ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Wszystko nas dzieli, ale nic nie może rozdzielić.
Anna Kowalska
Zimne spojrzenie wilkołaka nie zmiękło ani na moment. Wciąż, będące tak samo twarde jak wcześniej, płomienne, zielone tęczówki przesunęły się niemal leniwie po brudnej, lekko zadrapanej twarzy dzieciaka. Po jego rozdartej bluzie i obłoconych butach. Nie ominęło ani spierzchniętych warg, ani rozczochranych blond kosmyków. W odróżnieniu od niego bowiem Aaron jeszcze nie miał możliwości na orzeźwiający prysznic. Dlatego właśnie prezentował się tak okropnie.
Chociaż jego wilkołak miał odmienne zdanie na ten temat. W głębi Stephena znowu coś zawrzało. Jego umysł zdawał się walczyć z nim samym. Był niczym pułapka. I jakkolwiek przed chwilą uważał podobną do Evelyn kobietę za atrakcyjną, tak teraz miał co do tego wątpliwości. To go przyprawiało o gniew. Czuł się zdradzony przez swojego wilka, miał ochotę rozszarpać własną jaźń i uwolnić się z tego czegoś, co więź z nim robiła. Już nie wiedział czy nie zatracał powoli samego siebie. Miał ufać połączeniu, które na nim wymuszono? Czy rozumowi, w którym jeszcze nie tak dawno pokładał nadzieje?
W każdym razie, jaka by nie była odpowiedź, nie mógł pokazać wewnętrznego rozbicia. Nie przed człowiekiem, tą kruchą, nieprzydatną kreaturą. Dlatego tylko ruszył na przód, boleśnie uderzając nagim barkiem w ramię Aarona, nim przemknął obok niego. Wszedł potem do środka domku, wiedząc, że dzieciak także to zrobi.
Gdy drzwi się ostatecznie zatrzasnęły, Stephen odwrócił się z powrotem do niego. Zobaczył natychmiastową złość na tym młodym licu. W nagłym przypływie czegoś, co znowu powodował w nim jego burzliwy wilk, pomyślał, że gdyby Aaron urodził się jako wilk, mógłby być alfą. Miał w sobie odpowiednią ilość odwagi, ponieważ nawet teraz patrzył na niego hardo, wciąż oczekując odpowiedzi. Ale w tym świecie był nadal jedynie marnym człowiekiem. Stephen zwykle nimi gardził.
— Kim jesteś? — powtórzył donośnie Aaron, marszcząc z oburzeniem brwi. Zacisnął równocześnie pięści i zadarł wysoko podbródek. Stephen stwierdził, że było to nawet ironicznie urocze. Wciąż przecież był zbyt niski, by mu dorównać. — I dlaczego nazwali mnie twoim Wybranym?
W tych dwóch pytaniach pobrzmiewało dużo agresji. Aaron zdecydowanie zarzucał mu jawne kłamstwo. Ale przecież Stephen nie we wszystkim posłużył się oszustwem, prędzej niedomówieniami. Chociaż teraz miało się to zmienić.
Zrobił krok, potem kolejny. Tak, by mieć Aarona na wyciągnięcie ręki. Dzieciak śmiało odchylił głowę. Jego oczy były zuchwałe i tylko trochę fascynujące. Nawet wataha ani Amara nie odważyli się tak na Stephena spoglądać. Z brakiem respektu, wręcz z dozą nienawiści.
— Jestem Alfą — odpowiedział sucho Stephen, nie spuszczając wzroku z oczu blondyna. Niebieskie tęczówki niemal z niego kpiły. Mówiły śmiało: nawet jeśli zbliżysz się jeszcze trochę, nie boję się ciebie.
Stephen, a w szczególności jego wilk, chcieli to sprawdzić. Mimo że bestia w nim pożądała Aarona, tak samo mocno pragnęła poddania. Urodził się alfą, więc równocześnie przeznaczona była mu władza. Teraz jednak Stephen zacisnął tak mocno szczękę, byle tylko nie ulec tym mrocznym, odurzającym pragnieniom. To mogło się skończyć źle. Nie wiedział tylko dla kogo bardziej — dla Aarona, czy dla niego samego.
— Ale opuściłem swoją watahę — dodał głębokim, wrogim tonem. Jakby odpierał to przeklęte wyzwanie. — A nazwali cię Wybranym, bo tylko dlatego wilk może, według ich opinii, towarzyszyć człowiekowi. Z miłości.
