Rozdział 3

Mijając coraz bardziej znajomy krajobraz, przypomniałam sobie chwile, kiedy byłam szczęśliwa. Takie również się zdarzały w moim dzieciństwie, choć niezwykle rzadko. Były to lata, kiedy jeszcze żyła mama. To ona spajała naszą rodzinę i łagodziła ciężki charakter ojca, wprowadzając niezwykłą atmosferę, pełną miłości i ciepła. Gdy nieco podrosłam i zaczęłam więcej pojmować, zaczęłam się zastanawiać, co matka w nim widziała. Z pewnością kochała tego drania.

Pamiętałam, jak brat bronił mnie niezależnie od tego, czy rzeczywiście na tę obronę zasłużyłam. Czasami w ramach buntu potrafiłam wpakować się w poważne kłopoty. Ale i wówczas Henry mnie wspierał. Kiedy się ożenił, poczułam lekkie ukłucie zdrady. Zostawił mnie w tym kłębowisku żmij samą, wyjeżdżając z żoną poza granice stanu. Zrozumiałam jednak, że on też pragnął szczęścia i właśnie to osiągnął. Nie potrafiłam go za to nienawidzić.

Żałowałam teraz, że częściej się z nim nie spotykałam. Z nim i jego rodziną. Teraz było już na to za późno i to bolało najbardziej. Nigdy więcej go nie zobaczę, nie powiem, jak bardzo był dla mnie ważny. Czułam się tak, jakby wycięto z mojej duszy ogromny kawałek, który nigdy się już nie odbuduje. Strata ukochanej osoby zawsze boli, ale miałam wrażenie, że z każdą kolejną ból się zwiększał, pochłaniając jeszcze więcej mnie samej. Najpierw straciłam ukochaną matkę, teraz brata. A jednak Sara miała rację co do tego, że istniały trzy iskierki nadziei, które mogły choć częściowo wypełnić otchłań w moim obolałym sercu. Pozostały przy życiu dzieci Henry'ego, które ucierpiały o wiele mocniej niż ja. W tak młodym wieku zostały sierotami.

Przez ostatnie jedenaście lat krajobraz wokół zupełnie nie uległ zmianie. Wciąż te same drzewa, pola, budynki. Mimo że wracałam do piekła, zieleń rozciągająca się przede mną, nadal potrafiła ukoić skołatane myśli. Musiałam jedynie pamiętać, że jechałam tam w konkretnym celu. Załatwię wszystkie sprawy i wracam do mojego prawdziwego domu – postanowiłam w duchu. Moje życie było teraz w Chicago. Merringthon stanowiło ciemną plamę w mojej przeszłości. Wciąż miałam przed oczami spojrzenie ojca na sali sądowej, kiedy z obłudą mówił, jak bardzo kochał swoją rodzinę, by następnie dodać, że pod wpływem traumy po wypadku pomyliłam fakty. Nigdy mu nie wybaczę tamtej zdrady. Gdy tylko odkrył, kim byli niedoszły gwałciciel oraz chłopak prowadzący samochód, który z całym impetem we mnie wjechał, zmienił się nie do poznania. Pokazał wówczas swoją prawdziwą, mroczną i wyrachowaną twarz. Nie liczyła się dla niego rodzina, tylko to, co mógł uzyskać na tej całej sprawie. Kariera zawsze stała u niego na pierwszym miejscu. Jego zimne spojrzenie tamtego dnia, kiedy powiedział, że mam wycofać oskarżenie, wciąż mnie prześladowało.

Wsłuchałam się w płynącą z głośników muzykę, by oderwać myśli od przykrych wspomnień choć na moment. Regionalna stacja przebiła wszystkie inne, wygrywając właśnie stare kawałki, jakby nie upłynęła od tego czasu co najmniej dekada. Gdy w przerwie pomiędzy utworami usłyszałam dobrze mi znany głos, przeszły mnie ciarki.

Cholera! Nawet podczas podróży nie można się oderwać od tych ludzi! – warknęłam w myślach, klnąc na głos pod nosem. Greg Holden, kiedyś diabelskie nasienie Merringthon, dziś spiker radiowy! Świat oszalał! Trzeba jednak przyznać, że jeśli takie zmiany czekały na mnie w tym przedsionku piekła, może być ciekawiej, niż do tej pory sądziłam.

