Epilog, w którym coś się kończy, a coś się zaczyna
And I know that I come on strong
Forgive me, I just couldn't help myself
And I have changed, but I'm better now
And I see you in this new and perfect light
You're so fine, you're oh so fine
See all those faces coming down
Trying not to let them down
This time, babe, is that all right
Well I can still see the sun on the water
I can still feel your sunlight
And all I ever wanted was time
You know that all I ever wanted was time
You know all that we ever really needed was time*
2465 dni później, 16 kwietnia 2027 roku
- Szefie, przyniosłam wszystkie statystyki i ten projekt rozporządzenia, o który szef prosił, i melisę, o którą szef prosił - usłyszałem damski głos i uniosłem z roztargnieniem głowę. To była moja sekretarka, którą zatrudniłem miesiąc wcześniej i której imienia do tej pory nie byłem w stanie się nauczyć, przez co czułem się głupio, bo dziewczyna naprawdę wychodziła z siebie, żeby wszystko było na tip-top.
- Dziękuję, pani Magdo - zaryzykowałem i odetchnąłem z ulgą, kiedy pokiwała głową z nieśmiałym uśmiechem. - Czy ktoś dzwonił...?
- Wszystkie umówione spotkania już powpisywałam do terminarza, a resztę wysłałam na maila, żeby sam sobie pan zdecydował. Z dodatkowych rzeczy dzwonił pana ojciec, prosił, żeby skontaktował się pan z nim w wolnej chwili. Dzwonił też pana... - zawahała się przez chwilę, a ja uśmiechnąłem się pod nosem. - ...mąż i kazał mi zmusić pana do opuszczenia biura na weekend, bo jak nie to przyjedzie i sam to zrobi, a jest na Islandii, więc to byłoby bardzo nierozsądne - wyrecytowała z pamięci, wyraźnie sprawiając wrażenie niepewnej. Parsknąłem śmiechem.
- Okej. Zajmę się tym - powiedziałem krótko, przecierając oczy ze zmęczenia. Dziewczyna zawahała się.
- Czyli... wróci pan do domu na weekend? - upewniła się. Spojrzałem na nią z uniesionymi brwiami.
- Powiedziałem, że zajmę się Hubertem i jego przekonaniem, że zapracowuję się na śmierć - uściśliłem, uśmiechając się. Magda przygryzła wargę.
- Ale ja mu obiecałam... że powiem panu, że ja się z nim w zasadzie zgadzam. Ktoś inny może tutaj zostać na wypadek, gdyby był jakiś kryzys, a panu naprawdę przydałby się odpoczynek.
Spojrzałem na nią, marszcząc brwi z zaciekawieniem. Miała tupet. Chyba zaczynałem ją lubić.
- Poza tym on jest groźny przez telefon - dodała, uśmiechając się przepraszająco. Roześmiałem się, kręcąc głową. Kociak groźny ?
- W razie czego nie będzie na panią, pani Magdo, tylko na mnie - zapewniłem ją uspokajająco. Pokiwała głową nadal nieprzekonana, zabierając z mojego biurka filiżankę po kawie i wychodząc z biura. Odchyliłem się w fotelu, przymykając oczy.
Cholerne wybory, cholerna polityka, cholerny nieznoszący sprzeciwu Kociak i cholerny cały świat. Od trzech dni praktycznie nie zmrużyłem oka, bo czułem się w obowiązku to wszystko nadzorować, kiedy nie było Oskara, a Oskara nie było praktycznie nigdy. Wiedziałem też, że gdybyśmy... gdybyśmy jakimś szalonym przypadkiem zdobyli większość, a sondaże były obiecujące, to... to czekało mnie bardzo poważne stanowisko. A to już było trochę przerażające. Z drugiej strony, w jakim innym celu niby to wszystko robiłem?
Wypiłem uspokajającą herbatkę, która wcale mnie nie uspokoiła, wyciągnąłem z szuflady moją prywatną komórkę i wybrałem jedynkę, nie zwracając uwagi na milion innych nieodebranych połączeń.
- A jednak żyjesz - rzucił Hubert po odebraniu telefonu trochę złośliwym, a trochę urażonym tonem. W ogóle mi to nie przeszkadzało, po prostu się uśmiechnąłem, bo to była moja automatyczna reakcja na jego głos.
- Przepraszam, Kiciuś, wiesz, że mam mnóstwo na głowie. Mógłbyś nie straszyć mojej nowej sekretarki? - dodałem z wyrzutem.
- Nie straszyłem jej. Ostrzegałem - poprawił mnie. Prychnąłem pod nosem.
- Ta, jasne. Jak idzie wystawa? - zapytałem niewinnym tonem.
- Wystawa idzie fenomenalnie, dziękuję. Znakomita zmiana tematu. A jak sondaże?
Westchnąłem, chociaż wiedziałem, że powinienem skakać z radości pod sufit. Ale wiedziałem, że Kociak zrozumie. Wiedział przecież, że duże rzeczy mają tendencję do onieśmielania. Doświadczył tego na własnej skórze.
- Chyba nieźle - odparłem nieco udręczonym tonem. Hubert parsknął śmiechem.
- Ej, nie pękaj teraz. To nienajlepszy moment - poinstruował mnie. - Trzymamy się, okej? A skoro jest „całkiem nieźle" to może jednak mógłbyś ten weekend sobie odpuścić, odespać i przez moment dla odmiany nie myśleć o wyborach? Bo wiesz, nawet ja nigdy aż tak nie przesadzałem...