Ostatnie słowo sprawiło, że Stephen nie wytrzymał. Jego kącik ust samoczynnie uniósł się w wyrazie kpiny. Aaron z powodu tego na moment zerknął na usta Stephena, które nagle zdały mu się tak niezwykle blisko. Jednocześnie przyswajał zdobyte informacje.
W końcu ponownie ich spojrzenia się spotkały.
— A ty nie zaprzeczyłeś — zauważył Aaron ciężko. Stephen poczuł w powietrzu, że zapach Coopera niezwykle się zmienia. Z gniewnego na coś pomiędzy zaniepokojeniem a ciekawością. Oczywiście gdzieś w tym wszystkim nadal pozostały iskry buntu.
— Bo jeśli chcesz żyć, lepiej żebyś i tego nie robił — mruknął znudzonym głosem Stephen. — Niech myślą, że cię posuwam.
Stephen nie był pewien, dlaczego użył tak brudnych słów. Może żeby ujarzmić, a jednocześnie w jakiś pokrętny sposób zranić, swojego wilka. Nie mógł przecież oświecić Aarona, co tak naprawdę się działo. Że zostali ze sobą połączeni w najmniej przyjemny sposób, bez zgody i zrozumienia.
Byli przeklęci na cholerne wieki. Stephen, od kiedy tylko zobaczył tego dzieciaka, stał się słaby. Aaron nie mógł dowiedzieć się, że wzbudzał w nim tyle sprzecznych uczuć. Że wydawał mu się w jakiś sposób atrakcyjny. Choć może niekoniecznie dla niego, acz dla wilka w nim.
Stephen ze względu na własne słowa, odczuł duszący ból w klatce piersiowej. Wilk zawył. Z trzech powodów. Niewątpliwie pierwszym było to, że pragnął mieć pod sobą dzieciaka. Drugim, że Stephen tłamsił w sobie tę chęć, odmawiając przywłaszczenia Aarona, dotykania młodego w jakikolwiek sposób. Nie wspominając o seksie. Ale najważniejszym powodem, dla którego to zabolało, było zdegradowanie znaczenia Wybranego.
Tu bowiem nie chodziło o przyjemność. Chodziło o coś więcej. Wilk nie chciał go tylko posuwać, chciał go oplatać na wszystkie możliwe sposoby. Również fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. Oddanie, zrozumienie, przyciąganie. Niczym pieprzony ślub, gdyby więź została stworzona z ich własnym pobudek. Tyle że byli obcymi mężczyznami, których nikt nie zapytał o zdanie.
Źrenice Aarona się rozszerzyły. Wyglądał najpierw na zdumionego, potem na oburzonego. A jednak szybko doszedł do siebie, bo nie cofnął się ani o krok. Stał tam, znowu w pewnym sensie zły.
— A może właśnie chcesz to robić? Bo dlaczego niby jesteś tak chętny, by mnie chronić? Tak skory do pomocy? Kieruje tobą tylko współczucie? Chyba nie do końca mogę uwierzyć w twoje szlachetne pobudki.
Stephen ledwo się powstrzymał, by nie przygnieść smarkacza do najbliższej ściany i się w niego nie wgryźć. Nie podobało mu się, jak się do niego zwracał. Stephen był dzisiaj naprawdę na granicy utraty kontroli, a poprzednie wydarzenia skutecznie go do tego podjudziły. I tylko siłą woli zdołał ujarzmić swoje mordercze zapędy. Nie chciał zresztą skrzywdzić Aarona. Mimo wszystko nie lubił zabijać ani ranić niewinnych. Nie lubił też tylu sprzecznych sygnałów we własnej głowie.
Jeden z nich mówił zniszcz — ten należał zapewne po części do poprzedniego Stephena, który nie miałby problemu by zabić człowieka, gdy ten go tak traktował. Tyle że tego dzieciaka znał, ponadto uważa za niedorzecznie nieszkodliwego, choć nadal pyskatego. Inne mówiły z kolei „pieprz" lub „kochaj". I według niego było to wręcz żałosne.
Nie lubił również słabości. A stawał się taki, coraz bardziej będąc pod ostrzałem tych błękitnych, patrzących na niego oczu. Marzył o tym, żeby się obudzić z tego koszmaru, ale nic w życiu nie szło tak prosto. Jego fatum nadeszło niespodziewanie, a teraz nie chciało ustąpić. Stephen musiał się z tym wreszcie pogodzić.
