Rozdział XXII, w którym nie wszystkie procesy są odwracalne
You say that we've got nothing in common
No common ground to start from
And we're falling apart
You'll say the world has come between us
Our lives have come between us*
12 kwietnia 2014 roku
Kiedy się obudziłem, przez moment miałem wrażenie, że byłem spóźniony do pracy, ale chwilę później zorientowałem się, że była sobota. Przeciągnąłem się i skrzywiłem lekko z bólu, po czym odwróciłem się na drugi bok, owijając jedną rękę wokół nieruchomego ciała Huberta, który jak zawsze odsunął się ode mnie w nocy, bo było mu za gorąco. Podobno byłem jak grzejnik, chociaż trochę w to nie wierzyłem. Westchnąłem głęboko, chowając nos w jego włosach. To miał być pierwszy weekend od dawna, kiedy Hubert nie wyjeżdżał albo ja nie musiałem pracować po godzinach, albo jedno i drugie i planowaliśmy go wykorzystać, ale poprzedniego dnia Kociak utknął jednak na jakichś warsztatach na uczelni, które współorganizował, a ja zostałem jako jedyny w kancelarii, więc musiałem czekać, aż inny adwokat dostarczy nam akta. Ostatecznie żadnemu z nas nie udało się dotrzeć do domu przed dwudziestą pierwszą. Wspólnie przyznaliśmy, że jesteśmy beznadziejni, więc zorganizowałem na szybko jakąś kolację z tego, co udało mi się znaleźć w dość pustej lodówce, a Kociak wyczarował skądś butelkę wina, po czym wynagrodziliśmy to sobie dwugodzinnym maratonem. Seksu, rzecz jasna. Dlatego wszystko mnie bolało, bo dawno nie robiliśmy tego w tej konfiguracji. Im dłużej byliśmy razem, tym częściej Hubert bywał na dole. Bo normalnie niewielu osobom na to pozwalał. Właściwie praktycznie nikomu. Nikomu na długo przede mną w każdym razie. Jeśli chodziło o nas to od początku teoretycznie wiedziałem, że zgodziłby się na to, gdybym tylko zasugerował, że tego właśnie chciałem, ale dostrzegałem w jego postawie niechęć do tego pomysłu. Kociak bywał kontrolujący, i to bardzo kontrolujący, i rzadko kiedy dawał się kontrolować. Dlatego nie naciskałem, pozwalając sytuacji samej się rozwinąć i przejąć inicjatywę dopiero wtedy, kiedy wyczuję, że ta jego nieufność zaczyna znikać. Hubert był trudny pod tym względem; z jednej strony sprawiał wrażenie bardzo pewnego siebie, ale z drugiej miał w sobie tak głęboko zakopane pokłady niepewności, że nawet teraz byłem przekonany, że jeszcze ich wszystkich nie odkryłem. Najwyraźniej jednak jak już się do czegoś przekonywał, przekonywał się na dobre. Według mnie to działało lepiej, bardziej na zasadzie partnerstwa. Obaj mogliśmy przyjmować obie role i obaj dobrze się z nimi czuliśmy.