Westchnąłem w duchu, wiedząc, że miał rację, ale wiedząc też, że nie mogłem tego zrobić.
- Tak, tak - ściemniłem. - O czwartej jadę do domu i śpię do rana.
- Okej - zgodził się Hubert, choć nie brzmiał na kompletnie przekonanego. - Zrób to, proszę. Wykończysz się.
- Wiem. Nie martw się - powiedziałem uspokajającym tonem, a przynajmniej miałem taką nadzieję, w głębi duszy czując się okropnie winny.
- A co, masz na to monopol? - zapytał złośliwie Kociak.
- Strasznie za tobą tęsknię - powiedziałem, nie odpowiadając na pytanie. Hubert przez chwilę się nie odzywał.
- Już niedługo, słońce. Obiecuję - powiedział z absolutnym przekonaniem w głosie.
- Na pewno? - upewniłem się z nadzieją.
- Na pewno - odparł bez wahania. Poczułem się odrobinę lepiej.
- Powiesz mi, że wszystko będzie dobrze? - poprosiłem, uśmiechając się do siebie. W oczach narodu byłem tak poważnym człowiekiem. Jak to dobrze, że nie widzieli, jak jęczałem Hubertowi do słuchawki za każdym razem, gdy sytuacja zaczynała mnie przytłaczać, że nie widzieli, jak zagrzewał mnie do walki, dopingował i składał do kupy, kiedy miewałem już tak dosyć presji, że miałem ochotę rzucić to wszystko w cholerę.
- Wszystko będzie dobrze - zapewnił automatycznie Hubert.
- Okej. Skoro ty tak mówisz to musi to być prawda - westchnąłem, co miało zabrzmieć jak żart, ale tak naprawdę święcie w to wierzyłem.
- Wracaj do pracy. Nie pij za dużo tych uspokajających rzeczy, bo później jesteś ospały - rozkazał mi Hubert tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Jedź po południu do domu i odpocznij.
- No, może spróbuję... - zacząłem niepewnie. - Chociaż nie jestem pewien czy potrafię jeszcze odpoczywać.
- Nic się nie martw. Jedyne, co ty musisz zrobić to przestać na chwilę pracować. Resztą zajmę się ja. Gwarantuję ci, że w ten weekend zapomnisz o wyborach.
Zmarszczyłem brwi, ponieważ nie sądziłem, żeby było cokolwiek , co mogłoby to sprawić. Okej, Kociak miał kilka swoich sprawdzonych metod dokonywania niemożliwego, ale nawet on nie był cudotwórcą.
No, może jego obecność mogłaby sprawić, że na chwilę zapomnę, ale tego nie mogłem mu powiedzieć. Ustaliliśmy dawno temu, że nie będziemy wpędzać się nawzajem w poczucie winy. Rozumiałem jego pracę, a on rozumiał moją.
- Skoro tak twierdzisz... - powiedziałem bez przekonania. - Dobra, to ja lecę. Zadzwonię później, jakby coś się działo.
- Jakby nic się nie działo to też dzwoń - polecił Hubert. Parsknąłem śmiechem.
- Okej, zadzwonię, jakby nic się nie działo - obiecałem, po czym rozłączyłem się i położyłem telefon na biurku.
Chyba zmęczenie naprawdę zaczęło dawać mi się we znaki, bo kompletnie nie byłem w stanie skupić się na dokumentach. Mimo wszystko co jakiś czas bezwiednie uśmiechałem się do siebie. W końcu... to wszystko było po coś, prawda? I było w porządku. Naprawdę było w porządku.
Czasami nadal zdarzało mi się ocknąć z zaskoczeniem, jak w ogóle znalazłem się w tym miejscu. Chyba musiałem urodzić się pod szczęśliwą gwiazdą albo Kociak urodził się pod szczęśliwą gwiazdą, albo my obaj? Bo to nie mieściło mi się w głowie, że naprawdę nam się udało, że wszystkie rzeczy, które mogły pójść nie tak, które wedle wszelkich logicznych przesłanek powinny pójść nie tak, poszły dobrze. Że potrafiliśmy nie widzieć się przez całe miesiące, a mimo to dzielić ze sobą absolutnie każdy fragment naszego życia, a kiedy w końcu znowu go widziałem to było tak, jakby nie minął jeden dzień. Nie mieściło mi się w głowie, że mieliśmy na tyle jaj, żeby siedem lat temu, czternastego sierpnia podpisać ten cholerny papierek, uśmiechając się do siebie znacząco jak para dzieciaków, która wykiwała cały świat. To była całkowita formalność, nie było tam nikogo ze znanych nam osób. Nawet nie wymieniliśmy obrączek, zrobiliśmy to dopiero trzy dni później nad Sekwaną. To już było bardziej romantyczne, na tyle, na ile Kociak i ja byliśmy w stanie być romantyczni. Nie mieściło mi się w głowie to, że parę miesięcy później jeden z pracowników naszego biura, mówiąc o Hubercie powiedział żartobliwie „Kuby mąż" i teraz wszyscy tak mówili. To była nasza partyjna niepisana zasada. Nie mieściło mi się w głowie to, że trochę ponad rok temu powstała akcja o wdzięcznym tytule „Kuba Matys na premiera", do której później dołączyło ponad milion ludzi, którzy mogli postawić na jakiegokolwiek doświadczonego polityka, a z jakiegoś powodu postanowili postawić na niepozornego czterdziestolatka, który po prostu próbował na wyczucie zrobić coś właściwego.
