"...podpalić chcę lont..."
Anastazja Natallya Arsjeniewa miała bardzo wysłużoną broń. Nie dało się temu zaprzeczyć, prawie siedemdziesiąt lat w rodzinie, a mimo to nadal była atutem każdej seniorki rodu. Ale po ostatniej akcji pojawiły się odpryski w masie perłowej (o której Anastazja do tej pory myślała jak o zwykłej farbie) na rękojeści, które doprowadziły kapitan Alicję do szewskiej pasji. Klęła na czym wszechświat stoi, nie obyło się bez reprymendy i długiej gatki na temat tego, że żaden wróg wyposażony w nową broń automatyczną nie może widzieć w małym glocku tylko reliktu z poprzedniej epoki, że żaden szanujący się mafioso nie zabija dwoma uderzeniami pistoletu w kark, a normalnie strzela komuś w łeb, no i że nikt nie wywozi spalonych szczątków pod granicę, jeśli można nimi nawozić ogródek, co jest bezpieczniejszą opcją.
Ale Anastazja tego nie słuchała. Wypisała odpowiedni formularz do renowatora, umyła samochód i poszła do pokoju Kariny, która, sądząc po dźwiękach, robiła przemeblowanie. Rozmawiały długo, wyjaśniając sobie wszelkie niedomówienia, potem razem rozpakowały walizki, a na sam koniec, kiedy usłyszały trzaśnięcie drzwi auta kapitan Alicji, zeszły na dół, aby napić się herbaty i wyciągnąć Mozarta z przestrzeni między lodówką a ścianą. Biedny kocur rzucał się we wszystkie strony, fuczał i prychał, ale kiedy zobaczył swojego ojca, natychmiast się uspokoił. Być może nawet taki kociak, przerośnięty, to fakt, odczuwał jakiś lęk pierwotny przed istotą, która dała mu swój kod genetyczny.
- Mamo, są jakieś wieści na temat mamy Magnety?
Milczące zaprzeczenie. Nie miała sił na tą dyskusję, nigdzie nie było nawet śladu po małżonce, a choć nie traciła nadziei, to wszystko stawało się coraz bardziej mgliste i odległe, zupełnie jakby jej już nie dotyczyło.
- Chcesz może pojechać do Białego na zakupy? - spytała córki, chcąc zmienić temat.
Karina patrzyła na nią przez kilka sekund z wyrazem zamurowania na twarzy.
- No pewnie! - rzuciła z szerokim uśmiechem. - Kiedy wyjedziemy?
- Za pół godziny - odparła z ulgą Anastazja. - Sama muszę kupić jakiś notatnik, najlepiej gruby, bo notes babci jest już stary, a numery nadal mamy te same. To co? Widzimy się przy aucie za trzydzieści minut?
* * *
- Jeśli zaraz mnie nie wypuścisz, to gorzko tego pożałujesz!
Nie zwracaj na nią uwagi. Jest zagubiona i rozgoryczona, a my mamy jeszcze kilka dni do finału. Powiedz jej, że jeśli się nie zamknie, to zabijesz jedną kobietę za każde słowo. Doskonale. Może będziemy mieć ciszę przez kilka minut. Jutro zabierzesz do piwnic Anastazję. Odurzysz ją i umieścisz w składzie białych sukien. Już wtedy będzie wiedzieć, kto ją porwał. To co? Może rozgrzewka w postaci tej dziwki, którą wczoraj złapałeś? No dobrze, dobrze! Możesz wciągnąć kreskę! Tylko szybko. Dawno nie czułem świeżej krwi na rękach.
* * *
Prokurator Wiktor Arsjeniewy kładł się do łóżka kompletnie pijany, co nie uszło uwadze Sary Goethe. Jakież zrządzenie losu, że uczyła się od Janukowycza...! Miała te same metody otrzeźwiania, co stary Leonardo, tylko bardziej brutalne. Własnoręcznie przeprowadziła mu płukanie żołądka, używając do tego pompki i wody z solą, przez co prokurator musiał przyznać, że jeszcze trochę posiedzi w tym mieście, a normalnie oszaleje.
- Przyznaj, on ci o tym powiedział? - spytał, kiedy położyli się obok siebie. - Bo tylko Leonard potrafił wylać ze mnie cały alkohol, jaki wypiłem jednego dnia. Jakkolwiek to brzmi, ostatnio urządził mi lodowatą kąpiel. Więc?
Jego ukochana uśmiechnęła się tajemniczo, ale nie odpowiedziała. Zamiast tego objęła prokuratora i kazała mu spać, bo następnego dnia musiał iść do pracy. Nie miał innego wyjścia, jak się zamknąć.
