Rozdział XXX, w którym nie da się być jednocześnie dumnym i się wstydzić


Decisions as I go, to anywhere I flow

Sometimes I believe, at times I'm rational

I can fly high, I can go low

Today I've got a million, tomorrow I don't know

Stop claiming what you own, don't think about the show

We're all playing the same game, waiting on our loan

We're unknown and known, special and a clone

Hate will make you cautious, love will make you glow*


19 września 2018 roku

Obudziłem się nagle i z przyspieszonym oddechem, wiedząc, że miałem koszmar, ale nie pamiętając już, co się w nim działo. Natychmiast uniosłem się do pozycji półsiedzącej i rozejrzałem, a mój wzrok padł na Huberta leżącego na brzuchu na krawędzi łóżka i oddychającego miarowo. Odetchnąłem z ulgą. Kociak tu był, nie musiałem nawet dzwonić.

Ostatnio to nie miało już miejsca tak często, ale na początku zdarzało mi się budzić w środku nocy z jakimś irracjonalnym przeczuciem, że coś mogło być nie tak. Sięgałem wtedy bez wahania po telefon, a on odbierał i mamrotał coś na wpół śpiąco do słuchawki. To było jedyne zapewnienie, jakiego potrzebowałem. Gorzej było, kiedy raz zadzwoniłem i Hubert nie odebrał; pomyślałem wtedy, że był środek nocy, więc dlaczego, do cholery, on nie spał i gdzieś się włóczył, przecież Agnieszka mówiła, że powinien dbać o właściwy rytm dnia i nocy, ale wtedy przypomniałem sobie, że przecież był po drugiej stronie cholernego Atlantyku i u niego była zaledwie dwudziesta pierwsza. Nie zasnąłem już tamtej nocy.

To się działo, kiedy wyjechał po swojej pierwszej depresji, czyli zaraz po tym, jak usłyszeliśmy ostateczny wyrok. Poszedłem wtedy z nim do Agnieszki, która powiedziała nam, że ma już pewność, że wtedy, kiedy Hubert... zostawił mnie i wyjechał to był początek pierwszego epizodu manii, i zapytała go, czy był wtedy nadmiernie zestresowany, bo stres często pogłębia i przyspiesza manię, na co Hubert wycedził, że „można tak powiedzieć" (co za debilny eufemizm, nasz cholerny związek się właśnie rozpadał, oczywiście , że był nadmiernie zestresowany). Następnie Hubert zaczął z nią rozmawiać irytująco profesjonalnym medycznym językiem, który jest w stanie posiąść tylko ktoś, kto zmaga się z tą chorobą mniej więcej od kiedy nauczył się chodzić. A ja byłem w stanie jedynie słuchać i wyłapywać co straszniejsze fragmenty. Afektywna dwubiegunowa typu II... remisja... psychoterapia... stabilizatory nastroju... karbamazepina... atypowe leki przeciwpsychotyczne... tendencje samobójcze. Pamiętam, że wtedy nic z tego nie rozumiałem i byłem cholernie przerażony, ale teraz, po ponad trzech latach wydaje mi się, że mógłbym już prowadzić wykłady na ten temat. A potem Hubert poszedł na kolejną serię badań, zostawiając mnie samego niemal w stanie przedzawałowym. Kiedy wrócił, zapytałem drżącym głosem: „I co?", przygotowany na więcej nieznanych mi słów, brzmiących strasznie i ostatecznie, ale Kociak tylko wzruszył ramionami, uśmiechnął się z zadowoleniem i powiedział, że zrobili mu test IQ i chyba poszło dobrze, więc może dołączy do Mensy albo coś. Miałem ochotę mu wtedy przyłożyć.

Przetarłem oczy i powoli z powrotem położyłem się na placach. Za oknem było jasno, słońce prawdopodobnie wzeszło już jakiś czas temu. Przyjrzałem się śpiącej twarzy Kociaka. Wyglądał tak spokojnie, pogrążony we własnym świecie. Od czasu do czasu zdarzał mi się taki moment, że nie mogłem uwierzyć, że był taki piękny i taki mój . Nawet po tylu latach nie przywykłem do końca do tej myśli. Czułem się tak za każdym razem, kiedy przyjeżdżał po dłuższym czasie, zawsze tej pierwszej nocy, kiedy trochę nie pamiętałem, jak to jest mieć go cały czas na wyciągnięcie ręki. Nie mogłem się wtedy na niego napatrzeć. Zresztą mógłbym patrzeć na niego bez przerwy przez całe życie i to i tak byłoby za mało. Tak bardzo mi ulżyło, że tu był. Wszystko nagle wydawało się trochę jaśniejsze, kolory trochę wyraźniejsze, a przyszłość trochę spokojniejsza. Wszystkie problemy tam na zewnątrz przestawały mieć znaczenie, bo nie było takiej rzeczy, z którą nie mógłbym sobie poradzić, kiedy Kociak stał koło mnie. Poradziliśmy już sobie z tak ogromną ilością gówna w życiu, że miałem wrażenie, że nic już nie mogło nas tknąć.