Nie, nie mieściło mi się to wszystko w głowie. W końcu byłem tylko Kubą i naprawdę wielu rzeczy nie wiedziałem. Mimo, że wszystkie fakty raczej na to nie wskazywały nadal trochę myślałem o sobie jak o frajerze i przeciętniaku, który po prostu miał na tyle szczęścia, że w stosunkowo młodym wieku zupełnym przypadkiem wpadł na osobę, która idealnie wypełniła wszystkie jego wady i braki.
Kociak był nieco inny. Byłem niemal przekonany, że gdybyśmy nigdy się nie poznali nadal osiągnąłby wszystkie te rzeczy, które osiągnął. Z pewnością nie byłby taki sam, jak teraz, byłby pewnie trochę bardziej cyniczny, trochę bardziej zgorzkniały. Prawdopodobnie już na zawsze pozostałby samotnym wilkiem skupionym głównie na sobie i udającym, że wcale nie brakuje mu czegoś więcej, choć nawet nie wiedziałby czego. Myślę, że wiele rzeczy pomogłem mu zrozumieć, ale jego kariera raczej potoczyłaby się dokładnie tak samo.
Kiedy mu o tym mówiłem twierdził, że opowiadam głupoty, ale byłem przekonany, że ja nie zrobiłbym ani jednej z tych rzeczy, które zrobiłem, gdyby nie on. Był całym moim zapleczem pewności siebie i dawał mi poczucie, że mogłem zrobić wszystko, co tylko mi się uroi w głowie. Ustawiał mnie do pionu i bez przerwy podnosił poprzeczkę, którą ja bez zastanowienia przeskakiwałem, bo inaczej nie czułbym się wart Kociaka, a na to nie mogłem sobie pozwolić. To było coś, co niektórzy mogliby uznać za irytujące, ale ja dokładnie tego potrzebowałem. Hubert robił to na dodatek w tak sprytny sposób, że nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. W dość oszczędny i nieco oschły sposób dawał mi do zrozumienia, że on sam nie miał żadnych wątpliwości, że jestem w stanie coś zrobić, po czym dodawał: „ale jeśli ty sam w siebie nie wierzysz, to może jednak się mylę. Może jednak wcale się do tego nie nadajesz", a we mnie wtedy krew się gotowała i myślałem sobie „jak to, ja nie zrobię?". Skoro Kociak we mnie wierzył, a Kociak z reguły miał niewielką wiarę w populację (za wyjątkiem mnie) to znaczyło, że musiał mieć ku temu jakiś powód. Ostatecznie zawsze dochodziłem do wniosku, że jeśli nie byłem przeciętniakiem w jego oczach to może rzeczywiście po prostu nie byłem przeciętniakiem. A potem to udowadniałem. Może to nie było do końca zdrowe, ale mnie trzeba było przycisnąć, bo bez tego przyciskania zrezygnowałbym już do tej pory jakieś sto razy.
A potem było mi to wynagradzane, kiedy dzieciaki i nie tylko dzieciaki podchodziły do mnie na ulicy i dziękowały mi, ponieważ według nich dałem im nadzieję na to, że może być lepiej. Nigdy nie czułem się bardziej spełniony niż w takich momentach. Hubert w przeciwieństwie do mnie nie miał w sobie syndromu czynienia świata lepszym miejscem. Miał za to syndrom wiecznego podciągania mojej samooceny i przekonywania, że ja mogłem uczynić świat albo chociaż jego część lepszym miejscem, jeśli tylko będę wystarczająco zdeterminowany. Więc byłem. Dlatego właśnie poza tym, że byliśmy tak dobrą parą byliśmy również tak dobrym zespołem. Bo razem mogliśmy naprawdę dużo.
Wyprostowałem się w fotelu, czując nagły zastrzyk energii i zabrałem się do pracy. Hubert nawet nie musiał już tego mówić, wystarczyło, że przypominałem sobie, jak wielką wiarę we mnie pokładał i moja determinacja natychmiast powracała.
Kiedy następnym razem zadzwonił telefon i zobaczyłem, że to znowu był mój ojciec, niechętnie odebrałem.
- Cześć, tato - rzuciłem neutralnie, ponieważ właśnie w ten sposób ostatnimi czasy się do siebie odnosiliśmy. Neutralnie.
- Cześć. Pracujesz? - zapytał bez zbędnych wstępów. Przewróciłem oczami.
- Oczywiście - odparłem, ponieważ przecież doskonale wiedział, że zawsze pracowałem.
- Dobrze, dobrze - mruknął, a ja niemal widziałem, jak kiwał głową. - Wiesz, tak tylko dzwonię...
Musiałem mocno powstrzymywać się przed parsknięciem śmiechem. Mój ojciec ostatnio bardzo często „tak tylko dzwonił". Wiedziałem, że był znudzony, odkąd przeszedł na emeryturę, ale wiedziałem też od moich donosicieli, że to do mnie „tak tylko dzwonił" bez przerwy, zaś do mojego rodzeństwa jedynie raz na jakiś czas. Byłem ciekaw, co tak naprawdę miał mi do powiedzenia, co ukrywało się za tymi wszystkimi telefonami, czego nie potrafił bądź nie chciał jeszcze wypowiedzieć na głos.