Z westchnieniem wyłączyłam radio i skupiłam się na drodze. W pewnym momencie spod maski zaczął się wydobywać dym. Syknęłam pod nosem kolejne przekleństwo. Pieprzone szczęście! Przecież byłam na całkowitym odludziu, na litość Boską! Pozostało jeszcze kilkadziesiąt mil do pierwszych zabudowań tego przeklętego miasteczka. Silnik jednak nie słuchał moich błagań o litość i dalszą pracę. Krztusząc się, by w końcu wydobyć z siebie dziwny dźwięk, przypominający duszenie kurczaka, w końcu całkowicie zamilkł. Samochód zatrzymał się. Cisza, jaka zapadła, nie wróżyła dla mnie najlepiej. Uderzyłam czołem o kierownicę, czując, że to nie koniec moich problemów, a niestety dopiero szatański początek.

– Cholera, cholera, cholera! – powtarzałam, raz po raz uderzając dłonią o środek tego cholernego, bezużytecznego kółka, aż rozległ się głośny dźwięk klaksonu. W końcu uniosłam głowę i sięgnęłam do torebki po telefon. Gdy go wyciągnęłam i próbowałam uruchomić, zobaczyłam tylko czarny ekran. Bateria padła, zapewne tuż po wyruszeniu z Chicago, bo oczywiście zapomniałam przez te wszystkie zdarzenia go naładować.

– Szlag! No to jest chyba jakiś chory żart przeklętego losu! – Przymknęłam oczy, czując, jak z zawrotną prędkością zbliżał się ból głowy, a napięcie odczuwalne przez całą drogę wzmogło się jeszcze bardziej. Spojrzałam ponownie przed siebie, za szybą rozciągała się droga bez żadnych zabudowań. Pięknie! – jęknęłam w duchu.

Opadłam na oparcie, zastanawiając się, co mam teraz zrobić? Nie byłam szczególnie optymistycznie nastawiona do tego, by pieszo pokonać tak długi dystans. Nigdy nie należałam do bardzo wysportowanych osób, a po doprowadzeniu mojego organizmu na skraj wyczerpania używkami, z trudem powracałam do zdrowia. Moja kondycja fizyczna była nadal w nie najlepszym stanie, mimo upływu lat. Nie lubiłam biegać, a jedyny maraton, jaki kiedykolwiek odbyłam, to ten po sklepach na wyprzedażach. Obecnie moim ćwiczeniem było kilka długości basenu przepłyniętych przynajmniej raz w tygodniu w towarzystwie Sary bądź Bena. To jednak nic w porównaniu z marszem, jaki mnie dziś czekał. Cóż, nie było innego wyjścia, jak ruszyć przed siebie z nadzieją na jakąś pomoc po drodze.

Z ciężkim westchnieniem wysiadłam z samochodu. Wyjęłam z bagażnika oznaczenia i ustawiłam je w odpowiedniej odległości. Włączyłam światła awaryjne, zabrałam niewielką podręczną torbę i zamknęłam auto. Przerzuciwszy sobie przez ramię pasek od mojego bagażu, poprawiłam torebkę i ruszyłam z zaciętym wyrazem twarzy przed siebie. Dobrze, że nie wzięłam zbyt dużo rzeczy! Resztę spróbuję sprowadzić, gdy napotkam jakiś warsztat – pomyślałam z nadzieją, że to pomoże mi jakoś przetrwać tę podróż.

Po półgodzinnym marszu w pełnym słońcu, obok mnie przejechała jakaś ciężarówka. W pierwszej chwili stanęłam w miejscu, jakby widok pojazdu na tej drodze wbił mnie w ziemię. Gdy jednak się ocknęłam na myśl, że to moja szansa na dotarcie do miasta nim spłonę w tym skwarze, zaczęłam krzyczeć ile sił w płucach i machać jak szalona. Wydawało się, że kierowca mnie nie zauważył we wznieconych przez jego auto tumanach kurzu. Po chwili, ku mojemu zaskoczeniu, samochód gwałtownie zahamował i zaczął się cofać. Gdy stanął tuż obok mnie, dopiero po odpadnięciu wzburzonego piachu, przez otwarte okno dojrzałam wychylonego w moją stronę, niezwykle przystojnego mężczyznę. Szlag by to trafił! Jeszcze tego brakowało, by pomagał mi gość, którego od razu mam ochotę wyciągnąć z tego rozklekotanego grata, cisnąć na maskę i rzucić się na niego niczym wygłodniała lwica. Nie dość, że wyglądałam jak kocmołuch, to jeszcze z pomocą musiał przybyć grecki bóg ze stetsonem na głowie. Takie szczęście mogłam mieć tylko ja. Spod szerokiego ronda spoglądały na mnie oczy w kolorze płynnego miodu. Cholerka, z takimi mężczyznami zawsze były problemy. Cóż, lepsze ryzyko w postaci tego kowboja, niż kolejne mile prażenia się w słońcu.

