wyrwano skrawek duszy.

Gdyby nie miał cienia nadziei, zapewne nie chwyciłby ponownie miecza w dłoń. Nie stałby pośrodku pól i drzew, i nie walczyłby z wilkiem, który w rzeczywistości mógłby mu odgryźć głowę w ułamku sekundy.

Ignorował w tym wszystkim ból mięśni oraz chłód, przedzierający się pod ubrania. Ręce Aarona były zabandażowane przez krwawe otarcia oraz bolesne pęcherze. Miał też kilka szponów odwzorowanych na prawym poliku, ale daleki był od narzekania. Nic się nie liczyło, oprócz znalezienia celu. Musiał skupić się na zadaniu, aby nadmiernie nie myśleć, ponieważ umysł zdawał się teraz morderczą pułapką, w którą niezwykle łatwo można było wpaść.

Jednak nie sądził, żeby był to wpływ więzi i w tym wszystkim to okazało się najgorsze. Sam Stephen musiał za nim tęsknić, bowiem połączenie między nimi w nim przemawiało, ale Aaron nie miał w sobie żadnych zwierzęcych instynktów. On cierpiał, bo...

Chłopak przymknął powieki na sekundę, aby się pozbierać. Cokolwiek przychodziło mu na myśl, to nie był czas, żeby się nad tym zastanawiać i to zgłębiać. Nie chciał podwajać bólu w klatce piersiowej. Już teraz ledwo oddychał.

***

— A jeśli cię, matko, kiedyś zawiodę?

Esme zbierała zioła w towarzystwie swojego szczeniaka, który do tej pory pomagał jej z pokrzywami, twierdząc, że ma bardziej odporne ręce, aby je zbierać. Esme naprawdę w to powątpiewała, patrząc na czerwoną skórę syna, który miał zaledwie pięć wiosen. Stephen jednak był nieustępliwy, a Esme przywykła patrzeć na jego fizyczny ból. Już zaczął zresztą treningi i było to nieuniknione. Mimo że chciałaby się sprzeciwić, musiała stłamsić w zarodku swój niepokój, aby pozwolić rozwijać się przyszłemu wodzowi.

Pytanie to mimo wszystko ją zaskoczyło, dlatego zamarła, a potem spojrzała na dziecko. Stephen marszczył brwi, a Esme uśmiechnęła się czule na jego uroczy grymas. Następnie rozejrzała się na boki, aby sprawdzić czy w okolicy na pewno nikogo nie ma, nim wyciągnęła rękę i musnęła polik syna z jawną, nieskrywaną miłością.

— O czym mówisz, synu? — zapytała.

Stephen drgnął, jego nos zmarszczył się bardziej niż chwilę wcześniej.

— Wszyscy mówią, że będę potężnym Alfą — oświadczył z niesmakiem — A co, jeśli zawiodę? Jeśli nie będę tak silny, jak chcecie, żebym był?

Esme wyprostowała się, a następnie zerknęła na błękitne, usłane białymi chmurami niebo. Świt nastał już jakiś czas temu, pomarańcz niknęła na horyzoncie. Esme wsłuchiwała się w naturę, która do niej przemawiała — w dźwięk szybowania ptaków, skradanie się lisów, czy nawet szept wiatru. To pomogło jej się zastanowić nad odpowiedzią. W myślach rozważnie dobierała słowa.

— Siła, synu, nie zawsze jest tym, o czym myślisz — szepnęła, znowu się do niego nachylając. Kosz z ziołami leżał całkowicie zapomniany. Stephen patrzył na nią, czekając na dalsze słowa. Jego twarz wyrażała pełne skupienie.

Matka musnęła opuszkiem palca klatki piersiowej chłopca. Mocno, ale Stephen ani drgnął, wyraźnie nieporuszony. — Największa siła tkwi tutaj, Stephenie. I nikt nie jest wstanie ci jej odebrać.

— Dlatego — kontynuowała — nie możesz mnie zawieść. W dodatku mogę cię zapewnić — na jej usta znowu wkradł się uśmiech — że jesteś naprawdę silnym wilkiem. Najsilniejszym jakiego widziałam.

— Naprawdę? — Stephen zmrużył podejrzliwe oczy. — Nie kłamiesz?

— Mówię prawdę, szczeniaku — zapewniła go Esme z powagą. W oka mgnieniu także odsunęła się, ponieważ nagle usłyszeli szmer. Jeden ze strażników zaczął kręcić się w pobliżu, patrolując okolice. Stephen jednak wcale nie wyglądał na zaskoczonego nagłym dystansem matki. Przywykł do tego i mimo młodego wieku rozumiał. Tym bardziej był wdzięczny, że matka zaryzykowała dla niego.