- Okej - odparłem wesołym tonem. - Co u was?
- A, dobrze, dobrze... mama miała te badania, ale nic tam poważnego nie wyszło...
- Tak? To dobrze - rzuciłem z roztargnieniem, część uwagi skupiając na dokumentach. Nie to, żeby mnie to nie interesowało, ale... no, w pewnym momencie wszyscy rodzice osiągają taki wiek, że bardzo banalne rzeczy zaczynają być dla nich niezmiernie ważne. Wczorajszy obiad. Kolejka w aptece. Tego typu rzeczy. Kocham rodziców, ale ja tu jestem w trakcie przejmowania władzy nad państwem, więc błagam.
- A u ciebie? Pewnie straszne zamieszanie teraz, kiedy jest już tak blisko...
- No. Mnóstwo roboty - przytaknąłem. - Wszyscy po prostu oszaleli, ale jesteśmy dobrej myśli. Teraz musimy mocno przycisnąć kampanię, bo to ostatnia prosta.
- No tak, no tak... A twój... chłopak przyjechał? - zapytał zdawkowym tonem. Uśmiechnąłem się. Mój ojciec był nieco opóźniony w tej kwestii, ponieważ nauczył się nazywać Huberta moim chłopakiem mniej więcej w momencie, kiedy Hubert przestał być moim chłopakiem.
- Mój mąż nie przyjechał, nie - odparłem z rozbawieniem. Nie nazywałem go tak przy każdym, właściwie przy niewielu ludziach, ale co jak co, od mojej rodziny wymagałem, żeby traktowała nas jak małżeństwo. Bo nim byliśmy, zarówno w teorii, jak i w praktyce. - Jest na Islandii.
- Ale przyjedzie na wybory, co? - burknął mój ojciec wyraźnie niezadowolony.
- Prawdopodobnie tak - przyznałem. Najwyraźniej ojcu to nie wystarczyło.
- Jak to, taki ważny moment dla ciebie, a jego tam nie będzie? Powinien wrócić już teraz, żeby cię trochę wyręczyć w tym wszystkim...
Jeszcze jakiś czas temu mój ojciec pewnie wymamrotałby coś w rodzaju „może to i dobrze..." (w domyśle: że Huberta nie będzie przy ogłoszeniu wyników, no bo jak by to wyglądało?), ale teraz już nie pozwalał sobie na takie teksty. Nie byłem pewien czy nadal tak myślał i jedynie gryzł się w język, bo nie chciał psuć tego maleńkiego porozumienia, jakie pojawiło się między nami, czy może rzeczywiście zaczął patrzeć na nas inaczej niż na początku.
- On też ma swoją pracę, tato - obroniłem go zmęczonym tonem. Mój ojciec prychnął pod nosem.
- Jak dla mnie jest spora przepaść pomiędzy mazaniem po płótnie a rządzeniem państwem - oznajmił nieco zgryźliwie, jednak w jego głosie słychać było dumę. Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
To było zabawne, jak mój ojciec z czasem niechęć do mojego homoseksualizmu przeniósł na niechęć do Huberta. Na początku straszliwie mnie to irytowało, ale potem zacząłem to ignorować, bo i Kociakowi wyraźnie nie zależało. Dogadaliśmy się, że on wolałby, żebym ja po prostu jako tako dogadywał się z ojcem, nawet jeśli on ma wychodzić na tego złego. Po jednej konfrontacji, podczas której straciłem nad sobą panowanie i zapytałem go, czy naprawdę na tle wszystkiego, co osiągnąłem nadal jedyną rzeczą, jaką widzi, kiedy na mnie patrzy jest to, że sypiam z facetem, mój ojciec zrobił zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Zaczął być miły ( miły !) i znowu traktować mnie jak idealnego syna. Ale oczywiście czegoś musiał się przyczepić, więc przyczepił się faktu, że byłem tak znakomitą partią, a wybrałem sobie gościa, który był po prostu wiecznie nieobecny. Mój ojciec zawsze lubił żyć w swoim małym, wyimaginowanym świecie, więc teraz żył w świecie, w którym ja byłem jego wspaniałym synem politykiem, a Hubert był jakimś tam malarzem, który mnie w sobie rozkochał, a potem pojechał w świat. Nie miałem już wtedy siły się kłócić, machnąłem ręką i stwierdziłem, że niech będzie, choć nie do końca taki efekt chciałem osiągnąć.
- Okej, tato - powiedziałem dla świętego spokoju.
- To może... może jak wróci to przyjedziecie na trochę do domu? Jakbyś miał jakiś jeden wolny dzień? Mama by się ucieszyła - zasugerował mój ojciec nieco sztywnym tonem.
Ta, jasne, mama by się ucieszyła. Wiedziałem, że on też by się ucieszył, chociaż nigdy by tego nie przyznał. Ucieszyłby się nawet z obecności Huberta, ponieważ przyzwyczaił się do tego, że tam, gdzie był Hubert, byłem też ja. Poza tym... na pewno chętnie pochwaliłby się mną zaraz przed wyborami. Bardziej mnie to już bawiło niż złościło. Taki po prostu był. Niech też ma coś z życia.