Zamrugałam kilka razy, z trudem koncentrując wzrok na moim ewentualnym wybawcy. Przysunęłam dłoń do czoła, by osłonić oczy i skupiłam spojrzenie na postaci przede mną. Dotarło do mnie w końcu, że mężczyzna coś powiedział i oczekuje ode mnie odpowiedzi. Jego usta wyraźnie zadrgały, gdy dostrzegł moje zdezorientowanie i to, że wciąż bez słowa wlepiałam w niego wzrok. Niech go szlag! Moje otumanienie to przecież nie efekt jego pociągającej twarzy, tylko wycieńczenia! Dokładnie tak, dalej okłamuj samą siebie, Kelly. Świetnie ci to zawsze wychodziło – skwitowałam kąśliwie w myślach. Wzięłam głęboki wdech, następnie wypuściłam powietrze. Cóż, w kantowaniu siebie byłam mistrzynią, więc i tym razem, choć na chwilę, udało mi się oszukać własną naturę.

– Przepraszam, mógłby pan powtórzyć? – zapytałam, czując, jak na moje policzki wkrada się nieproszony rumieniec, a w głosie pobrzmiewa zażenowanie. Zapewne, tak czy inaczej, byłam czerwona od słońca. Teraz mogłam tylko udawać, że to właśnie stąd moja paląca twarz.

– Czy nie potrzebuje pani podwózki? – powtórzył grzecznie dość głupie pytanie, skoro widać było wyraźnie, że maszerowałam pieszo w pełnym słońcu, ledwie trzymając się na obolałych nogach, z ciążącą mi na ramieniu torbą. Co prawda, jego głos przypominał mi płynną czekoladę, którą chętnie bym w tej chwili skonsumowała, najlepiej z jego ciała, i przeczuwałam, że za moment zaczęłabym się przez to ślinić, gdyby nie fakt, że naprawdę nie miałam ochoty dalszej drogi odbyć pieszo. Opanowałam się zatem ostatkiem sił i spróbowałam uśmiechnąć na tyle miło, by nie wziął mnie za wariatkę, czyhającą na mężczyzn przy drodze.

– Bardzo dziękuję. Mój samochód kilka mil stąd odmówił posłuszeństwa. Jedzie pan do Merringthon?

– Cóż, nie do samego centrum, ale niech pani wsiada, kilka mil więcej mnie nie zbawi, a po drodze możemy skontaktować się z Rodrigiem. – Uśmiechnął się, wyraźnie rozbawiony. Przyglądając mi się uważnie, dodał z lekką kpiną: – Z pewnością ma zapełniony kalendarz, ale myślę, że gdy wstawię się za panią, naprawi auto za niewielką cenę.

– Będę panu ogromnie wdzięczna – odparłam uprzejmie, podchodząc bliżej. Z wnętrza samochodu, przez uchyloną szybę docierało do mnie chłodne powietrze, dające ulgę spieczonej skórze. Ucieszyłam się, że dalsza część mojej podróży odbędzie się w pojeździe z działającą klimatyzacją.

– Trzeba sobie pomagać w potrzebie – powiedział z wyczuwalną sympatią. Gdy wysiadł z pojazdu, przede mną stanęła w całej okazałości potężnie zbudowana sylwetka. Przystojny, to za mało powiedziane. Ten facet był wręcz kwintesencją mężczyzny. Byłam niemal pewna, że pod opiętą koszulą w niebieską kratę odnalazłabym wyrzeźbioną klatkę piersiową.