Strażnik, widząc ich, schylił głowę przed Stephenem. Chłopiec dumnie wypiął pierś, kątem oka widząc, że matka z delikatnym uśmiechem wróciła do poprzedniej czynności. Zaczęła zrywać zioła, jakby przed chwilą wcale ze sobą nie rozmawiali. Stephen jednak wiedział, że to naprawdę się wydarzyło. Dla niego również było to bardzo ważne.

Mrugnął raz, a potem drugi, odganiając od siebie obrazy przeszłości. Znowu tu był, pośród ochłapów życia, które znał. Jego przekrwione oczy nadal jednak widziały matkę, która uśmiechała się do niego z czułością, tak, jak to robiła, gdy był małym, zaledwie odrośniętym od ziemi szczeniakiem.

Odruchowo poczuł, że coś mokrego spływa mu z prawego oka. Na całe szczęście, pomyślał z kpiną, to tylko krew.

— Już umierasz? — parsknął Eric, który pojawił się zaledwie chwilę później. — Czy jeszcze zamierzasz walczyć? Wiesz, że lepiej dla ciebie...

Eric nie zdążył dokończyć, ponieważ Stephen zdołał siłą woli unieść głowę. Być może miał posklejane włosy, śmierdział i był niemal obdarty ze skóry, ale to nie było ważne. Interesowało go tylko to, że Eric wzdrygnął się, kiedy do niego szepnął:

— Jesteś tylko psem mojej ciotki. A takie psy szybko umierają.

Satysfakcja — to właśnie poczuł, a ona przepłynęła przez jego żyły i ostała. Ból go wzmacniał.

Ból... go wzmacniał.

***

Pierwszy raz Amara widziała tak przerażoną Ludmiłę. Jej nagie nogi drżały, gdy stanęła przed nią, przemieniając się w swoją ludzką postać. Mimo wszystko na wydechu, lekko otumaniona strachem, zaczęła mówić.

A Amara słuchała. Wtenczas twarz miała nieczytelną, pozbawioną emocji. Jedynie oczy zdradzały rosnącą wściekłość.

Amara zapewne w innych okolicznościach uspokoiłaby Ludmiłę, ale teraz były ważniejsze rzeczy do zrobienia niż przejmowanie się opanowaniem jej strachu. Musiała dobrze opracować kolejne działania, które zamierzała wprowadzić w życie. Już nie mogła dłużej zwlekać.

Ludmiła skończyła mówić, oddech niemniej wciąż miała lekko drżący, jakby przebiegła następne kilometry. Ale oczywiście nie był to objaw zmęczenia, a wciąż czającego się w oczach przerażenia.

Amara uścisnęła ją za ramię w geście wsparcia i podziękowania. Mimo wszystko Ludmiła była silną wilczycą. Ryzykowała swoje życie, aby się tutaj ponownie dostać i przekazać te druzgoczące wieści.

— Nie wrócisz już tam — oznajmiła Amara spokojnie, chociaż w duchu tak samo odczuwała wiele nieprzyjemnych emocji. — Zostaniesz z nami, póki nie wyruszymy do starcia.

Oczy Ludmiły rozszerzyły się w szoku.

— Naprawdę chcesz wyjść im naprzeciw?

Amara zachowała opanowanie. Oczywiście, że wiedziała jakie jest ryzyko i mogła się śmiało założyć, że gdyby był tutaj z nimi Stephen, nie poprałby tego, co zamierzała. Alfa nie przepadał za ludźmi, ale mimo wszystko stwierdziłby, że jest bezduszna. Dla swoich własnych korzyści wykorzystywała ludzkie dzieciaki. I tak, po części tak było, ale czy tym samym ich także nie ratowała? Mogliby i tak zginąć, a dzięki niej będą mieli szanse zawalczyć.

Więc w rzeczywistości nie było to jednoznacznie moralne, a przynajmniej miała taką nadzieję. Jedyne, czego Stephen mógł jej całkowicie nie wybaczyć, to wystawienie Aarona na główny front. Na temat tego nie potrafiła się obronić. Ale... z drugiej strony również nie potrafiła dzieciaka powstrzymać, nawet gdyby chciała. Bądź co bądź chłopak sam wyrywał się, aby ruszyć na ratunek Stephenowi. Gdyby nie zareagowała dostatecznie szybko, to już by wybierał się w sidła wroga. I tylko cudem udało jej się odgonić go od tego pomysłu.