Mimo wszystko odrobinę doceniałem to, jak długą drogę mój ojciec przeszedł od tego, jak traktował nas na początku. Pamiętałem naszą pierwszą konfrontację, kiedy powiedział, że nie chce nigdy więcej widzieć Huberta na oczy. Pamiętałem wszystkie kolejne, kiedy mówił różne straszne rzeczy. Że żyję w związku, który nie jest prawdziwym związkiem. Że kiedyś się o tym przekonam. Że nie jestem prawdziwym mężczyzną. Że będę pośmiewiskiem. Że robi mu się niedobrze, kiedy o mnie myśli. Że to wszystko to farsa. Bardzo długo te rzeczy, które mówił tkwiły z tyłu mojej głowy, a czasami nawet w nie wierzyłem. Raz powtórzyłem bezwiednie jego słowa w taki sposób, jakbym rzeczywiście się z nimi zgadzał. Hubert dał mi wtedy z liścia w twarz. Mocno. A potem powiedział, że skoro w to wierzę, to pewnie rzeczywiście tak jest. Chwilę później się otrząsnąłem, ale słowa mojego ojca miały to do siebie, że zostawały we mnie i nie chciały wyjść, aż w końcu Kociak zaczął nalegać, żebyśmy przestali tam jeździć, bo za każdym razem wracałem niepewny i z mętlikiem w głowie, a on potem musiał się bardzo nagimnastykować, żeby skierować moje myśli z powrotem na właściwy tor. Nie ma nic złego w tym, kim jestem. Nie może być nic złego w tym, kim my jesteśmy. Coś tak dobrego nie mogło być złe, to byłby kompletny paradoks.
Ale pamiętałem też minę mojego ojca, kiedy powiedziałem mu, że wzięliśmy ślub. Wyglądał jak ryba, ale nie miałem czasu mu się przyjrzeć, bo moja mama rzuciła mi się na szyję i zaczęła bardzo głośno krzyczeć zaraz przy moim uchu. Pamiętałem, jak po raz pierwszy wydusił z siebie: „przyjedziesz sam czy z Hubertem?". Pamiętałem, jak wyrwało mu się, że cieszył się, że troje z jego dzieci już się ustatkowało (oczywiście Duśka nadal żyła swoją wielką przygodą).
Nie było perfekcyjnie, ale nie było też zupełnie źle . A może... może kiedyś będzie nawet lepiej. Kto wie?
- Okej, spróbuję coś wykombinować - obiecałem z uśmiechem.
- No dobra, to... - Przez chwilę mój ojciec sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co powiedzieć. Od jakiegoś czasu wydawało mi się, że próbował wyciągnąć przyjazną dłoń, ale nie był pewien, jak to zrobić. - Bo wiem, że Ela do niego dzwoni, to może jak następnym razem do niego zadzwoni to wezmę telefon i sam go zaproszę...? Jak myślisz, to by było okej? - zapytał, najwyraźniej nie do końca przekonany do tego pomysłu.
Zupełnie bezwiednie wybuchnąłem krótkim, histerycznym śmiechem.
- Długo nad tym myślałeś? - wyrwało mi się złośliwie. Mój ojciec przez chwilę nie odpowiadał.
- Od jakichś czterech lat, więc mógłbyś się nade mną nie pastwić - burknął. To było jednak dość przyjazne burknięcie. Na mojej twarzy pojawił się szeroki, nieco niedowierzający uśmiech.
- Ee, jasne. To znaczy zrób to. Hubert może dostać zawału, ale cóż. Opowiedz mi potem, jak zareagował - odparłem, chichocząc. Mój ojciec wydawał się nieco urażony tym, że wyśmiałem coś, co dla niego najwyraźniej było wielkim życiowym dylematem i absolutnym przełomem.
- Myślisz? - upewnił się tonem pełnym wątpliwości. - A to nie będzie niezręczne? Albo czy on nie będzie... nie wiem, zły albo...? - zapytał, plącząc się nieco. Pokręciłem głową z niedowierzaniem.
- Daj spokój, tato, możesz sobie do niego zadzwonić, kiedy ci się podoba, jeśli tylko masz taką ochotę. To tylko Hubert, przecież go znasz. Myślisz, że co zrobi? Zje cię? - zaśmiałem się.
- Nie no, po prostu sobie pomyślałem, że mógłby być niezadowolony, bo on jest zawsze taki niemiły... - wyjaśnił niechętnie.
- A ty kiedykolwiek byłeś miły dla niego? - zapytałem znaczącym tonem.
- Raz próbowałem... - zaczął mój ojciec uparcie, ale natychmiast mu przerwałem.
- Tak, pamiętam, uśmiechnąłeś się wtedy tak sztucznie, jakby coś cię zabolało. To jest Hubert, tato, on nie docenia gestów wymuszonej uprzejmości. Jest z tych, którzy wolą, jak ktoś powie mu prosto z mostu, że go nie lubi.
- Więc co, mam zadzwonić i mu powiedzieć, że go nie lubię? - obruszył się mój ojciec, na co wzniosłem oczy do nieba, modląc się o cierpliwość.
- Po co chcesz to robić? - zapytałem retorycznie. - On wie, że go nie lubisz. Ale... - dodałem od razu, ledwo wierząc w to, że ta rozmowa naprawdę miała miejsce. - Jeśli wykonasz jakiś przyjazny gest i będziesz w tym szczery ... To jestem przekonany, że nie będzie niemiły.
- Tak myślisz? No dobra... no to może tak zrobię - mruknął mój ojciec pod nosem. - Dobra, to już ci nie zawracam głowy...