Dni jakoś u nas mijały. Stosunkowo dobrze. A w zasadzie było dobrze, kiedy mieliśmy czas i energię, żeby spojrzeć sobie przez chwilę w oczy i rzeczywiście się zobaczyć. Nie było wiele tych momentów. Plany wystawy Huberta w Montpellier cały czas postępowały, a on skupił się na nich całym sobą. Rzadko mówił o czymkolwiek innym. Kontaktował się też z innymi artystami zainteresowanymi współpracą, co trochę słyszałem nowe zagraniczne imiona, za którymi trudno było mi nadążyć. Przez ostatnie parę miesięcy był za granicą chyba pięć razy, to na kilka dni, to na tydzień. Kiedy był w domu, opowiadał o wystawie albo rozmawiał przez telefon z Jillem, również o wystawie. Nie odzywałem się, nie chciałem znowu wychodzić na zdesperowanego zazdrośnika po tym, jak zapewnił mnie, że jestem jedynym facetem, z którym chce zasypiać i się budzić. I robić wszystko inne, rzecz jasna. Wydawał się podekscytowany, na co miło mi się patrzyło, ale sprawiał też wrażenie nieco roztargnionego. Nie, tak naprawdę to było w moim wypadku tylko szukanie wymówek, bo sam byłem roztargniony. W pracy, jak to w pracy - miałem mnóstwo roboty, ale niewiele z niej wymagało ode mnie jakiegokolwiek wkładu intelektualnego. Przez to bez przerwy byłem odrobinę poirytowany, choć starałem się tego po sobie nie pokazywać. Wiedziałem, że droga do bycia prawnikiem była długa, ale chciałem czegoś więcej, chciałem poczuć się jak część tej prawniczej machiny, a nie jedynie jak czyjś podwykonawca. Chciałem zajmować się poważnymi sprawami, zwłaszcza że czułem, że potrafiłbym to robić, ale oczywiście nikt mnie do nich nie dopuszczał. Więc zaciskałem zęby i pracowałem jeszcze ciężej, bo co mi pozostało poza naiwną wiarą, że w końcu się uda?
Na froncie rodzinnym też nic się nie zmieniło. Obaj z Hubertem spędziliśmy święta w Krakowie, bo ja postanowiłem, że po tym, jak mój ojciec nas potraktował moja noga nie postanie w moim rodzinnym domu w najbliższym czasie, a mama i babcia Kociaka wyjeżdżały do jakiejś dalszej rodziny gdzieś do Prowansji. Zostaliśmy zaproszeni, ale wspólnie stwierdziliśmy, że spędzenie tego czasu tylko we dwóch na odpoczywaniu dobrze nam zrobi. Rzadko mieliśmy ku temu okazję, jeszcze rzadziej zdarzało się tak, żebyśmy obaj mieli wolne w tym samym czasie. Właściwie było fantastycznie, ja zrobiłem kolację, Hubert wybrał wino, a potem podpił się trochę i najwyraźniej zrobił się sentymentalny, bo zaczął mi opowiadać o swoim dzieciństwie i o tym, jak kiedyś nie lubił świąt, bo wypadało zaprosić całą rodzinę, bliższą i dalszą, a Kociak wcale nie chciał z nimi rozmawiać i wolałby je spędzać tylko z mamą. Rzadko zdarzało mu się otwierać w takich sprawach, więc każda kolejna rzecz, która mówiła mi co nieco na temat tego, jak Kociak stał się Kociakiem miała dla mnie spore znaczenie. Tak czy inaczej od Bożego Narodzenia minęły już cztery miesiące, a mój ojciec wciąż nie odezwał się do mnie słowem. Wydawało mi się, że było źle, ponieważ kiedy rozmawiałem przez telefon z mamą i pytałem o niego, robiła się dziwna i zmieniała temat. Czułem się przez to cholernie winny, bo o ile moja relacja z ojcem była tylko i wyłącznie moją sprawą, to jeśli przeze mnie i mama się z nim kłóciła, to już było nieco poważniejsze. No bo byli małżeństwem, do cholery, i wszystko było stosunkowo dobrze, dopóki ja nie stałem się kością niezgody. Bez różnicy czy rozmyślnie, czy nie, sprawiłem, że ich związek się popsuł albo trochę nadpsuł. Starałem się o tym nie myśleć, bo myślenie o tym za każdym razem sprawiało, że zaczynał mnie boleć żołądek.
- Mm, strasznie głośno myślisz - wymamrotał Kociak, chowając twarz w poduszce. Parsknąłem śmiechem w jego kark.
- Serio? Za głośno myślę? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Mhm. Idź spać - polecił, owijając moją rękę wokół siebie jeszcze bardziej. - Która godzina? - zapytał po chwili, kiedy już byłem przekonany, że z powrotem zasnął.
- Nie wiem - odparłem szeptem. - Jest sobota - dodałem bez sensu.
- Wiem. Musimy coś dzisiaj robić?
- Absolutnie nic - odparłem z zadowoleniem.
- Dzię... - Kociak ziewnął szeroko. - Dzięki Bogu.