To chyba jakiś żart! Nie potrafiłam stwierdzić, czy mam aż takie szczęście, czy totalnego pecha, że mój samochód zepsuł się na odludziu i akurat w tym samym momencie pojawił się mężczyzna, którego nie wypuściłabym z łóżka przez co najmniej tydzień. No, może nawet i dwa. Mimowolnie parsknęłam. Zasłoniłam usta dłonią, czując zażenowanie. O czym ja, na litość boską, myślę?!

– To wsiadasz, czy zamierzasz się na mnie jeszcze trochę pogapić?

Rozbawiony ton mojego wybawiciela tylko pogorszył sytuację, jednak dzięki jego słowom oprzytomniałam. Nim zdążyłam odpowiedzieć, dotarło do mnie, że mężczyzna stoi po drugiej stronie ciężarówki, opierając się o dach i czeka, aż zacznę się zachowywać jak zdrowo myślący człowiek, ruszę się z miejsca i wsiądę do środka. Nawet nie zwróciłam uwagi na fakt, że odezwał się do mnie w tak poufały sposób.

– Przepraszam, oczywiście. Jestem zmęczona tym... słońcem – mruknęłam, nadal nie bardzo przytomnie. Przystojni mężczyźni to same problemy – powtórzyłam sobie w myślach.

– Jasne. Dzisiaj wyjątkowo mocno przygrzewa – odparł ironicznie, spoglądając na mnie z politowaniem.

Odsunął się, gdy zajmowałam miejsce pasażera. Zamknął za mną drzwi i obszedł samochód. Gdy wsiadł, zanim uruchomił ponownie silnik, spojrzał na mnie z zamyśloną miną. Wyglądał tak, jakby próbował sobie coś przypomnieć.

– Nate Hamilton – przedstawił się w końcu, wyciągając ku mnie dużą, opaloną dłoń.

Przyglądałam się jej chwilę, wyobrażając sobie sunące po mojej skórze te silne palce. Chwila, Kelly, przystopuj! – upomniałam ponownie samą siebie w myślach. Przecież dopiero co poznałam tego człowieka, a już sobie go wyobrażam w niedwuznacznej sytuacji. Co się ze mną dzisiaj działo? Normalnie przecież nie zachowuję się w ten sposób! To musiał być spóźniony efekt szoku, jakiego doznałam, otrzymując wiadomość o bracie. Przecież nie byłabym na tyle głupia, by zadurzyć się w dopiero co poznanym mężczyźnie. Prychnęłam w duchu na własne myśli, nim wzięłam się w garść i uścisnęłam w końcu dłoń mojego wybawcy.

– Kelly Ashton – przedstawiłam się, uśmiechając z zakłopotaniem, które zawsze odczuwałam, wypowiadając swoje nazwisko, zwłaszcza od czasu ucieczki z domu. Nate jednak zupełnie nie dał po sobie poznać, by kojarzył, kogo ma podwieźć. Może nie mieszkał w Merringthon?

– Zatem, dokąd konkretnie cię podrzucić?

– Jeśli możesz, to do posiadłości Biały Oleander. – W moich słowach jasno można było wyczytać odrazę, jednak mój kierowca również i tego nie skomentował. – Jeszcze raz dziękuję, zwłaszcza że musisz nadłożyć drogi.

– Nie ma sprawy. Przy okazji załatwię kilka własnych spraw w mieście. – Posłał mi lekki uśmiech, nim odpalił samochód i skupił się na jeździe. – Co cię zatem sprowadza do tej mieściny?

– Pogrzeb.

– Och, przykro mi. – Spoważniał, a w jego oczach dostrzegłam współczucie. Nie chciałam tego. Bałam się ponownie zagłębić w rozpaczy. Wolałam już, jak rozmawiał ze mną w beztroski sposób, niż tak jak teraz, jakby czekał, aż się rozpłaczę i nie będzie wiedział, co zrobić z całkiem rozklejoną kobietą.

– Cóż, takie już jest to życie. Totalnie nieprzewidywalne. Mój brat zginął nagle, ale ja muszę postarać się żyć dalej. Najpierw muszę go pożegnać – mruknęłam pod nosem, odwracając twarz w kierunku zakurzonej szyby. Oparłam podbródek na dłoni i wpatrywałam się tępo w mijany krajobraz.

– To znaczy, że jesteś siostrą Henry'ego Ashtona. – Bardziej stwierdził, niż zapytał.

– Taa...

– Tak czy inaczej, przykro mi – powtórzył, po raz ostatni posyłając mi smutne spojrzenie.