Pożegnał się i rozłączył wyraźnie zażenowany, a ja nie byłem w stanie przestać się śmiać przez następną minutę.
Ponownie zakopałem się w papierach. Raz zadzwoniłem do Kociaka, ale nie odebrał. Byłem tak skupiony na pracy, że nawet nie wydało mi się to podejrzane, choć powinno, bo mówił, że nie będzie dzisiaj nic robił. Nie wiem, jak to było możliwe, że nie zorientowałem się, jaki był jego plan. Przecież znałem go na tyle dobrze, że wiedziałem, że zawsze to robił. A i tym razem udało mu się mnie zaskoczyć, kiedy pojawił się w drzwiach mojego biura, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Uniosłem głowę i zamrugałem ze zdumieniem, bo zawsze moja reakcja była taka sama. Podejrzewałem, że on doskonale o tym wiedział i uwielbiał ją, i właśnie dlatego to robił. Ten moment, kiedy nie widziałem go od miesięcy i nagle po prostu pojawiał się z powietrza, jak gdyby nigdy nic, a ja byłem tak nieprzygotowany na to, że go zobaczę, że przez chwilę nie byłem pewien czy naprawdę tu był, czy po prostu tak bardzo chciałem , żeby tu był, że moje zmysły zaczęły mnie oszukiwać. Za każdym razem powinienem się tego spodziewać, a i tak za każdym razem dawałem się wkręcić.
Tym razem jednak Hubert nie rzucił się w stronę mojego biurka, a ja nie rzuciłem się w jego stronę, żebyśmy mogli niemal zderzyć się na środku pomieszczenia, nie dbając o żadną finezję, jak to zwykle bywało. W zamian oparł się o drzwi i skrzyżował ramiona na piersi, unosząc brew. Poczułem się lekko zaniepokojony i przez chwilę nie reagowałem, zastanawiając się, co mogło mu się nie spodobać, po czym zerknąłem na wiszący na ścianie zegar. Była osiemnasta czterdzieści. Ups.
- Okłamałeś mnie - oznajmił beznamiętnym tonem, cały czas nie zmieniając pozycji. Przełknąłem ślinę.
- Właśnie miałem się zbierać, już kończyłem... - zacząłem, zerkając gdzieś w bok, ale mi przerwał.
- I nadal mnie okłamujesz - dodał tym samym spokojnym tonem.
Przez chwilę wpatrywałem się w niego z napięciem. Odbił się od ściany i zaczął powoli iść w moim kierunku, więc niepewnie wyszedłem zza biurka.
- Chodź tutaj - wyszeptał, wyciągając rękę i obejmując nią mój policzek, po czym przybliżył się jeszcze bardziej, aż stykaliśmy się nosami. Westchnąłem z ulgą, przytulając twarz do jego dłoni. - Wiem, że to błaha rzecz, ale... jeśli nie chcesz czegoś zrobić to po prostu mi o tym powiedz. Nie okłamuj mnie - dodał cicho, przymykając oczy. - Myślisz, że chciałem, żebyś wrócił do domu, żeby ci zrobić na złość? Czy dlatego, że chcę dla ciebie jak najlepiej?
Coś przekręciło się w moim żołądku z poczucia winy.
- Wiem - odparłem przepraszająco. Hubert pokiwał głową.
- Wiem, że wiesz - odparł krótko, po czym przybliżył się i pocałował mnie lekko w kącik ust. - Zbieraj te wszystkie papiery - rozkazał, odsuwając się. Westchnąłem.
- Okej, okej. Możemy już iść do domu - zgodziłem się niechętnie, podnosząc z biurka dokumenty.
- Nie idziemy do domu - poinformował mnie Hubert. - Jedziemy na wycieczkę.
Uniosłem głowę, zaalarmowany.
- Co? Kotku, nie mogę teraz wyjechać z Warszawy... - zaprotestowałem, ale nie pozwolił mi dokończyć.
- Możesz i zrobisz to - oznajmił tonem nieznoszącym sprzeciwu. - A co, myślisz, że dzisiaj wieczorem do biura krajowego przyjdzie jakiś zagubiony wyborca, który dziesięć dni przed wyborami nadal nie wie na kogo głosować, a ty magicznie go przekonasz? - zakpił.
Przewróciłem lekko oczami, po czym rozejrzałem się wokół z niezdecydowaniem. Tak naprawdę to brzmiało cholernie kusząco. Kiedy przez chwilę nie odpowiadałem, Kociak sięgnął po ciężkie działa.
- Proszę? - dodał tonem, któremu nigdy nie potrafiłem niczego odmówić. A niech go.
- No dobra - skapitulowałem, po czym zacząłem wpychać do teczki papiery, których potrzebowałem.
Wyszliśmy ramię w ramię na korytarz, Hubert wyciągnął rękę, a ja bez zastanowienia splotłem nasze palce. Przeszliśmy koło stanowiska Magdy, która spojrzała na mnie i wzruszyła bezradnie ramionami. Kociak pochylił się nad jej biurkiem.
- On wie, że nie miała pani z tym nic wspólnego - zapewnił ją konspiracyjnym tonem, na co zachichotała. Przewróciłem oczami, kręcąc głową, ale musiałem się jeszcze na chwilę zatrzymać.
- Gdyby cokolwiek się działo... - zacząłem.