Przez chwilę leżałem w bezruchu, opierając policzek o jego plecy i wsłuchując się w równy oddech. W końcu uniosłem się na łokciu i sięgnąłem po telefon. Prawie jedenasta.
- Prawie jedenasta - oznajmiłem, odpowiadając na pytanie zadane dawno temu. Kociak westchnął dramatycznie.
- Czy to miała być sugestia, że powinniśmy wstać? - zapytał marudnym tonem. Przez chwilę obaj milczeliśmy, po czym...
- Robisz kawę - rzuciliśmy jednocześnie.
- Ja robiłem wczoraj - zaoponowałem, parskając śmiechem.
- Co? Chyba sobie - prychnął Hubert z oburzeniem.
- A, no rzeczywiście.
Kociak wykorzystał zapasy silnej woli, żeby dźwignąć się z łóżka. Złapał Fridę, która wskoczyła właśnie na materac i położył mi ją koło głowy, po czym podszedł do szafy. Prychnąłem, kiedy futerko kota połaskotało mnie w nos.
Chwilę później dołączyłem do niego w kuchni, zabierając z jego rąk kubek z kawą i biorąc duży łyk. Kociak był do tego tak przyzwyczajony, że nawet nie protestował. Przeglądał maile.
- Moja mama nas zaprasza - oznajmił, wstając i zaczynając przyrządzać sobie kolejną kawę, wiedząc, że poprzedniej już nie odzyska. Uniosłem głowę z zaciekawieniem.
- Kiedy? W Wielkanoc?
- Nie, oni nawet nie obchodzą... W weekend majowy - rzucił, nie przerywając mieszania. - Nie mamy żadnych planów, nie?
- Teoretycznie mieliśmy wtedy jechać z Ewką i Igorem do Wrocławia, ale myślę, że możemy to spokojnie odwołać, zdecydowanie lepiej pojechać do twojej mamy - stwierdziłem lekkim tonem, czując się mimowolnie podekscytowany. Już od dawna czekałem na to, żeby zobaczyć Francję i poznać Laurę, ale jakoś nigdy nie było ku temu okazji.
- Okej, dam jej znać - powiedział Hubert, pochylając się na chwilę nad komputerem, po czym podniósł głowę i najwyraźniej dostrzegł coś w mojej twarzy, bo spojrzał na mnie pytająco. - Co?
- Nic. Po prostu za tobą tęsknię - odparłem z uśmiechem, wyrażając tym jednym zdaniem wszystkie myśli, które tego ranka chodziły mi po głowie. Kociak wstał, podszedł do mnie i złapał mnie rękami w pasie.
- Przecież ciągle tu jestem - odparł cicho, po czym westchnął. - Wiem. Obiecuję, że jak ta wystawa się skończy, to trochę przystopuję. Po prostu... wszystko zawsze zależy od pierwszej wystawy. Ona jest najważniejsza.
- Może i tak, ale nawet jak ta się skończy, będzie kolejna - oznajmiłem. - I kolejna. I moja kolejna sprawa. I kolejna.
- No cóż, obaj wybraliśmy sobie trudne drogi. To się chyba nazywa prawdziwe życie, nie? - zapytał retorycznie, parskając pozbawionym wesołości śmiechem i z powrotem się do mnie przytulając. Uniosłem rękę, żeby przeczesać palcami jego włosy. - Więc cieszmy się czasem, który mamy, okej? - wyszeptał koło mojego ucha. Przymknąłem oczy.
I rzeczywiście by tak było, gdyby koło piętnastej młodszy wspólnik nie zadzwonił do mnie i nie poprosił o odebranie akt z kancelarii i przyjrzenie im się do poniedziałku. „Przyjrzenie się" oznaczało przeczytanie cholernych dziewięciu grubych teczek, streszczenie ich i zrobienie notatek. Z jednej strony to było dobrze, bo minęło już pół roku, odkąd zacząłem aplikację i teoretycznie mogłem już zastępować adwokatów w sądzie, rejonowym, ale zawsze, a mój promotor coś wspomniał mimochodem, że być może będę musiał tam pójść za niego. Więc jeśli to miały być akta do mojej pierwszej sprawy, to byłem gotów nawet nauczyć się recytować je z pamięci. Posłałem więc Kociakowi zbolałe, przepraszające spojrzenie, a on tylko uśmiechnął się smętnie, wzruszył ramionami i powiedział, że zrobi coś do jedzenia, a potem przeczytamy akta razem, tak żebym był super-ekstra-ultra przygotowany, bo on i tak nie ma póki co niczego do roboty.