Więcej się już nie odezwał. W milczeniu dojechaliśmy do miasta, które zupełnie się nie zmieniło przez ostatnie jedenaście lat. Wszystko wyglądało tak samo, jak w chwili mojego wyjazdu. To było nieco przerażające. Czułam się tak, jakbym cofnęła się w czasie, jakbym ponownie była pełną życia i nadziei młodą dziewczyną. To akurat było już bardzo niepokojące dla mojej równowagi psychicznej.

Westchnęłam ciężko. Jakże chciałabym, by Henry nadal był wśród żywych. Zbiłby pewnie bez zastanowienia wszystkie moje niepokoje. A ja z rozdrażnieniem szturchnęłabym go łokciem, po czym przytuliłby mnie, stwierdzając, że najlepsze jeszcze przed nami. Niestety nigdy więcej nie będziemy mogli żartować. W moich oczach zaczęły się zbierać łzy. Spróbowałam się opanować. Nie miałam zamiaru rozpłakać się przy obcym mężczyźnie. Oparłam głowę o zagłówek, przymykając na chwilę powieki. Wzięłam kilka głębokich oddechów, nim ponownie spojrzałam przed siebie.

Kątem oka zaczęłam się przyglądać ostremu profilowi mojego wybawcy. Był niczym wyciosany w skale, poważny i skupiony na prowadzeniu pojazdu. Mimo wyraźnie opalonej skóry miał gładką cerę. Delikatny zarost tylko dodawał mu niegrzecznego uroku. Jego ciemne włosy domagały się niewątpliwie wizyty u fryzjera, a jednak wyglądał z tym nieporządkiem na głowie niezwykle pociągająco. Uśmiechnęłam się pod nosem, gdy przez myśl przeszło mi, że zapewne wiele kobiet było zadurzonych w tym nieposkromionym wyglądzie.

Ponownie spojrzałam w boczną szybę. Mijany krajobraz był niczym wyjęty z moich wspomnień. Pola i lasy rozciągały się przez całą długość trasy, którą przemierzaliśmy. Co jakiś czas w oddali można było wypatrzeć pojedynczy dom z zabudową gospodarczą. Większość obrzeża miasteczka tak właśnie wyglądała. Dom i niedaleko jakaś stodoła. Byłam zmęczona, nie miałam siły na jakiekolwiek rozmowy, więc podróż mijała nam w ciszy. W pewnym momencie nawet przysnęłam. Obudziły mnie nagłe podskoki samochodu, który zapewne przejechał przez jakąś dziurę. Nim się obejrzałam, zbliżaliśmy się ku potężnej, zdobionej bramie.

Gdy Nate wjechał na teren posiadłości, poczułam ciarki na całym ciele. Jakże nienawidziłam tego miejsca. Miałam tutaj nigdy więcej nie wracać. Los naprawdę bywa przewrotny. Mój towarzysz zaparkował przed szerokimi schodami prowadzącymi do głównego wejścia.

– Poproszę w twoim imieniu Rodriga, żeby zabrał samochód z drogi i odholował go. Gdy tylko dokona naprawy, odstawi tutaj – odezwał się w końcu. Jego beznamiętny ton spowodował, że zadrżałam. Wydał mi się teraz zupełnie innym mężczyzną. Po jego rozbawionym spojrzeniu i przekornym uśmiechu nie pozostał nawet ślad.

– Jeszcze raz bardzo ci dziękuję. Jestem twoją dłużniczką. – Uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością, podając kluczyki samochodu.

Nate wziął je ode mnie i roześmiał się dźwięcznym barytonem, choć wyczuwałam dystans, jaki nam narzucił. Jego rysy twarzy jednak zmiękły, gdy na mnie zerknął. Wydał mi się w tej chwili jeszcze bardziej pociągający. Tajemniczy facet, który nie wiadomo co skrywa za tym przenikliwym spojrzeniem i zawadiackim uśmieszkiem. Coś mnie powstrzymywało przed opuszczeniem pojazdu, jakby w obawie, że gdy tylko wyjdę, on zniknie i nigdy więcej go nie zobaczę. Zadziwiające, jak jedna wspólna przejażdżka może spowodować dodatkowy zamęt w sercu.

– Zapamiętam to sobie – odparł, unosząc lekko kącik ust. Nagle, poważniejąc, dodał: – Powodzenia, Kelly.