Przysunąłem się do niego na tyle, że moja twarz znajdowała się dosłownie kilka centymetrów od jego i wsparłem się na łokciu. Położyłem dłoń na jego łopatce i powoli zjechałem nią w dół, aż do pośladków, jednocześnie pochylając się i całując jego kark. Wyczułem moment, w którym Hubert zaczął się rozbudzać. Nigdzie nam się nie spieszyło, wyżyliśmy się wcześniej. Co nie znaczyło oczywiście, że to nam wystarczyło. Dla mnie Kociaka nigdy nie było wystarczająco.

Schodziłem ustami coraz niżej, składając drobne, powolne pocałunki wzdłuż jego kręgosłupa. Hubert mruknął cicho i wyprężył się, chowając twarz w poduszce. Zatrzymałem się w miejscu, w którym kończyły się jego plecy i oparłem o nie podbródek.

- Ej, czemu przestałeś? - wymamrotał Kociak protestującym tonem.

- Muszę się napatrzeć - wyszeptałem.

- A co ja mam robić w tym czasie? - zamarudził.

- Leż tak, jak leżysz, idzie ci świetnie - powiedziałem, unosząc kącik ust. Hubert prychnął pod nosem, zdegustowany.

Przez chwilę nie ruszałem się, wpatrując się w jego plecy i widoczny zza nich czubek czarnej czupryny. A potem przytuliłem twarz do jego skóry, pocierając ją nosem i wdychając głęboko powietrze.

- Co robisz? - zapytał Kociak sennym tonem.

- Kocham cię - odszepnąłem bez wahania.

- Mhm. W takim razie możesz kontynuować.

Zaśmiałem się cicho, przewracając oczami, po czym wznowiłem wędrówkę swoimi ustami w dół, jednocześnie unosząc się na łokciach nad jego ciałem i rozsuwając nieco jego nogi. Hubert leżał cicho i nieruchomo, zdradzał go tylko przyspieszony, nierówny oddech. Rozmyślnie ominąłem punkt kulminacyjny, zmierzając dalej w dół i całując tył jego ud. Hubert westchnął zirytowany i w tym samym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi.

- Nawet nie waż się sugerować, że powinniśmy otworzyć - wycedził Kociak nieco drżącym głosem. Zaśmiałem się cicho.

- Może sobie pójdzie - powiedziałem z nadzieją. Dzwonek znów zadzwonił, tym razem dwa razy. Hubert uniósł głowę i wymieniliśmy zbolałe spojrzenia. Podniosłem się niechętnie, klepiąc go lekko w pośladek.

- Wynagrodzę ci to - obiecałem.

- No ja myślę - odparł przesadnie wyniosłym tonem. Podszedłem do szafy, podczas gdy Hubert usiadł na skraju łóżka, przeglądając się w lustrze i próbując zrobić coś ze swoimi włosami, ale w zamian jeszcze bardziej je targając. Wygrzebałem z szafy jakieś dżinsy i rzuciłem nimi w niego. Kończyłem właśnie się ubierać, kiedy Hubert otworzył drzwi.

- O. Ciebie podobno nie miało tu być - usłyszałem głos Mariusza z korytarza.

- Też się cieszę, że cię widzę, tato - odparł Kociak zgryźliwym tonem. - Masz beznadziejny timing.

- Chyba nie chcę wiedzieć czemu.

- Dlaczego zawsze przychodzisz do nas o świcie?

- Jest dziewiąta - odparł oschle Mariusz. - I z tego, co wiem lekarz kazał ci chodzić spać i wstawać o normalnych godzinach...

- Nie, kazał mi utrzymywać jednakowy rytm spania. Chodzę spać o czwartej, wstaję o dwunastej. Budzenie mnie o dziewiątej zakłóca ten rytm - oświadczył Hubert.

- Och, więc nagle musisz spać do południa ze względu na stan zdrowia? - zakpił Mariusz.

- Jesteście niemożliwi - zaśmiałem się, wychodząc z sypialni. - Czy moglibyśmy spróbować się nie kłócić ?

- Nie kłócimy się - oznajmili Kociak i Mariusz jednocześnie identycznie opryskliwym tonem. Pokręciłem głową z niedowierzaniem.

- Mariusz, chcesz kawy? - rzuciłem, włączając ekspres.

- Jasne - odparł krótko. - Kiedy wróciłeś? - dodał, zwracając się do Huberta.

- Wczoraj popołudniu.

- A to... ta wystawa w Stanach już się skończyła?

- Nie - odparł Kociak, wzruszając ramionami. - Ale moje obrazy i tak tam wiszą, to nie tak, że muszę ich pilnować. Musiałem tylko odwołać kilka spotkań.

- Skoro tak twierdzisz.

- Mówiłem mu, że nie musi przyjeżdżać, ale od kiedy mówienie mu o czymś cokolwiek daje? - zapytałem, śmiejąc się pod nosem, na co Mariusz pokiwał głową z westchnieniem.