Odetchnąłem z ulgą i popędziłem do pracy, gdzie dowiedziałem się, że sprawa jest jednak zbyt poważna, żeby dać ją aplikantowi, więc mam tylko przeczytać, zadzwonić w poniedziałek rano i opowiedzieć o niej ze szczegółami, tak żeby zastępczy mecenas wiedział, o co chodzi, bo wyjeżdżał na weekend i kompletnie nie miał czasu sam tego zrobić. Oklapłem, ale nie odezwałem się, bo niby co miałbym powiedzieć? Byłem przekonany, że mógłbym to zrobić, bo chyba nie było nikogo w tej cholernej kancelarii, kto pracowałby ciężej niż ja, ale być może byłem po prostu nadmiernie ambitny, a przy tym naiwny? Może trzeba czekać grzecznie na swoją kolej, bo nikogo nie obchodzi to, że wyróżniasz się na tle innych? Zatargałem więc akta do samochodu, czując się, jakbym niósł worek cegieł i przeklinając pod nosem bycie tanią siłą roboczą.
Kiedy tylko usiadłem za kierownicą, zadzwonił mój telefon. Zerknąłem na niego i ze zdziwieniem stwierdziłem, że dzwonił Mariusz. Ojcu Kociaka zdarzało się kontaktować ze mną tylko w dwóch przypadkach; kiedy miał jakąś konkretną sprawę albo kiedy nie mógł dodzwonić się do Huberta. Obie opcje wydawały się prawdopodobne.
- Halo? - zapytałem nieco zdyszanym tonem.
- Cześć, Kuba. A co ty taki zmęczony? - rzucił zaskoczonym tonem. - Ćwiczyłeś, czy co?
- Tak, dokładnie, ćwiczę. Noszenie akt - wyjaśniłem z rozbawieniem, na co Mariusz parsknął śmiechem.
- Biedactwo... pamiętam te smutne czasy. Nie daj sobą tak pomiatać, jesteś za mądry, żeby nosić teczkę za jakimś adwokatem, który wcale nie wie więcej niż ty. - Uśmiechnąłem się, nieco pocieszony. - Słuchaj, ja właśnie w tej sprawie - oznajmił nagle. Zmarszczyłem brwi, nie rozumiejąc, co miał na myśli. - Pamiętasz naszą rozmowę wieczorem... w przeddzień mojego ślubu?
- Pamiętam - odparłem ostrożnie, zastanawiając się, czy chodziło o Huberta, no bo o co innego?
- Powiedziałem ci wtedy, że gdybyś był zainteresowany jakimś ambitniejszym zajęciem, to być może mógłbym coś zorganizować. No to teraz mam konkrety - oznajmił. Byłem tak zaskoczony, że zanim zdążyłem wymyślić jakąś odpowiedź, Mariusz już kontynuował: - To tylko propozycja, ale dla mnie osobiście to dosyć ważne. Chodzi o to, że moja kancelaria... no, moja już tylko na papierze, bo ja już się praktycznie wypisuje, ale wcześniej chcę wprowadzić parę zmian. Mam takiego młodego wspólnika, który ma wizję, wiesz? Bo to wszystko jest takie skostniałe, od kilkunastu lat w kółko ten sam materiał, to już się robi z zamkniętymi oczami...
- Klienci indywidualni i nieruchomości? - wszedłem mu w słowo, przewracając oczami, po czym usłyszałem, jak parsknął śmiechem.
- Tak, dokładnie. No, więc dzieciak naprawdę ma pomysł na to wszystko i ma też łeb, w ogóle pnie się do góry jak szalony. Chce się wyspecjalizować, że tylko i wyłącznie transakcje inwestycyjne, fuzje, przejęcia i tak dalej, i międzynarodowe.