– Dzięki. Przyda się, wierz mi – powiedziałam sztywno, nim w końcu wysiadłam z ciężarówki pełna obaw przed tym, co czekało na mnie za tymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Sięgnęłam po swoją torbę i ostatni raz odwróciłam się ku kierowcy. – Do widzenia.

– Do zobaczenia, Kelly – pożegnał się i po raz ostatni posłał mi pokrzepiający uśmiech.

Gdy odjeżdżał, zaczęłam się zastanawiać, jak wiele wiedział o mnie i mojej rodzinie? To, w jaki sposób na mnie patrzył, wskazywało, że moje nazwisko nie było mu wcale obce. Westchnęłam, nim obejrzałam się przez ramię na ten przeklęty dom. To, co myślał Nate, było teraz najmniej istotne. Musiałam zmierzyć się z tym, co tkwiło w środku tego wielkiego gmachu. Odwróciłam się w stronę głównego wejścia i z zaciętą miną skierowałam się po schodach ku górze.

Z każdym krokiem ku wejściu do domu rodzinnego coraz bardziej trzymałam się myśli, że od progu nie napatoczę się na ojca, i marzyłam, że tym razem zdarzy się cud. Liczyłam, że będę miała chwilę, by oswoić się z tym miejscem na nowo. Wolałam akurat to spotkanie odłożyć na jak najpóźniejszy czas. Niestety, gdy tylko dotknęłam kołatki, otworzył mi Horton, który wciąż najwyraźniej pełnił funkcję majordomusa. Tuż za nim stał nie kto inny, jak właśnie niesławny Gregory Ashton, w pełni swej wyniosłości i arogancji.

– No proszę. Dopiero śmierć brata zmusiła cię do powrotu – syknął z wyraźną niechęcią.

– Nie wróciłam – poprawiłam go automatycznie, zaznaczając tym samym, że nie zamierzam przebywać w tym piekle dłużej, niż to było absolutnie niezbędne. – Przyjechałam pożegnać brata, nic więcej.

– Jak zwykle egoistka. Nic się nie zmieniłaś. Nigdy się nie liczyła dla ciebie rodzina i tak pozostało do dziś.

– Może dlatego, że nie potrafiłeś stworzyć tej rodziny – odparowałam z obudzoną na nowo wściekłością na człowieka, który nigdy nie sprawił, bym czuła się tu jak w domu. Zawsze byłam tylko pionkiem na szachownicy bezwzględnego seniora rodu Ashtonów. – Nie martw się. Nie będziesz musiał długo na mnie patrzeć. Po pogrzebie wyjeżdżam i nigdy więcej się już nie spotkamy.

– Cóż, najwyraźniej Henry ogromnie się pomylił – odparł z wyraźną satysfakcją. – Jak nigdy dotąd, w całym swoim krótkim życiu, podjął najgorszą decyzję – burknął, po czym obrzucił mnie pełnym obrzydzenia spojrzeniem. Nic niespodziewanego. Gdy coś nie szło zgodnie z jego planami, zawsze obwiniał mnie, nawet jeśli nie miałam z tym nic wspólnego. Nie doczekawszy się reakcji, odwrócił się i odszedł, jakbym przestała istnieć. Czyli tak jak zawsze.

– Panienko? – Nieśmiały męski głos wyrwał mnie z zamyślenia. Spojrzałam na starszego człowieka, który był mi bliższy niż własny ojciec.

– Przepraszam cię, Horton. Jak widzisz, każde nasze spotkanie przypomina walkę na miecze – mruknęłam zmęczona, nim szczerze się do niego uśmiechnęłam i przytuliłam. – Witaj, drogi Hortonie.

– Cieszę się, że przyjechałaś, Kelly – szepnął, oddając mi uścisk, zanim odsunął się z widoczną na twarzy radością. Przyjrzałam się mu uważnie. Czas niestety zostawił już na nim ślad. Jego przystrzyżone włosy zdążyły przez ostatnie lata przyprószyć się siwizną, a w kącikach pogodnych oczu można było dostrzec zmarszczki. Jedyne, co mogło mnie jeszcze ucieszyć w tym miejscu, to właśnie on. Zawsze był dla mnie wsparciem, choć nie wszystkie moje występki popierał i wielokrotnie strofował mnie za zachowanie niegodne damy.