* * *
Anastazja Natallya Arsjeniewa i Karina Jagoda Arsjeniewa szalały na zakupach przez kilka ładnych godzin. Opuściły trzecią białostocką galerię obładowane nowymi rzeczami, zmęczone, ale bardzo zadowolone. Buty, sukienki i spora ilość artykułów papierniczych z Empika, wszystko to zakupiły jednego dnia, ku uciesze Kariny, która dzięki wspólnemu wybieraniu odpowiednich fasonów, ostatecznie zżyła się z przyszywaną mamą.
- Jutro muszę pojechać w końcu do pracy, bo ojciec mnie wyrzuci - rzuciła jakby od niechcenia Anastazja, kiedy mijały Zabłudów. - I myślałam też nad wyborem szkoły dla ciebie, tylko nie do końca wiem, jaka by ci pasowała.
Karina poruszyła się sennie na swoim mocno odchylonym do tyłu fotelu i odparła:
- Mamo, złożyłam już papiery do tego Zespołu Szkół z Dodatkową Nauką Języka Białoruskiego. Podobno mają tam lepszych profesorów niż w niejednej szkole w Białym, no i codziennie wracała bym do domu, więc... Mają mnie przyjąć w następnym roku szkolnym, a że jednocześnie uczę się od was, to nie będę miała problemów ze zdaniem egzaminu szóstoklasisty. Trochę wiary we mnie - dodała na koniec, moszcząc się wygodniej w fotelu.
* * *
Następnego dnia słońce postanowiło wyjrzeć zza chmur, ku ogólnej uciesze mieszkańców tej części Podlasia i rozpaczy wszystkich tych, którzy cierpieli na porfirię skórną. Temperatura nieco podskoczyła, podwórko i bardzo rozjeżdzony podjazd dworku Arsjeniewych zaczął powoli wysychać, nawet koty wyszły z domu, aby nagrzać swoje futra i zmarznięte od zimnych podłóg łapki na schodach, ławach i parapetach. Mozart znów przeszedł sam siebie, kiedy chwilę przed wyjazdem Anastazja dojrzała go na dachu nadal ciepłej garncarni. Najlepiej usytuowany kot, jakiego kiedykolwiek widziała.
Z tą myślą wsiadła do samochodu i odjechała, mając w bagażniku szczelny pojemnik ze szczątkami Adama Kowalskiego. Postanowiła ten jeden raz posłuchać ojca, żeby nie wpędzić jego ani rodziny w większe kłopoty.
* * *
Wiktor Arsjeniewy siedział za swoim biurkiem na wpół przytomnie. Słuchał asesora Szatacha, ale jego słowa wpadały jednym uchem do siwej głowy, chwilę miotały się wśród rozmaitych szuflad prywatnego archiwum prokuratora, a parę sekund później wylatywały z niej z głośnym szumem. A może to był tylko odgłos pracującego komputera? Nie wiedział tego.
- Szefie?
Ocknął się z letargu i spojrzał w kierunku asesora. Chciał jedynie świętego spokoju, ale nawet w pracy nic nie było w stanie mu tego zapewnić.
- Właśnie mówiłem, że ślady z ostatniego miejsca zbrodni należą do mężczyzny, który na bank brał amfetaminę.
Wiktor uniósł nieprzytomnie brwi, chcąc powiedzieć: "No, a co z tego wynika?". Asesor zrozumiał, na szczęście starszego prokuratora.
- Jeśli zgarniemy podejrzanego, to po testach będziemy mieć stuprocentową pewność, że to on. Ale... - usiadł na przeciw szefa i obdarzył go badawczym spojrzeniem, przed którym starszy mężczyzna nie mógł się bronić. - Słuchaj, Wiktorze, śmierć Leonarda odbiła się bolesnym echem na nas wszystkich, ale nie możesz tak bardzo zaniedbywać swojej pracy. Nie ty jeden rozpaczasz. Weź się w garść i skup na znalezieniu tego, kto to zrobił. Upiajnie się nic ci nie da.
Starszy prokurator uniósł głowę i spojrzał na swojego asesora. Miał sporo racji.
- Jaki masz drugi fakultet?
- Psychologię - odparł z uśmiechem Szatach.
____________________________
Houk.
Tak, rozdział o niczym.
Rozpoczynam odliczanie:
3.
Mniej więcej tyle zostało. A teraz niespodzianka! Gdzieś wśród rozdziałów ZŚ ukryłam samą siebie. Postać drugoplanowa, może nawet trzecioplanowa, bo pojawiła się raz, mały epizod. Piszcie w komentarzach swoje propozycje! Kto zgadnie?
Lecę wstawić chleb do piekarnika.
Całuski,
Wasza J.M.Vector ♡.♡.♡
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top