- Ambitnie - powiedziałem tylko, ale w mojej głowie trybiki zaczęły już pracować w zastraszającym tempie.
- Wiesz, nie ma żadnej presji, po prostu szuka młodych, zdolnych i z głową na karku, więc powiedziałem mu, że jasne, że takich znam. Bo w tym śmiesznym kraju to jeszcze nisza, Kuba, zupełnie nieodkryta, kto pierwszy w to wejdzie ten już zostanie. A poważnie chcesz przez całe życie zajmować się rozwodami? Przemyśl to sobie. Wiem, że z jednej strony trochę ryzykownie, ale w końcu... kto nie ryzykuje ten nie wygrywa, nie?
Patrzyłem w przestrzeń niewidzącym wzrokiem, a przez głowę przelatywało mi milion myśli na sekundę. Może to było coś, czego szukałem? W końcu kto powiedział, że muszę skończyć jako jeden z przeciętniaków? Wreszcie miałem wrażenie, że rozmawiam z kimś, kto nie tylko przegląda papiery i chodzi do sądu, ale kto myśli prawniczo. Poza tym po cholerę była mi cała ta wiedza, żeby potem bezmyślnie powtarzać formułki?
Odetchnąłem głęboko, nadal z lekkim wahaniem.
- Okej. Zastanowię się nad tym i dam ci znać.
***
24 kwietnia 2014 roku
Więc zastanawiałem się. Zastanawiałem się przez kolejne półtora tygodnia i z jednej strony nie byłem w stanie przestać o tym myśleć, a z drugiej nie potrafiłem się zmusić do podjęcia jakiejkolwiek decyzji, do oddzwonienia do Mariusza albo przynajmniej do obgadania sprawy z Kociakiem. Szansa wydawała się ogromna, ale zmiana też byłaby ogromna, a nie wiadomo, czy w ogóle coś by z tego wyszło. Wszedłbym w coś, na czym kompletnie się nie znam i musiałbym uczyć się praktycznie wszystkiego od początku pod zupełnie innym kątem niż do tej pory. No i była jeszcze jedna kwestia. Naprawdę nie sądziłem, żeby Kociak był skłonny przenieść się ze mną do Warszawy. Nie znosił tego miasta i miał na głowie mnóstwo swoich spraw, studia w Krakowie plus te wszystkie wyjazdy. Pewnie już w ogóle przestalibyśmy się widywać. Poza tym... Kociak kochał Kraków. Jeśli Kociak miałby zostawić Kraków to tylko dla cholernego Paryża albo czegoś równie spektakularnego. Utknąłem więc w jakimś martwym punkcie. Ostatecznie już tak bardzo nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, że postanowiłem iść się napić i trochę się wyluzować z dwoma kumplami z mojej pracy. Oczywiście nic im nie powiedziałem, bo to byli ludzie z branży, a nie mówi się konkurencji o takich rzeczach. Poszedłbym gdzieś z Kociakiem, ale go nie było. To znaczy był, ale malował, więc to tak, jakby go nie było.
Kiedy wróciłem pod wieczór do domu, umysł miałem nieco przymroczony i nie było w nim ani trochę więcej odpowiedzi niż przed wyjściem. Zdjąłem buty i wszedłem po cichu do sypialni, gdzie Hubert leżał na łóżku i wpatrywał się bezmyślnie w sufit. Zmarszczyłem brwi.
- Hej - rzuciłem ostrożnie. Przeniósł na mnie wzrok dosłownie na kilka sekund, po czym skierował go z powrotem na sufit, nie odpowiadając. - Co się stało? - zapytałem, podchodząc do niego powoli. Na początku tylko wzruszył ramionami, a w końcu wyrzucił z siebie beznamiętnym tonem:
- Wystawa nie wypali.