- Czy mi się wydaje, czy wy próbujecie się zmówić przeciwko mnie? - spytał podejrzliwie Hubert.

- Przeciwko tobie? Nigdy, kotku - zapewniłem, pochylając się i całując go w czubek głowy, jednocześnie podając Mariuszowi filiżankę. Kociak zmierzył mnie groźnym spojrzeniem. - Ale wiesz, przez ostatnie parę lat spędziłem z nim prawdopodobnie więcej czasu niż z tobą, więc...

Mariusz parsknął śmiechem, podczas gdy Kociak wymamrotał: „W takim razie życzę wam szczęścia".

- Więc... jak reakcje? - zapytałem, poważniejąc i od razu przechodząc do konkretów.

- W zasadzie lepiej niż się spodziewałem, biorąc pod uwagę okoliczności... W większości neutralnie. Wielu ludzi dziwi się, że się na to zdecydowałeś, ale mało kto od nas podszedł krytycznie. Niektórzy pozytywnie, ci co wiadomo było, że zareagują pozytywnie. Po drugiej stronie lekkie poruszenie, już słyszę ten ich moralizatorski ton. Będziesz musiał trochę zacisnąć zęby i ignorować komentarze, nie możecie sobie pozwolić, żeby puściły ci nerwy.

- Wiem, wiem - rzuciłem lekceważąco. - Nie martw się, nie zamierzam dać się wyprowadzić z równowagi. Jestem oazą spokoju.

Hubert prychnął, na co obaj na niego spojrzeliśmy.

- To samo odnosi się do ciebie - zastrzegł Mariusz, patrząc na swojego syna ostrzegawczo. Kociak zrobił zranioną minę.

- Że niby ja miałbym powiedzieć coś niewłaściwego? - zdziwił się niewinnym tonem, który nikogo nie oszukał. Obaj z Mariuszem unieśliśmy wyczekująco brwi. Hubert przez chwilę dzielnie wytrzymywał nasze spojrzenia, po czym poddał się. - Okej, okej. W ogóle do nikogo nie odezwę się słowem.

Westchnąłem w duchu. Takie planowanie zawsze było cholernie męczące. Mówienie tego, co przyszło ci do głowy - albo, odpukać, prawdy - było surowo zabronione. Zawsze trzeba było być trzy kroki do przodu i na bieżąco rozważać wszystkie za i przeciw. Czasami fantazjowałem sobie, że wszystko toczy się inaczej, że zarówno ja, jak i Kociak wybieramy łatwiejsze życia i możemy leżeć razem w łóżku każdego dnia, a nikogo nie obchodzi, co w nim robimy. Ale kiedy nachodzą mnie takie myśli, daję sobie mentalnego kopniaka, bo przecież wtedy ani ja nie byłbym tym samym Kubą, którym jestem, ani Kociak nie byłby Kociakiem. Nie wiadomo czy wtedy byłoby lepiej. A może wcale by nas nie było?

Porozmawialiśmy z Mariuszem jeszcze przez pół godzinki, głównie na tematy związane z pracą. Hubert w końcu znudził się niemiłosiernie i zaczął coś bazgrać na odwrocie rozporządzenia, które wydrukowałem sobie z dziennika ustaw i które prawdopodobnie nadal było mi potrzebne. No cóż, wydrukuję kolejne. W końcu Mariusz oznajmił, że musi już iść. Zaprosił nas do siebie i Ali na obiad, klepnął mnie w ramię, potargał Kociakowi włosy i wyszedł. Wziąłem sobie tego dnia wolne; to znaczy w takim znaczeniu, że nie poszedłem do biura, ale i tak musiałem zrobić w domu wszystko, co miałem do zrobienia. Zawaliłem więc stoliczek do kawy dokumentami i zabrałem się do pracy.

Hubert nadal coś rysował, jak to Hubert. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że się na mnie gapił.

- Co? - zapytałem roztargnionym tonem.

- Nic. Po prostu wyglądasz niesamowicie seksownie, jak próbujesz naprawiać kraj - odparł, wzruszając ramionami i unosząc kącik ust. Odwzajemniłem uśmiech, po czym wstałem powoli, bo mięśnie mi się zastały i podszedłem do niego, zerkając na swoją perfekcyjną podobiznę marszczącą w skupieniu brwi.

- Dawno mnie nie rysowałeś - powiedziałem, siadając obok niego na kanapie.

- Nieprawda - zaprzeczył Hubert. - Rysuję cię cały czas, jak mnie nie ma.

Oparłem podbródek na jego ramieniu.

- Chodźmy gdzieś - rzuciłem ni stąd, ni zowąd. Kociak uniósł brwi.

- Teraz? - upewnił się.

- Nie, teraz nie mam zamiaru się nigdzie ruszać. Chodźmy w piątek na kolację - powiedziałem miękko, dotykając wargami jego ucha. - Tak dawno nie byliśmy nigdzie tylko we dwóch.

- Przyznaj, chcesz się po prostu pochwalić, jakiego masz zajebistego faceta teraz, kiedy już możesz - zamruczał, odchylając głowę i uśmiechając się domyślnie.