- Oczywiście, szefie - odparła natychmiast i brzmiała na tak świadomą swojej misji, że rzeczywiście poczułem się uspokojony. Pokiwałem głową i razem z Kociakiem wyszliśmy na zewnątrz. Wsiedliśmy do samochodu, po czym Kociak ruszył i zaczął opowiadać o wszystkim, o czym nie zdążył opowiedzieć mi przez telefon. Udało mu się zagadać mnie na tyle, że nawet nie zdałem sobie sprawy z tego, że jechaliśmy już ponad godzinę.
- Kotku, masz świadomość tego, że wyjechaliśmy z Mazowsza? - zapytałem niepewnie, rozglądając się. Hubert bez słowa pokiwał głową. - Powiesz mi, dokąd jedziemy? - spróbowałem, zaczynając odczuwać lekkie zaniepokojenie. Dokąd on mnie, do cholery, wywoził? To nie był dobry moment na spontaniczną wyprawę gdzieś w świat!
- Będziesz musiał mi zaufać - odparł tajemniczo, posyłając mi znaczący uśmiech. Wiedziałem, że nie było szans, żebym cokolwiek z niego wyciągnął, więc wzruszyłem ramionami i oparłem się w fotelu.
Kiedy Hubert skręcił z głównej trasy dochodziła dwudziesta pierwsza i było już ciemno. Jechaliśmy przez jakiś czas drogą przez las. Zacząłem się niecierpliwić.
- Gdzie jesteśmy? - nie wytrzymałem w końcu.
- Pod Krakowem - odparł, nie wyjaśniając niczego więcej.
Przewróciłem oczami. Pod Krakowem. Świetnie .
Wreszcie Hubert zatrzymał się i wysiadł z samochodu, więc ja zrobiłem to samo. Staliśmy przed niedużym domkiem, którego na pierwszy rzut oka nie było nawet widać, bo kompletnie wtapiał się w otaczający go mały lasek. Fundament zbudowany był z cegły, a reszta z drewna, z przodu był ganek, na który prowadziły schodki. Dookoła nie było chyba wiele innych domów, choć dostrzegałem w oddali jakieś światła. Okolica była niesamowicie malownicza.
- Ładnie tu - rzuciłem z uśmiechem. - Czyj to dom?
- Nasz - odparł beztrosko Hubert, ruszając ścieżką w stronę wejścia i wyciągając z kieszeni klucze. Otworzyłem usta, po czym zamknąłem je i dogoniłem go.
- Zaraz, co? - rzuciłem, łapiąc go za ramię. Obejrzał się przez ramię i posłał mi zadowolony z siebie uśmieszek. Zamrugałem zdezorientowany. - Ty... kupiłeś to miejsce? - zapytałem z niedowierzaniem.
- Aha - przytaknął, zupełnie jakby nie było w tym niczego nadzwyczajnego, a on kupował domy na prawo i lewo. Moje myśli zaczęły być nieco chaotyczne, bo chyba uciekał mi sens tego wszystkiego.
- I chcesz tu mieszkać... kiedy będziesz wracał do Polski? - upewniłem się tonem pełnym wątpliwości. Nagle serce podeszło mi do gardła i zrobiłem się podenerwowany, ponieważ wcale mi się to nie podobało. Kiedy Kociak wracał do Polski, mieszkał w Warszawie. Ze mną . Jak on niby chciał to inaczej zrobić?
- Nie, chcę tu mieszkać zawsze - odparł, nadal usiłując brzmieć nonszalancko, ale wyczułem w jego tonie niepewność. Wyraźnie trochę obawiał się mojej reakcji.
Na początku w ogóle nie dotarło do mnie to, co powiedział. Potrząsnąłem głową, żeby się otrzeźwić.
- Ale jak to zawsze? - zapytałem zdezorientowany. Hubert przewrócił oczami.
- Rany, czy mógłbyś być mniej domyślny? - zapytał zniecierpliwionym tonem. - Skończyła się właśnie moja ostatnia wystawa. Nie zamierzam więcej włóczyć się po świecie, więc gdzieś muszę mieszkać.
Mimo, że zaczął być bardziej bezpośredni, a mniej tajemniczy, ta informacja nadal do mnie nie docierała.
- Nie ma czegoś takiego jak ostatnia wystawa - zaprotestowałem. Nie wiem, dlaczego nie mogłem tego tak po prostu przyjąć do wiadomości. Kociak uniósł brwi.
- Owszem, jest - oznajmił. - Kiedy po jakiejś wystawie nie zrobię kolejnej wystawy, to wtedy ta wystawa stanie się ostatnią - wyjaśnił takim tonem, jakby zwracał się do małego dziecka.
I wtedy wreszcie do mnie dotarło. Nie tylko to, co do mnie mówił, ale konsekwencje tego, co do mnie mówił. Przez chwilę wpatrywałem się w niego bez mrugania, rozważając w głowie monumentalność tego wydarzenia i zastanawiając się, co mógłbym na to odpowiedzieć.
- Rany boskie, jesteś pewny? - wyszeptałem w końcu, a w moim głosie z jakiegoś powodu pobrzmiewało coś w rodzaju zgrozy. Jeszcze nie przetrawiłem tego na tyle, żeby zacząć się cieszyć.
Kociak wzruszył ramionami, w końcu pozbywając się tej pewnej siebie maski. Westchnął cicho, patrząc na mnie w bardzo specyficzny sposób. Była tam odrobina czułości, sporo zagubienia i bardzo dużo determinacji.