Zamrugałem z zaskoczeniem. Po prostu... nawet nie przyszło mi do głowy, że coś może pójść nie tak. Hubert był w moich oczach ucieleśnieniem sukcesu we wszystkim, za co się zabierał. To była moja pierwsza myśl. Druga była taka, że może będę miał więcej Kociaka dla siebie. Kiedy tylko to pomyślałem, natychmiast poczułem się winny. A potem przeszło mi przez myśl, że może skoro wystawa nie dojdzie do skutku to Kociak trochę zmieni bieg, trochę wszystko przeplanuje i może ten pomysł z Warszawą miałby rację bytu...
- Och. To gównianie - rzuciłem, nie wiedząc, co innego mógłbym powiedzieć. Hubert zerknął na mnie i parsknął niewesołym śmiechem.
- No - przyznał.
Położyłem się koło niego i przez chwilę obaj milczeliśmy.
- Powiedzieli dlaczego? - zapytałem cicho.
- Tłumaczyli się, że coś nie pasuje stylistycznie do czegoś... - urwał, zupełnie jakby nie chciało mu się kończyć zdania. - Nie wiem - stwierdził z końcu zrezygnowanym tonem.
- Ale kotku, to tylko jedna wystawa... będzie mnóstwo kolejnych. Wiem, że jesteś rozczarowany, ale to nie jest tak, że to jakoś znacząco wpłynie na twoją karierę...
Kociak uniósł się na łokciach, patrząc na mnie, jakbym postradał zmysły.
- Co? Oczywiście, że wpłynie! To od tej wystawy zależało kilka kolejnych, które już planowałem, bo założyłem, że wszystko pójdzie dobrze. Teraz to będzie jak efekt domino i wszyscy po kolei się wycofają - oznajmił, chyba bardziej do siebie niż do mnie, bo nie patrzył nawet na mnie, tylko gdzieś w przestrzeń. Nie byłem pewien, co dostrzegałem w jego oczach. Czy to była panika? Postanowiłem spróbować jeszcze raz.
- Słuchaj, wiem, że nie jesteś przyzwyczajony do porażek, ale czasami tak po prostu jest, że nie wszystko nam się udaje...
- Jestem nieprzyzwyczajony do porażek ? - powtórzył Kociak, mrugając z zaskoczeniem. - Kuba, wyobraź sobie, że gdybym coś zjebał i poniósł porażkę, to byłoby dla mnie całkowicie zrozumiałe, ale po prostu nie rozumiem... Co, myślisz, że jestem jak małe, rozkapryszone dziecko, które musi dostawać wszystko, czego sobie zażyczy? - zapytał złośliwym tonem. Przewróciłem oczami.
- Nie o to mi chodziło... ja też nie rozumiem, dlaczego, ale najwyraźniej musiał być jakiś powód... - Chyba stąpałem po niepewnym gruncie. Kociak wpatrywał się we mnie uważnie, jakby nie był pewien czy w ogóle chce mu się kłócić, czy nie. - Ale może trochę jesteś jak małe dziecko, skoro nie potrafisz po prostu przejść z tym do porządku dziennego i skupić się na pozytywach! - dodałem.
Nie wiem, dlaczego akurat wtedy nie byłem w stanie pocieszyć go, pocałować w czoło i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Może to dlatego, że sam miałem tak wiele na głowie i byłem bardzo, bardzo zestresowany? Nie wiem nawet, po co się o to kłóciłem i dlaczego tak mnie wkurzało to, że on traktował to tak, jakby to był koniec świata. Po prostu mnie to wkurzało.
- Jakich pozytywach? - zapytał zdezorientowanym tonem. Ponownie przewróciłem oczami.
- No nie wiem, chciałeś zrobić sobie przerwę po wystawie, to zrób sobie przerwę teraz. Będziesz miał więcej czasu, będziesz mógł pomyśleć, co dalej. Nie wiem, to ty tu jesteś cholernym optymistą, nie ja!
Hubert przez chwilę wpatrywał się we mnie z niedowierzaniem.
- Przerwę? Czasu? O czym ty mówisz? Tu chodzi o moją cholerną karierę, nie będę robił żadnej przerwy, tylko będę zapierdalał dwa razy więcej!
Krew się we mnie zagotowała.