— Nie pieprz głupot — westchnął, nie pozwalając przemknąć się żadnej emocji na powierzchnie. Udał, że gniew ustępuje z jego ciała, które się lekko rozluźniło. Głos także stał się przyjemniejszy dla ucha. Mniej władczy, mniej warczący. — I idź się umyć. Bo też cuchniesz krwią.
Aaron raz jeszcze odczuł zaskoczenie. Tym razem jednak z powodu nagłej zmiany tematu. I łagodności Stephena. Choć możliwe, że to nie było dobre określenie, którym się w myślach posłużył. Stephen nie miał bowiem nic z łagodności. Był niczym wielki, groźny wilk, czasami trochę tylko przyjazny. A i do tego wniosku doszedł wyłącznie dlatego, że widział go pod postacią zwierzęcą. Ponieważ Stephen jako wilk był o wiele przystępniejszy niż pod swoją ludzką postacią.
— I tak, jak poprzednio — dodał Stephen — natrzyj się moim ubraniem. Jesteśmy wśród wilków, muszą czuć mój zapach na tobie.
— Mówisz to takim głosem, jakbym naprawdę do ciebie należał — prychnął nagle dzieciak. Ale też spuścił z tonu. Teraz na obliczu dostrzegalne było głównie pogłębiające się zmęczenie. Na pewno nie tego się spodziewał, kiedy rano wstawał z łóżka. Nie dość, że dzisiaj przeżyli dużo spięć pomiędzy sobą, to jeszcze walczyli i ostatecznie przyłączyli się do jakieś watahy. Aaron niewątpliwie miał wiele pytań, które się namnażały w jego umyśle, ale Stephen w tym momencie nie miał ochoty by go oświecać nawet w najmniejszym stopniu. Musiałby bowiem powiedzieć w końcu prawdę. Zamiast tego wolał owlekać to jak najdłużej.
Poza tym było tyle rzeczy, których nastolatek nie powinien się nawet domyśleć. Przede wszystkim o swoich rodzicach. Stephen musiał trzymać go blisko siebie, z przyczyn dość samolubnych, a ta informacja prawdopodobnie sprawiłaby, że Aaron chciałby odejść. Nie mógł na to pozwolić.
Nie był też tak okrutny. Może przeważały nad nim egoistyczne pobudki, ale rozumiał, jak to jest doświadczyć śmierci bliskich. Sam stracił niedawno matkę oraz ukochaną.
To ich łączyło. Z tymże Stephen był wyszkolonym wojem, któremu śmierć nie była obca, a stanowiła dla niego naturalną kolej rzeczy. Uczył się o niej od młodu. Aaron z kolei był tylko nastolatkiem, kapitanem szkolnej drużyny piłkarskiej, który myślał o sobotnich imprezach, dziewczynach i meczach. Nie o tym, że może stracić to wszystko w ułamku sekundy. Niewinne życie króla szkoły się skończyło. Stephenowi nawet trudno było sobie wyobrazić cierpienie, które mogło zalać dzieciaka z tej przyczyny.
Tak, istotnie wolał o tym nie myśleć. Już wystarczająca gorycz zalewała mu duszę. Nie miał zamiaru nabawić się kolejnego przypływu współczucia. To nie było w jego naturze.
— Skoro cię chronię, to po części należysz do mnie — powiedział surowo Stephen, już odchodząc w kierunku łóżka. Musiał poskładać rzeczy i przyszykować się do drogi. Najlepiej by opuścili to miejsce jak najszybciej. Dallonstone było ich nowym celem. Miał nadzieję, że bezpieczniejszym niż to.
Przypuszczał, że Aaron chciał coś powiedzieć, bo usłyszał, jak bierze głęboki oddech w płuca. Niemniej rozmyślił się; po chwili rozbrzmiały uderzenia jego stóp o podłogę. Za jego rozkazem rzeczywiście udał się do łazienki. Szum wody był ukojeniem dla Stephena.
Wilkołak odetchnął raz, drugi. Usiadł na skraju kanapy i pomasował skronie. Był cholernie wykończony i sfrustrowany. Nie wiedział, ile jeszcze tego wszystkiego wytrzyma.
***
Miał obdarte kolana i dłonie bardziej niż wcześniej przypuszczał. Nic dziwnego, że według opinii Stephena śmierdział juchą. Zranił się dość mocno, by nawet teraz spłynęło kilka szkarłatnych kropel, które zabrudziły wodę na dnie brodzika. Aaron przez chwilę się na nie zapatrzył.