- A jeśli tak, to co? - zapytałem cicho. - Niech wiedzą.

Hubert zastanawiał się przez chwilę.

- Masz rację, niech wiedzą.


***


21 września 2018 roku

Kolejne dwa dni udało mi się spędzić w pracy stosunkowo spokojnie. Ludzie z biura potrafili się zachować; gapienie się i szeptanie ograniczali do minimum. Zacząłem czuć się znowu niemal normalnie, zupełnie jakby ten coming out wydarzył się, przeminął i został zapomniany. Ja chodziłem do pracy, a Hubert głównie siedział w mieszkaniu, gdzie zdążył już rozłożyć sztalugę na folii na środku salonu, żeby nie pobrudzić moich ciężko zapracowanych paneli i zestawu wypoczynkowego. Uwielbiałem wracać do domu i zastawać go siedzącego z słuchawkami na uszach na niskim stołeczku i dziubiącego maleńkim pędzelkiem w jednym miejscu na płótnie, które jak dla mnie i tak było już idealnie dopracowane. Jak się nudził, włóczył się po Nowym Świecie, wyciągając na kawę te parę osób, które znał i lubił w Warszawie, jak Adę czy Martę, córkę Ali i swoją przyszywaną siostrę.

Ada nadal pozostawała jednym z najbliższych przyjaciół, jakich miałem w tym mieście. Pomagało to, że nie była w żaden sposób związana ze środowiskiem, w którym pracowałem. Potrzebowałem takich ludzi, a teraz, kiedy już tak bardzo wsiąknąłem, trudno było mi znaleźć znajomych spoza świata polityki. Ona i Kociak poznali się, kiedy po jego powrocie przyjechaliśmy do Warszawy i natychmiast znakomicie się dogadali, co zresztą przewidziałem. Przez te parę lat Hubert zdążył też wypracować bardzo przyjazne relacje z Martą, która zaczęła studiować architekturę wnętrz, więc zbliżyły ich estetyczno-artystyczne zainteresowania. Marta traktowała Kociaka trochę jak swoje guru i co chwilę pytała go o opinię na wszelkie tematy związane ze sztuką. Co do Maćka, nigdy nie wyszli poza chłodną neutralność. Ilekroć byliśmy u Mariusza i Ali, wydawał się wciąż rozgoryczony faktem, że dwóch pedałów znikąd nagle stało się częścią jego rodziny, mimo że od tego czasu minęło przecież prawie pięć lat. Na nic innego raczej nie mogliśmy liczyć, ale zachowywał się cywilizowanie, więc my robiliśmy to samo.

Siedziałem w biurze, ciesząc się faktem, że był piątek i miałem przed sobą wizję całego weekendu spędzonego tylko i wyłącznie z Hubertem, po raz pierwszy od... prawie dwóch miesięcy? Obiecałem sobie, że do poniedziałku w ogóle nie zamierzam myśleć o pracy. Mogłem przepracowywać się nawet w niedzielne popołudnia, kiedy Kociaka nie było, ale kiedy wracał, mój czas należał do niego.

Zadzwoniła moja komórka, więc odebrałem, nie zerkając na wyświetlacz i nie przerywając czytania.

- Kuba Matys - rzuciłem z roztargnieniem do telefonu.

- Cześć, stary - przywitał mnie głos Artura.

Uśmiechnąłem się do siebie. O dziwacznym rozwoju mojej relacji z młodszym bratem mógłbym opowiadać bardzo długo. Od pewnej niechęci, która była między nami jeszcze przed moim coming outem, przez święte oburzenie i otwartą wrogość z jego strony po tym, jak dowiedział się o mojej orientacji, aż po stosunkowy pokój, który zawarliśmy, kiedy z niejakim obrzydzeniem oznajmił mi, że jestem kretynem, odpuszczając sobie Huberta, jakkolwiek by go nie lubił. Teraz można było powiedzieć, że byliśmy przyjaciółmi. No, może nie do końca przyjaciółmi. Artur nadal był jedyną osobą w mojej rodzinie za wyjątkiem mojego ojca, której zdarzało się rzucać złośliwe komentarze dotyczące homoseksualizmu w ogóle. Zastanawiałem się nad tym wielokrotnie i doszedłem do wniosku, jak to mniej więcej wyglądało: Artur nie lubił gejów. Nie rozumiał ich, nie lubił ich i nie ukrywał tego, że nigdy nie miał zamiaru ich polubić. Po prostu na świecie była jedna para gejów, na którą postanowił przymknąć oko. I tyle. Wszyscy to zaakceptowaliśmy.