- Zastanawiałem się nad tym już od jakiegoś czasu - wyznał cicho. - Chyba... chyba się trochę zmęczyłem.
Parsknąłem nieco histerycznym śmiechem, dostrzegając w tym stwierdzeniu wszystkie poziomy absurdu.
- Hubert, od prawie piętnastu lat żyjesz na walizkach - oznajmiłem.
- No właśnie, więc miałem prawo się trochę zmęczyć - przyznał przepraszającym tonem. - I... czuję się staro - dodał nagle. Uniosłem brwi.
- Masz trzydzieści dziewięć lat - poinformowałem go, zupełnie jakby o tym nie wiedział.
- No właśnie, i czuję się staro - powtórzył. - A to nie jest dobry znak.
Przez chwilę zastanawiałem się nad jego słowami, po czym westchnąłem.
- Wiem. Ja też - przyznałem cicho.
- Żyjemy za szybko - stwierdził z przekonaniem. Pokiwałem niechętnie głową.
- To prawda.
- No, więc... już mi się chyba nie chce - oświadczył z delikatnym uśmiechem. - Chciałbym trochę świętego spokoju. I móc sobie malować, nie przejmując się terminami i tymi wszystkimi ludźmi wokół. I może nauczyć się jeździć konno. - Uniosłem brwi z zaskoczeniem. Co ? Hubert jednak kontynuował: - Albo grać na pianinie. I chciałbym jeszcze ciebie. I to mi chyba wystarczy - dodał takim tonem, jakby zaskakiwało go, że to rzeczywiście by mu wystarczyło. Nie byłem w stanie powstrzymać cisnącego mi się na usta uśmiechu.
- Jeśli tego właśnie kotek chce, to właśnie kotek dostanie - oznajmiłem uroczyście, łapiąc go za podbródek i unosząc jego głowę do góry. Zaśmiał się nieco absurdalnie. Po chwili spoważniałem. - Przyznaj, poczułeś się tym wszystkim nieco przytłoczony - dodałem, formułując to jako stwierdzenie, a nie pytanie.
- Niby czym? - zapytał Hubert, udając, że nie wiedział, o czym mówiłem. Spojrzałem na niego wyrozumiale.
- Tym, że za dwieście lat studenci historii sztuki będą musieli wkuwać twoje nazwisko.
Przez chwilę miałem wrażenie, że zamierzał zaprzeczyć, ale nie zrobił tego. Po prostu westchnął, wzruszając ramionami.
- Nie wiem, co jeszcze mógłbym zrobić - przyznał bezradnie i z oszałamiającą szczerością. Uśmiechnąłem się do niego najbardziej podnoszącym na duchu z moich uśmiechów.
- Jest mnóstwo rzeczy, które jeszcze możesz zrobić - zapewniłem go. - Kupić konia - zasugerowałem, pochylając się i całując go krótko. - I pianino - dodałem, robiąc to jeszcze raz. Hubert wyszczerzył zęby i pokręcił głową, jakby sam nie wierzył w to, co robił.
W pewnym momencie coś przyszło mi do głowy i przygryzłem niepewnie wargę.
- Ale wiesz, że ja nie... - zacząłem, po czym zaciąłem się, zastanawiając się, w jaki sposób uświadomić mu, że ja sam zamierzałem pracować jeszcze przez wiele lat. - Wiesz, że związki partnerskie nie są jeszcze legalne? - dokończyłem nieco niezręcznie.
- Wiem - przyznał, natychmiast rozumiejąc, o co mi chodziło. - Ale przecież kiedyś będą - dodał, podłapując moją analogię. Gdzieś na końcu tego zdania kryło się niewypowiedziane „prawda?".
- Oczywiście, że tak - odparłem bez wahania.
- To mi wystarczy - stwierdził, unosząc kącik ust. - No i wiesz, do tego czasu możesz wpadać czasem na weekendy. Nie mam nic przeciwko - dodał obojętnym tonem w przypływie inspiracji, po czym odwrócił się i znowu zaczął zmierzać w stronę drzwi wejściowych. Zdążył zrobić może dwa kroki, zanim go dorwałem i objąłem od tyłu za szyję, przytrzymując go w miejscu i śmiejąc się w jego ramię. Jak to miło z jego strony, że łaskawie zgodził się, żebym tu czasem wpadał. Kociak odwrócił się do mnie i przewrócił oczami, kompletnie jednak nie wkładając w to serca.
- Chcesz w końcu wejść do środka czy nie? - zapytał niecierpliwie. - Wiesz, tym razem nie zamierzam cię przytrzymywać, wiem, że masz wybory do wygrania i w ogóle, ale zdążymy go chyba ochrzcić, co?
Parsknąłem śmiechem i przez jedną sekundę naprawdę zamierzałem olać to wszystko i zostać tu z nim na zawsze. To była chyba największa próba silnej woli w moim życiu. Ale z drugiej strony... obowiązki wzywały. A ja niestety byłem cholernie obowiązkowy.
Co nie znaczyło, że ten wieczór nie należał do nas. Poza tym... to nie było tak, że nie mieliśmy czasu. Mieliśmy cały czas tego świata.
Przeszedłem przez próg z myślą, że przyszłość jeszcze nigdy nie zapowiadała się lepiej.
Koniec
___________________________
* Vance Joy - "All I ever wanted"
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top