Potem szybko wybył spod wody, przekręcając kurek. Nie chciał brać długiej kąpieli, chciał po prostu się zdrzemnąć, odprężyć po ostatnich wydarzeniach. Po stresie, który jak na złość wcale nie odchodził. W myślach naprawdę nie ogarniał tego wszystkiego, czym go uraczono po konfrontacji z watahą, jak i po niej. Już w ostatnich słowach umierającego Terry'ego domyślił się, że Stephen jest kimś ważnym. Nie sądził jednak, że może stać na czele... watahy. To wydało mu się dziwnie nierealne. Cały ten wilczy, mroczny świat. Ta brutalność, która się z tym wszystkim wiązała.
Może dlatego Stephen był taki oziębły. Bo będąc skażonym wieczną walką, nie potrafił inaczej. Aaron może to rozumiał albo chciał zrozumieć. Chciał wiedzieć, z czym miał tak naprawdę do czynienia.
W lustrze przywitało go brzydkie oblicze. Fioletowa szyja po zdjęciu przemoczonego opatrunku tylko przybrała na intensywności w kolorze. Ponadto doszło do tego wiele nowych siniaków oraz obdarć. Był też niewątpliwie obolały nie tylko w tych miejscach. Jego tyłek pulsował, po tym jak Stephen go popchnął na ziemię.
Powinien nasmarować to wszystko znów maścią, ale nie miał sił. Nawet opatrywanie szyi był poza jego możliwościami. Przez chwilę pomyślał, by zawołać wilkołaka, ale zaraz potem skarcił się za ten głupi pomysł. Choć ostatnio jego ręce dały trochę ukojenia, wcześniej zadały mu cierpienie. Poza tym Stephen znów wyglądał na mniej przystępnego. Nie wiadomo, jak zareagowałby na prośbę w takim stanie. Mógł się zaśmiać albo wykpić go. Istniała możliwość, że jednak z przyjemnością by to zrobił, ale Aaron i tak wolał sobie odpuścić. Czułby się za bardzo upokorzony. Szczególnie, że przed chwilą wymienili kilka ostrych zdań.
Dlatego jedynie z cichym sykiem potarł skórę koszulką Stephena. Tą białą, nasiąkniętą potem. Nawet teraz czuł w powietrzu jej intensywny zapach. Nie był on nieprzyjemny, choć niezaprzeczalnie duszący. W pewnym sensie nawet mógł uznać go za intrygujący. Chociaż po natarciu zdawał się być niewyczuwalny na ciele. Tym bardziej ciekawiło go, czy Stephen wiedział jak sam pachniał. A może pot ten mieszał się za bardzo z jego zapachem, by mógł to wychwycić?
To... brzmiało dziwnie. Aaron uważał, że nie powinien zbyt wiele na ten temat rozmyślać. Samo to, że trzymał w rękach obcisłą bluzkę mężczyzny i przytykał do rozgrzanej skóry, było zbyt intymne. Nie chciał w to brnąć dalej. Już i tak musiał przetrawić wiele rzeczy. Takich na przykład, jak przyswojenie, że cała wataha myślała, że jest Wybranym Stephena. Cokolwiek to tak naprawdę znaczyło. Pamiętał, że ta kobieta powiedziała to bardzo uniżonym, ukazującym szacunek głosem. Nie takim, jakby sprowadzało się to tylko do pieprzenia, o którym wspomniał wilkołak. Ale może się mylił, bo przecież obcy był mu świat wilkołaków.
Wcześniej pragnął zaznajomić się z nim. Dowiedzieć czym były te stworzenia, jakie miały prawa, gdzie żyły. Teraz zaczynał pojmować, że niekoniecznie mogło przynieść mu to coś dobrego. Już zdecydowanie za dużo dzisiaj widział. Nic z tego mu się nie podobało. No i musieli się przez to znów przenieść. Z obcymi ludźmi, których Aaron w ogóle nie znał i nie chciał poznawać. Obcymi ludźmi, którzy jednocześnie byli wielkimi, groźnymi wilkami. Wilkami, które mogły okazać się ich zgubą.
Aaron nie był pewien, komu może ufać. Czuł się żałośnie zagubiony i ostatecznie zdecydował, że pozwoli się prowadzić Stephenowi. Może tylko dzisiaj, bo był zbyt odurzony, aby podejmować jakiekolwiek rozumne decyzje w tym momencie, zda się na jego intuicje.
Tak, tylko dzisiaj.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top