- Tak, twoją karierę! Zawsze chodzi o twoją karierę! - wybuchnąłem w końcu, wstając i podchodząc do lustra. - Nawet ci nie przyjdzie do głowy, że może to dobrze, że spędzimy razem trochę więcej czasu, bo jakie znaczenie ma to, że nasz związek wisi na włosku, kiedy twoja kariera też wisi na włosku...
- Och, teraz nagle nasz związek się rozpada? Nie wiem, czy jestem w stanie przeżyć tyle dramatu naraz... - rzucił ironicznie Kociak, przez co aż zacisnąłem dłonie w pięści.
- Nie, wszystko jest świetnie, co prawda praktycznie się nie widujemy, ale dopóki twoja kariera się rozwijała, wszystko było w absolutnym porządku - odparłem, przejmując jego ironiczny ton. Kociak uniósł brwi.
- Aha, czyli rozumiem, że nie jesteśmy w stanie pójść na kompromis i jakoś pogodzić życia prywatnego z pracą, tak jak robią to, hm... normalni dorośli ludzie? - Pokręcił głową z niedowierzaniem. - Więc co, teraz cieszysz się, że mi się nie udało? O to chodzi? Bo naprawdę można powiedzieć o tobie wiele złych rzeczy, Kuba, ale nigdy nie sądziłem, że jesteś zawistny.
- Może trochę się cieszę, że chociaż raz poczułeś się tak, jak my, zwykli śmiertelnicy - odparłem ze złością. - Myślisz, że kto w razie czego będzie po twojej stronie? Ci wszyscy ludzie od wystaw? Czy ja? Więc chyba powinieneś wiedzieć, kogo wybrać!
- Więc do tego to się sprowadza? Do wyboru? Jak możesz w ogóle stawiać mnie w takiej sytuacji?
Pokręciłem głową, prawie się poddając, ale mimo to kontynuowałem:
- Jesteś takim cholernym egoistą, wiesz? Myślisz, że inni ludzie nie mają swojego życia i swojej kariery? Dostałem propozycję pracy w Warszawie, którą powinienem przyjąć bez mrugnięcia okiem! Ale nie zrobiłem tego ze względu na ciebie!
Kociak już zamierzał odpowiedzieć, ale kiedy otworzył usta, nie wydobyło się z nich żadne słowo. Przez chwilę wpatrywał się we mnie, zdezorientowany.
- Pracy? Jakiej pracy? - zapytał, marszcząc brwi.
- Lepszej niż ta, którą mam teraz - prychnąłem, po czym wzruszyłem ramionami. - Mariusz to zasugerował...
- Mariusz? - przerwał mi Kociak z niedowierzaniem. - Że mój ojciec, Mariusz? Dlaczego ja nic o tym nie wiem?
- Bo ci nie powiedziałem - warknąłem.
Kociak wpatrywał się we mnie przez chwilę i miałem wrażenie, że widzę, jak nerwy powoli z niego uchodzą. W końcu westchnął ciężko, przeczesując palcami włosy.
- O rany - rzucił, jakby nie był pewien, co jeszcze powiedzieć, po czym potrząsnął głową. - I myślisz, że gdybyś przyszedł do mnie i powiedział, że to właśnie chciałbyś robić i że to dla ciebie niepowtarzalna okazja to co, olałbym to? Zabroniłbym ci? - zapytał z niedowierzaniem.
- Nie - odparłem spokojnym tonem. - Nie, na pewno byś mi nie zabronił, przecież wyznajesz absolutną niezależność - dodałem. W moich ustach zabrzmiało to jak obelga. - Ale pomyśl, ile masz dla mnie czasu teraz, a ile miałbyś, gdybym mieszkał w innym mieście. No chyba, że pojechałbyś ze mną. Jak myślisz? Poświęciłbyś się?
Miałem wrażenie, że chciał odpowiedzieć, że tak, ale to słowo jakoś nie było w stanie przejść mu przez gardło. Ostatecznie zastanawiał się nad odpowiedzią o kilka sekund zbyt długo. Odwróciłem się na pięcie i wyszedłem z mieszkania.