O ile relacje między mną a nim mocno się ociepliły, o tyle on i Hubert stanowili bardzo ciekawe zjawisko. Widywali się, bo musieli - ja nie chciałem kłócić się z Arturem, Kociak chciał mi w tym pomóc, a żaden z nas nie chciał niczego niepotrzebnie komplikować. Nikt jednak nie miał wątpliwości, że tych dwóch po prostu nigdy nie będzie w stanie się dogadać. Hubert uważał, że Artur jest ograniczony, uprzedzony i lubi przylepiać ludziom etykietki na prawo i lewo, a Artur uważał, że Hubert jest egocentrycznym, przemądrzałym megalomanem. Już dawno straciłem nadzieję, że to się kiedykolwiek zmieni. Ale była w tym dobra strona - żadnemu z nich najwyraźniej nie przeszkadzało wypowiadanie swoich opinii na głos ani też słyszenie krytyki tego drugiego pod swoim adresem. A skoro sami się tym nie przejmowali, z czasem ich niechęć przeistoczyła się w dogryzanie sobie. A potem to dogryzanie zaczęło ich obu wyraźnie bawić i w którymś momencie chyba przestali droczyć się dlatego, że rzeczywiści się nie lubili, a zaczęli robić to dla czystej rozrywki. To było przezabawne.

Kiedyś Artur wyznał mi po pijaku, że według niego ja i „ten dupek" byliśmy najbardziej dobraną parą, jaką kiedykolwiek poznał. Dodał, że nie rozumiał, jak to było możliwe.

- Ładnie to tak od rodziny telefonów nie odbierać? - zapytał z wyrzutem.

- Sorry, ten ostatni tydzień był trochę szalony... - wyjaśniłem przepraszająco. - Poza tym jestem zawalony robotą, bo wybory i...

- No już nie bądź taki ważny. Mamy teraz umawiać spotkania z twoją asystentką z dwutygodniowym wyprzedzeniem, jeśli chcemy z tobą pogadać? - zapytał złośliwym tonem. - Czy krzyczeć do telewizora? - Parsknąłem śmiechem. - W domu Matysów szaleństwo, a ty się wyborami przejmujesz!

- A co się dzieje? - zaniepokoiłem się.

- A, jak zawsze... ojciec nie jest zbyt szczęśliwy. Wiesz, to mała miejscowość. Każdy się gapi i zadaje niezręczne pytania. Wiesz, ile razy usłyszałem w pracy: „Ej, ale to naprawdę jest twój brat?". Mogłeś chociaż uprzedzić albo coś... Chociaż nie, to chyba też by nic nie dało.

- A co z tatą? - zapytałem, bo ta kwestia najbardziej mnie interesowała. Pewne kompromisy pomiędzy mną a ojcem zostały wypracowane, głównie ze względu na mamę, ale grunt był nadal grząski. Po cholernych pięciu latach nastąpiła może mała zmiana w jego zachowaniu, choć wiedziałem, że to było tylko dla świętego spokoju, ale w poglądach - żadna.

- No wiesz... wkurzony trochę jest. Nie o sam fakt, przecież wiedział, że jesteś... Ale chyba wydaje mu się, że to zrujnuje twoją karierę. O ile dobrze zrozumiałem. I wiesz, dopóki to nie było powiedziane głośno to on mógł sobie udawać, że wcale tak nie jest. I chyba był przekonany, że nigdy się oficjalnie nie przyznasz, więc przyzwyczaił się, że jest, jak jest. Poza tym on wcześniej chyba myślał, że miałeś jeszcze jakąś alternatywę, jakąś... drogę powrotną. A teraz to już dupa blada.

Nawet nie miałem już siły wściekać się o takie teksty, tak bardzo brzmiały dla mnie absurdalnie. Jeszcze jakiś czas temu krew by się we mnie zagotowała, ale teraz tylko westchnąłem z rezygnacją.

- Przecież wiesz, że...

- Boże, jasne, ja wiem - przerwał mi niecierpliwie Artur. - Ale on... Wiem, że zbyt wiele z nim nie gadasz, ale ja jestem cały czas na miejscu i mam wrażenie, że on po prostu... lubił tę publiczną wersję ciebie, bo publiczna wersja ciebie była heteroseksualna... albo raczej seksualnie niezdeklarowana, jeden pies. Mógł się chwalić znajomym, że jego syn jest politykiem, a w sumie nie widywał cię za często, więc stworzył sobie taką iluzję ciebie. A teraz jego iluzja poszła się jebać, za przeproszeniem. I przy tym... wiesz, jak ważna dla niego jest opinia innych.

- Uważam, że nadal mam znakomitą reputację, nie moja wina, że nie taką, jak on by chciał. A jak mama? - dodałem po chwili.

- Wytrzymuje z nim - zażartował Artur. - Nie no, chyba po prostu już jej się nie chce z nim o tym dyskutować, bo ile można? Poza tym w porządku, kolekcjonuje każdą najmniejszą wzmiankę o tobie i bawi się w twojego ambasadora w mieście. Jest znudzona, odkąd przeszła na emeryturę. Przynajmniej ma się czym zająć. Robi kontrę ojcu, który chyba postanowił przestać pokazywać się publicznie.

Uśmiechnąłem się do siebie. Moich rodziców znał praktycznie każdy w naszym miasteczku. Byłem w stanie wyobrazić sobie moją mamę chodzącą po wszystkich koleżankach i gawędzącą z nimi beztrosko, jednocześnie tylko czekając na jakiś krzywy komentarz pod moim adresem, żeby móc wyciągnąć pazury. Nie warto było zadzierać z Elą Matys.