A jego determinacja, trzeba było przyznać, była godna podziwu. Zresztą wszystkie te dzieciaki przerosły jej oczekiwania. Mimo że mieli naprawdę mało czasu, to wykorzystywali go najlepiej jak tylko mogli. Praktycznie całą dobę, od świtu do zmierzchu, ćwiczyli, czasami sparingując ze sobą, a czasami z nią. Nie baczyli na swoje fizyczne limity. Właściwie Amara codziennie była świadkiem jak ze spokojem opatrywali swoje rany. I to był widok pokrzepiający serce.

Pytanie tylko, czy to wystarczyło, aby utrzymać ich przy życiu?

— Okaże się — mruknęła do siebie pod nosem, idąc z powrotem do środka budynku. Ludmiła niepewnie, z nadal zmarszczonym czołem, również poszła w jej ślady.

— To potężna armia — dodała cicho kobieta, co czujne uszy Amary bez problemu wychwyciły. I rozumiała, dlaczego ta o tym napomknęła. Bo co oni mieli? Garstkę ludzkich bachorów i podupadłą watahę Terry'ego.

— Powiedziałaś przed chwilą, że wielu chciałoby się zbuntować, ale boi się przeciwstawić, prawda? — zapytała Amara, przekraczając próg stodoły. W środku był już Henry z Markiem oraz Oddetą. Cała trójka poderwała się na równe nogi, widząc Amarę z nieznajomą.

Wilczyca jednak nic nie musiała wyjaśniać, rzuciła tylko:

— Sprowadźcie resztę. I Ritę również.

Czas się przygotować.

***

Sen dawał ukojenie Stephenowi. Mógł poczuć smak i zapach Aarona, który wydawał się niemal prawdziwy. Chciałby móc go zobaczyć chociaż po raz ostatni, a przez senne, niespokojne mary czuł się tak, jakby właśnie mu to oferowano.

A jednak, gdy tylko unosił ciężkie, oblepione krwią powieki wracał do rzeczywistości. Blada skóra, blond włosy i te błękitne oczy natychmiast znikały z poczuciem starty.

Stephen drgnął, czując, że coś się zmieniło. Jego plecy ocierały się o zimne, kamienne płytki. Dawało to pewną ulgę. Wilgoć też przenikała do jego nozdrzy, co znaczyło, że już nie jest na łonie natury, a w ciemnościach lochu.

I nie był sam.

Nim obraz się wyostrzył, minęło kilka dłużących się sekund, ale ostatecznie Stephen dostrzegł rzesze przykutych do ścian postaci. Trójkę z nich od razu rozpoznał. Dwie kobiety i mężczyzna. Elle, Dorothea i Hades. Starszyzna Wioski.

Nie wyglądali najlepiej, ale zapewne on również nie szczycił się dobrą kondycją. Cóż, zabawne, że przyszło im się spotkać w takich okolicznościach.

Ich dłonie i ręce przytwierdzono do kamiennych głazów. Stephen jednak miał ten przywilej, że krótki łańcuch założono mu na szyję niczym psu. Był naprężony do granic, więc nie miał możliwości, aby podejść do kogokolwiek. Selene tym sposobem zdecydowanie chciała go upokorzyć, oszpecić z resztek dumy jakie mu pozostały. Była taka kochana.

— Czy kiedykolwiek nam wybaczysz, Alfo? — Głos Elle pozostał taki, jak zapamiętał — melodyjny i kojący. W jej oczach Stephen dostrzegł głęboki smutek, choć osobiście daleki był od współczucia.

— Nie mnie powinniście błagać o wybaczenie — wychrypiał Stephen, podnosząc się do siadu. Trochę mu to zajęło, ponieważ ślizgał się we własnej krwi. Niemniej nie stracił w tym z krzty wściekłości. — Ale tych, których już z nami nie ma... Niestety, nie rozmawiam z zaświatami...

— Chociaż — dodał półprzytomnie Stephen, czując, że mgła znowu pojawia się tuż przed jego oczami — przypuszczam, że wkrótce może to się zmienić.

— Stephenie. — Donośny ton Dorothei rozbrzmiał pośród czterech ścian i odbił się echem. Stephen zamrugał kilka razy, chcąc odzyskać jasność umysłu. — Spójrz na mnie.

Stephen z trudem obrócił głowę, po czym zmrużył oczy. Zobaczył tylko zarys Dorothei, ale wydawało się, że dzięki temu powoli odzyskuje jasność. Kobieta dalej do niego mówiła, choć słyszał tylko pojedyncze słowa.

Musisz. Być. Przytomny. Ciemność. Ciemność odejdzie.

Nie miało to znaczenia, ponieważ liczyły się tylko te poruszające usta. Nieważne, co mówiły. Stephen wytężał się, aby ta jedna rzecz go utrzymała przytomnego. I faktycznie, póki co dryfował, ale przynajmniej dryfował pośród żywych.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top