Nie jestem pewien, jak długo krążyłem bez celu po Kazimierzu. Nadal nie byłem do końca trzeźwy i różne dziwne myśli krążyły mi po głowie, w tym główny prym wiodła jedna. Potrzebowałem czegoś swojego. Czegoś, co mnie zdefiniuje, a co nie będzie Kociakiem. Gdzieś pod moją skórą pozostawało wrażenie, że wszystko poszło kompletnie nie tak. Przez ostatnie półtora roku konstruowałem samego siebie jako początkującego prawnika bez nadmiernych wymagań i chłopaka Huberta. Nie byłem już pewien, czy było we mnie coś więcej. Zatraciłem się w tym trochę i przyszło mi do głowy, że być może egoizm Huberta nie był efektem bycia dupkiem, tylko instynktem przetrwania. Może potrzeba było trochę tego egoizmu, żeby przeżyć w wielkim, okrutnym świecie. Dlaczego nigdy nawet nie przychodziło mi do głowy, żeby zrobić coś samemu i dla siebie? Hubert zawsze był samowystarczalny. To nawet nie była kwestia problemów z zaangażowaniem, przecież radził sobie z partnerstwem, po prostu w głównej mierze żył dla siebie. Może w prawdziwym życiu właśnie tak było, że nikt się tobą nie opiekował. Możesz mieć ludzi, którym na tobie zależy i którzy cię kochają, możesz nawet na nich liczyć w większości przypadków, ale ostatecznie jesteś zdany tylko na siebie.
Nagle zupełnie bez sensu przyszła mi do głowy myśl, że nadal byłem w nim kompletnie zakochany - tak ot, spojrzałem na chwilę wgłąb siebie, tylko żeby się upewnić - i że on prawdopodobnie nadal jest zakochany we mnie. Być może po prostu jest trochę inaczej zakochany? Może każdy z nas kocha na swój sposób. Po raz pierwszy jednak z absolutną świadomością zrozumiałem, że to może nie wystarczyć. I nagle przypomniało mi się, jak parę miesięcy temu, po tym, jak żaliłem się Weronice, a Kociak czekał na mnie przez pół nocy, zapytał mnie czy uważam, że robimy sobie krzywdę. Wtedy nie do końca wiedziałem, o co mu chodziło. To znaczy teoretycznie wiedziałem, ta wiedza tkwiła gdzieś na skraju mojej świadomości, ale nie dopuszczałem jej do siebie. No właśnie, a co, jeśli dwoje ludzi jest w sobie zakochanych i robi sobie krzywdę? Co wtedy?
Nie mogłem wytrzymać sam ze sobą, więc wyciągnąłem telefon. Najpierw wysłałem SMS-a, bo Dona mimo wszystko miała małe dziecko - słodkie stworzenie, urodzone na początku stycznia, ochrzczone jako Matylda - więc jeśli okazałaby się bardzo zajęta, nie zawracałbym jej głowy. Odpisała jednak, że małą opiekuje się jej mama, więc jeśli bardzo mi zależy to możemy się spotkać. Odetchnąłem z ulgą, bo potrzebowałem kogoś obiektywnego, kto odpowie mi prosto z mostu, bez owijania w bawełnę.
Kiedy jakiś czas później usiadła naprzeciwko mnie w pubie, być może jedynie odrobinę zirytowana późnym telefonem i tym, że wyciągnąłem ją z domu, ale bardziej zaciekawiona, nawet się nie przywitałem. W zamian za to po prostu wyrzuciłem z siebie:
- Słuchaj, znasz mnie od lat, więc powiedz mi szczerze. Czy jestem nadal prawdziwą osobą, czy stałem się tylko dopełnieniem Huberta?
Dona aż otworzyła usta z zaskoczenia. Z pewnością nie spodziewała się takiego pytania. Przez chwilę wpatrywała się we mnie uważnie, jakby nie była pewna, jaka reakcja będzie wystarczająco dyplomatyczna. To była już druga osoba tego dnia, która tak długo zwlekała z odpowiedzią, że ta stała się oczywista.
To mi w zupełności wystarczyło.
____________________________
* Deep Blue Something - "Breakfast at Tiffany's"
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top