Artur ciągnął dalej.

- Ostatnio byłeś u nich w listopadzie. W listopadzie, Kuba. Mama gada sama do siebie, że wie, jaki jesteś zajęty, ale wiem, że oszalałaby z radości, gdybyś przyjechał - zasugerował niewinnym tonem. Przez chwilę panowała cisza.

- Sam nie wiem, kiedy dałbym radę... - zacząłem się wykręcać, ponieważ wcale nie miałem ochoty na wysłuchiwanie krytyki ojca i znalezienie się pod ostrzałem spojrzeń zaciekawionych, zaściankowych bab. Nie to, żebym uważał całe moje rodzinne miasto za zaścianek. No, może troszeczkę.

- A, czyli nadal jesteś małą dziewczynką bojącą się konfrontacji. Warszawa jest bezpieczna, bo tam jesteś panem wiceprzewodniczącym, a jak przychodzi co do czego to nie jesteś nawet w stanie zmierzyć się z małym, konserwatywnym miasteczkiem, żeby zrobić przyjemność własnej matce? - zapytał wyzywającym tonem z typowym dla siebie brakiem cackania się, trafiając prosto w punkt. Oparłem się w fotelu, rozmasowując skroń.

- Dobra, być może przyjedziemy - odparłem w końcu ze zmęczeniem.

- O! Dupek wrócił? - ucieszył się Artur, pewnie nawet nie zdając sobie sprawy z tego, że zabrzmiał na podekscytowanego tym faktem. Uśmiechnąłem się do siebie.

- Tak, we wtorek - powiedziałem. - To miał być romantyczny weekend tylko we dwóch, więc wiesz... doceń poświęcenie.

- Doceń to, że twoja rodzicielka spędza cały swój wolny czas na bronieniu gościa, którego widuje jedynie w telewizji - odgryzł się Artur.

Natychmiast zrobiło mi się strasznie głupio.

- Okej, okej. Możesz przestać, już poczułem się winny.

- I dobrze. To do zobaczenia! - rzucił wesoło Artur, po czym rozłączył się.


***


- O Boże, co za niespodzianka! - zawołała moja mama pod wieczór tego samego dnia. Po rozmowie z bratem jeszcze przez kilka minut przeklinałem to, że Artur potrafił mnie tak łatwo zmanipulować, po czym poinformowałem Kociaka o zmianie planów. O dziwo protestował o wiele mniej niż ja. Już od jakiegoś czasu zacząłem podejrzewać, że Hubert zwyczajnie lubił moją rodzinę, mimo jego ciągłych przepychanek słownych z Arturem i idiotyzmu mojego ojca.

Kiedy stanęliśmy w drzwiach, moja mama najpierw rzuciła się na szyję mi, a potem Hubertowi, po czym zrobiła krok do tyłu, żeby wpuścić nas do środka.

- Nie spodziewałam się, gdybyście dali znać, zrobiłabym kolację... - zaczęła, zupełnie nie zważając na nasze protesty, że nie trzeba i że już jedliśmy. - Już myślałam, że zapomniałeś, gdzie mieszkamy, ty niewdzięczniku! - zawołała z udawaną pretensją, uderzając mnie żartobliwie w ramię, po czym zwróciła się groźnym tonem do Huberta: - A ty myślisz, że możesz tak sobie nawet nie zadzwonić, jak jesteś z powrotem w Polsce?

- Jakżebym śmiał - odparł natychmiast ugodowo. Potrafiłem zliczyć na palcach jednej ręki osoby, których opinią Kociak się przejmował i których dezaprobujące spojrzenie go ruszało. Niezmiennie bawił mnie fakt, że moja mama była jedną z nich.

Usłyszeliśmy kroki na schodach.

- O nie, to znowu ty - rzucił Artur, patrząc na Kociaka i uśmiechając się.

- Wiedziałem, że się ucieszysz na mój widok - odparł Hubert, zupełnie nieprzejęty. Artur szturchnął go żartobliwie, przechodząc koło niego, a następnie objął mnie krótko.

- Nie mogłeś się go jakoś pozbyć po drodze? - zapytał głośnym szeptem, na co przewróciłem oczami. Kociak parsknął śmiechem.

- Skoro od tylu lat mu się nie udało, to już raczej nic z tego nie będzie - stwierdził, wzruszając ramionami. - Jestem niepozbywalny.

- Ale wy głupi jesteście, jeden i drugi - podsumowała moja mama, kręcąc głową z niedowierzaniem i wracając do kuchni. - Naprawdę, kogo ja wychowałam?

Zostawiłem Huberta i Artura samych przekonany, że w swoim towarzystwie na pewno nie będą się nudzić, a sam wyszedłem na zewnątrz, obszedłem dom dookoła i skierowałem się do garażu. Tak, jak się spodziewałem znalazłem tam mojego ojca.