– A ja cieszę się, że znów cię mogłam zobaczyć. Jesteś jedynym jasnym punktem tej mrocznej otchłani. – Skrzywiłam się i zajrzałam do środka, próbując wychwycić jakiekolwiek zmiany.

– Dzieci potrzebują ciebie, Kelly, nie pana Gregory'ego, wiesz o tym, prawda? On... Sama wiesz, jaki był w stosunku do was, gdy byliście dziećmi. Nie zmienił się przez cały ten czas, a nawet jego zachowanie uległo pogorszeniu. W tej chwili tym bardziej nie nadaje się na opiekuna trójki młodych ludzi, którzy właśnie stracili najbliższych.

– A ja twoim zdaniem jestem bardziej odpowiednim wzorcem? – parsknęłam, rozbawiona jego opinią na mój temat. Doskonale zdawał sobie sprawę z moich problemów, które z całą pewnością dotarły również do jego czujnych uszu. Zawsze o wszystkim wiedział.

– Wciąż masz za mało wiary w siebie, droga Kelly – westchnął, nim zmienił temat, zerkając za mnie. – Gdzie twoje bagaże?

– Gdzieś w drodze do Merringthon, jeśli wierzyć w zapewnienia pana Hamiltona. Samochód odmówił mi posłuszeństwa. Na szczęście podwiózł mnie do miasta ten umięśniony ranczer, który zaoferował mi pomoc w sprowadzeniu auta do warsztatu.

– Och... – Horton był wyraźnie zaskoczony, jednocześnie podekscytowany.

– Co miało znaczyć to twoje „och"? – zapytałam podejrzliwie.

– Nic. Lepiej nie wspominaj o tym nazwisku swojemu ojcu. – Widząc zapewne konsternację w moich oczach, dodał z ciężkim westchnieniem: – Nie było cię jakiś czas. Trochę się tutaj... – wyraźnie się zawahał, nim dokończył zdanie – pozmieniało.

– Czyli wnoszę z twojej dziwnej nieco uwagi, że ojciec zyskał nowych wrogów. To miałeś zamiar powiedzieć, prawda?

– Zaprowadzę cię do twojego pokoju. Zapewne chcesz odpocząć po takich atrakcjach. – Roześmiałam się. Zgrabnie się wywinął.

– Aż tak to się tu z całą pewnością nie pozmieniało, żebym nie mogła trafić sama – odparłam z rozbawieniem.

Rozejrzałam się wokół, wchodząc w końcu do środka. W sumie tutaj również wyglądało tak, jak się tego spodziewałam – jakby zatrzymał się czas. Nie wiedziałam, jak uda mi się wytrzymać w tym domu te kilka dni. W końcu zebrałam się na odwagę i ruszyłam za Hortonem, który miał w głębokim poważaniu moje słowa na temat samodzielności. Po chwili wchodził na piętro po szerokich schodach umieszczonych pośrodku ogromnego holu.

Spodziewałam się, że pokieruje mnie do jednej z gościnnych sypialni. Nie sądziłam, że ojciec zachowa mój dawny pokój, nie przerabiając go na jakiś składzik. A jednak stanęłam przed drzwiami, które wyryły mi się w pamięci. Wszystkie zadrapania, wgłębienia, odpryski były na swoim miejscu. Aż strach pomyśleć, co znajdowało się za nimi. Powrót do przeszłości, która miała bardzo nieliczne blaski i ogrom mroku, nie będzie należał do najłatwiejszych.

– Mimo wszystko on was kocha. Po swojemu, ale jednak. Tylko nie potrafi tego okazywać.

Z tymi słowami Horton pozostawił mnie sam na sam z myślami. Najchętniej wymazałabym w jednej sekundzie wspomnienia i te wszystkie lata, kiedy mój ojciec „kochał nas" na swój sposób. Gdybym tylko otrzymała taką możliwość, chciałabym zyskać okazję napisania swojej historii na nowo.

Z wahaniem nacisnęłam klamkę i wkroczyłam w świat, który skończył się jedenaście lat temu wygnaniem i złamanym sercem. Ściany zostały odświeżone, jednak reszta nie uległa za bardzo zmianom. Położyłam się na łóżku i przymknęłam oczy. Pomyślałam, że tylko się zdrzemnę...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top