- Cześć, tato - rzuciłem beztroskim tonem, podchodząc do stojącego z otwartą maską samochodu, przy którym właśnie majstrował. Mój ojciec uniósł głowę.

- O, to ty. Cześć - mruknął pod nosem, nawet za bardzo na mnie nie patrząc. Westchnąłem w duchu, ale to mnie nie zniechęciło.

- Co robisz? - zagaiłem, czując się dosyć głupio, bo kompletnie nie wiedziałem, o czym z nim rozmawiać.

- Olej zmieniam - odparł krótko, wyraźnie w ogóle nie zamierzając rozwijać tematu. W końcu, po kilkunastu sekundach, wydusił: - Nie wiedziałem, że przyjeżdżasz.

- Chcieliśmy wam zrobić niespodziankę - wyjaśniłem, wzruszając ramionami. Z pewnością dla niego to też była niespodzianka, nie byłem tylko pewien czy miła.

Mój ojciec pokiwał głową.

- A, to obaj przyjechaliście, tak? - zapytał, choć miałem wrażenie, że tak naprawdę wcale nie chciał wiedzieć. Odpowiedziałem mimo to.

- Tak. Hubert wrócił do Polski parę dni temu.

- A gdzie był?

- W Chicago. W Stanach.

- Z tą... z tą swoją sztuką, tak? - upewnił się głosem pozbawionym ciekawości, na co jedynie przytaknąłem. To był kolejny problem. Mój ojciec za cholerę nie był w stanie zrozumieć tego, co Hubert właściwie robił. To znaczy wiedział, że malował i że inni ludzie to oglądali i kupowali, ale kompletnie nie widział w tym sensu.

- Zostanie teraz chociaż czy znowu cię zostawi na nie wiadomo ile? - zapytał nieco złośliwym tonem.

- To jego praca, tato - wycedziłem, przewracając oczami.

- Chodzi mi tylko o to, że skoro już upieracie się, żeby nazywać to, co tam robicie związkiem... - zaczął obronnym tonem. Trzy zdania. Wymieniliśmy cholerne trzy zdania, a ja już zaczynałem być zirytowany, zaczynała boleć mnie głowa i przestawało mi się chcieć z nim gadać.

- Nazywamy to związkiem, bo jesteśmy w związku - oznajmiłem chłodnym tonem. - Naprawdę chce ci się kłócić...?

- Nie chce mi się kłócić, ale wydaje mi się dość absurdalne to, że nazywasz partnerem kogoś, kogo i tak nigdy nie ma. I to przed całym krajem. A partner to jest ktoś, kto jest przy tobie - prychnął, znowu opuszczając głowę i skupiając się na wnętrzu samochodu. Przymknąłem oczy, modląc się o cierpliwość.

- A czy dla ciebie partner to nie jest przypadkiem ktoś przeciwnej płci? - spytałem kpiąco. Zmierzył mnie trudnym to zdefiniowania wzrokiem.

- Skoro o tym wiesz to po co pytasz? Ale tym razem nie o to mi chodzi. Skoro upierasz się nazywać tę farsę związkiem to dobrze, rób sobie, co chcesz. Ale on ciągle wyjeżdża, nie mieszkacie razem... Więc po co o tym mówić? - zapytał autentycznie szczerze. Zacisnąłem zęby.

- Ponieważ to prawda - odparłem najspokojniej, jak tylko byłem w stanie. Mój ojciec pokręcił głową.

- Wiesz, że on znowu wyjedzie, a ty będziesz musiał radzić sobie z tym sam, prawda? I to ma być związek? - zadrwił, po czym odwrócił się, szukając czegoś w skrzynce z narzędziami. - I skąd wiedziałem, że ten chłopak ostatecznie przeszkodzi ci we wszystkim, co mógłbyś osiągnąć?

- Ten chłopak , o którym mówisz, jest od sześciu lat moim życiowym partnerem. I ma imię.

- Wiem, jak ma na imię - uciął, po czym nagle w końcu na mnie spojrzał, tym razem ze skupieniem. - Tu nie o to chodzi, Kuba. Nie wierzę, że możesz być taki głupi. Teraz to zostanie z tobą już na zawsze. Nie uwolnisz się od tego. Rozumiem, że skoro masz takie ciągoty to nic na to nie poradzisz. Rozumiem, że chcesz czuć się normalnie, więc nazywaj to sobie normalnym związkiem. Ale na miłość boską, nie mów o tym przed kamerami! Jesteś na dodatek cholernym masochistą?! Naprawdę aż tak poprzestawiało ci się w głowie, że wydaje ci się, że to jest coś, czym należy się chwalić?!

- Tak! - zawołałem z równie dużą złością. - Tak, uważam, że należy się tym chwalić! Uważam, że należy o tym mówić! I tak, jak dla mnie może dowiedzieć się cały kraj, bo jestem cholernie szczęśliwy i nie zamierzam się tego wstydzić!

- W jakim świecie ty żyjesz?! Wszyscy się z ciebie śmieją! Wszyscy się z nas śmieją! - krzyknął mój ojciec, teraz już zupełnie tracąc nad sobą panowanie. Zacisnąłem pięści, ale po kilku głębokich wdechach się uspokoiłem.

- A niech się śmieją - rzuciłem, wzruszając ramionami. - Wiem, że cholernie się mylą, a to ja mam rację, więc niech się chociaż pośmieją. Na zdrowie. Mnie to nie boli, ponieważ w tej sytuacji to ja wygrywam, a nie oni. To ja mogę sobie żyć tak, jak mi się podoba, a oni mają gówno do powiedzenia. - Mój ojciec próbował mi przerwać, ale nie pozwoliłem mu na to. - I wiesz, co jeszcze? Nie jestem już tym chłopcem, który parę lat temu bał się wyjść z szafy, a potem chciał tylko, żeby jego ojciec chociaż spróbował go zaakceptować. Jestem dorosłym facetem i niedługo będę współrządził tym krajem. Nie ma ani jednej rzeczy, którą mógłbyś na mnie wpłynąć albo którą mógłbyś mnie wystraszyć. Ani jednej.

- Już widzę, jak masz jakiekolwiek szanse w nadchodzących wyborach po czymś takim - prychnął.

- Zdziwiłbyś się - stwierdziłem spokojnie. - Zdziwiłbyś się, jak wielu ludzi w tym kraju zaczyna myśleć inaczej, jak wielu chce po prostu nie wchodzić innym w drogę i żeby nikt im nie wchodził w drogę.

- O nie, to ty się zdziwisz, dziecko, jak wielu jest takich, którzy zagłosowaliby na ciebie, ale na pedała już nie. Słyszę, co ludzie w miasteczku mówią, wiesz? Wcześniej mówili z dumą, że chłopak od nas przewodniczy partii, a wkrótce może będzie w parlamencie albo w rządzie. A teraz mówią ze wstydem!

- Ale z ciebie cholerny hipokryta - wysyczałem, bo wręcz nie mogłem w to uwierzyć. - Wtedy podpisywałeś się pod wszystkim, co robiłem, co? Brałeś zasługi na siebie? „Patrzcie, to mój syn". A wiesz, co ci powiem? Że wtedy też byłem pedałem, nawet jak inni nie wiedzieli! Więc brawo, byłeś dumny z syna pedała! Byłem tak samo pedalskim pedałem przed wypowiedzeniem tych słów, jak i po!

- Nigdy nie byłem i nigdy nie będę z tego dumny...

- Nie możesz sobie wyciąć tych części mnie, które ci nie pasują! Więc jak dzisiaj pójdę do sklepu, w którym jesteś widziany codziennie, trzymając mojego chłopaka za rękę to będziesz musiał się zdecydować czy jesteś dumny z syna w polityce, czy wstydzisz się syna geja! Będziesz musiał wybrać jedno!

Mój ojciec znowu pokręcił głową i odwrócił się, najwyraźniej nie mając już nic do powiedzenia.

- Dobrze widzieć, że nic cię nie obchodzi to, jak to wszystko wpływa na twoją rodzinę - dodał jednak jeszcze ściszonym tonem.

- Jak dotąd jesteś jedynym, który ma z tym problem - prychnąłem pod nosem.

- Mówię też o dalszej rodzinie...

- To teraz mam się przejmować opinią ciotek, których nawet dobrze nie znam? Nie bądź śmieszny, tato. Jestem pewien, że jakoś poradzą sobie z tą traumą - zakpiłem.

- Skoro tak uważasz. Pamiętaj tylko, że jak czasem coś w życiu idzie nie tak i wszyscy się od ciebie odwracają to właśnie rodzina pozostaje jedynym wsparciem...

- Niby co, tak jak ty teraz? - Miałem ochotę roześmiać mu się w twarz. - No rzeczywiście, wsparcie godne mistrza.

- Mogę się wściekać, mogę cię krytykować, ale nie odwróciłbym się od ciebie, gdybyś potrzebował pomocy. I wiesz o tym. Myślisz, że niby kto zawsze będzie stał po twojej stronie?

Przez chwilę udałem, że się zastanawiam.

- Znam takiego jednego. Nazywa się Hubert Kociński. Więc serdecznie dziękuję za twoje wyimaginowane wsparcie i konstruktywną krytykę. Obędzie się.

Z tymi słowami odwróciłem się na pięcie i wyszedłem z garażu, około dziesięć razy bardziej wkurwiony niż kiedy do niego wszedłem. Nie wiem, dlaczego nadal się z tym męczyłem, po co po raz setny prowadziłem tę samą do niczego nieprowadzącą dyskusję. Nie wiem, dlaczego gdzieś w głębi duszy nadal chciałem go przekonać, nadal potrzebowałem go przekonać. Hubert mówił mi, że to na nic, a ja wciąż popełniałem ten sam błąd.

Może jednak gdzieś w środku nadal byłem tym chłopcem, który rozpaczliwie szukał akceptacji u jedynej osoby, której akceptacji nigdy nie zdobędzie.

______________________

* Lost Frequencies - "Reality"

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top