ʀᴏᴢᴅᴢɪᴀᴌ ɪᴠ

✷        ·   ˚ * .  

*   * ⋆   . ·    ⋆   

ᴢᴌᴇ ᴘʀᴢᴇᴄᴢᴜᴄɪᴇ

  ⋆ ✧    ·   ✧ ✵   · ✵

Minął kolejny dzień, kolejna noc, a my wciąż nie minęliśmy łajby Gibbsa. Nie miałam pojęcia, co się stało, ale zaczęłam się martwić. Kątem oka zauważałam zirytowanie Norringtona i niepewne spojrzenia Grovesa, który usiłował uspokoić swojego przełożonego. 

Na pierwszy rzut oka widać było, że ci dwoje darzą się wzajemnie sympatią. Podziwiałam Grovesa, naprawdę. Jak można darzyć Norringtona sympatią? 

Kolejny poranek spędzałam siedząc na beczkach, ułożonych przy głównym maszcie. Kajdany zaczęły mi już trochę doskwierać. Przy gwałtowniejszych ruchach obijały się nieprzyjemnie o kości nadgarstków, wywołując przy tym ból. Nie miałam jednak zamiaru się skarżyć. Norrington najprawdopodobniej by mnie wyśmiał i jeszcze posypał ewentualne otarcia solą. W końcu byłam jego więźniem. 

— Wody? 

Zerknęłam na osobę, która stanęła przede mną. Młody chłopak, miał maksymalnie piętnaście lat. Nie miał na sobie munduru, co świadczyło o tym, że był zwykłym żeglarzem. Nie zdziwiłabym się, gdyby był to jego pierwszy rejs. 

Kiwnęłam głową, zabierając od niego naczynie. Natychmiast wypiłam wodę duszkiem. Nie wiadomo, kiedy znów sobie o mnie przypomną, a nie miałam zamiaru o nic ich prosić. Wciąż pozostawali moimi wrogami.

— Jak masz na imię? — zapytałam, uśmiechając się niepewnie do chłopaka.

— Steven.

— Jestem Val.

— Wiem — wyszczerzył się. — Pływałaś z samym Jackiem Sparrowem. Krążą o nim legendy... pokonał nawet Krakena...

Kiwnęłam głową, uśmiechając się. Ciekawe, czy sam Jack wiedział, jak ciekawe legendy o nim krążą. Poza tym, pokonał Krakena? Zastanawiałam się, czy może nie wyprostować tej wersji i nie wyjawić chłopaczkowi prawdy. W końcu to nie Jackie pokonał Krakena, tylko Kraken jego.

Zeżarł, konkretniej. 

— Cóż... — westchnęłam, wracając spojrzeniem do świecących oczu Stevena. — Wszystko zmierza do tego, że będziesz miał okazję go poznać...

— Nie mogę się doczekać... — zapewnił, zabierając mi z dłoni kubek. Jego wzrok na dłużej zatrzymał się na moich nadgarstkach.

Spojrzałam w to samo miejsce. Cholera jasna, wyglądało na to, że wyrósł mi pod nimi jakiś bąbel, który właśnie pękł, przy okazji ropiejąc.

— Powinni ci to zdjąć... musimy opatrzyć ranę... 

Przełknęłam ślinę, kręcąc głową. Ostatnie, czego potrzebowałam, to pomoc bandy Norringtona. Mimo, że to przez nich miałam te otarcia i teoretycznie to oni powinni zaleczyć mi nadgarstki... byłam gotowa się poświęcić.

— To nic takiego. Miewałam gorsze rany. — Tutaj trochę podkoloryzowałam, ale to nieważne. Najważniejsze było to, żeby Steven nikomu nie mówił.

— Może wdać się zakażenie... moja mama kiedyś...

— Najwyżej obetną mi ręce i będę mogła przymocować sobie haki, jak prawdziwy pirat — roześmiałam się, mając nadzieję trochę rozluźnić atmosferę. Niestety Steven przyglądał mi się jeszcze bardziej przerażony, niż przed chwilą. — Poważnie... 

— Powinienem...

— Obiecaj, że nikomu nie powiesz, proszę cię, Steven.

— No dobrze.


。☆✼★━━━━━━━━━━━━★✼☆。


— Może zboczyliśmy z kursu? — zapytał Groves, zerkając z ukosa na komodora.

Norrington wciąż stał i wpatrywał się przed siebie. Na horyzoncie nie dostrzegł żadnej łajby, a zgodnie ze słowami mieszkańców portu, domniemani piraci wypłynęli dokładnie tego wieczora, gdy Perez zawitała w jego gabinecie. 

— Wiesz, że to niemożliwe, Teodorze...

Groves westchnął, podchodząc bliżej komodora. Dotychczas sądził, że James wpatrywał się w horyzont, jednak właśnie zorientował się, że spojrzenie Norringtona najprawdopodobniej spoczęło na czymś, co znajdowało się dużo bliżej. 

— Dlaczego właściwie ją wypuściłeś? 

— Hm? — James odwrócił się, by spojrzeć na przyjaciela.

— Perez. 

Norrington zmarszczył brwi, jakby poszukiwał odpowiedzi. Sam do końca nie wiedział, dlaczego obdarzył więźnia taką dozą zaufania. Tym bardziej więźnia takiego, jak Perez. Pirata. 

W tej dziewczynie było jednak coś, co nie pozwalało mu do końca stwierdzić, że jest zła. Nie wydawała mu się morderczynią, czy bezlitosną piratką. Tamtej nocy, gdy zaskoczyła go w jego gabinecie, dojrzał w jej ciemnych oczach coś jeszcze. 

— Bała się — powiedział, wracając spojrzeniem do dziewczyny, wciąż wpatrującej się w morze. 

— Celi?

— Tej nocy, gdy wpadła do mojego pokoju... bała się, Teodorze... Skłaniam się ku stwierdzeniu, że przeraźliwie bała się o życie swojej siostry... Dopiero, gdy miała pewność, że ta mała jest już bezpieczna... dopiero wtedy podjęła rozmowę ze mną... 

— Jeśli to faktycznie jej siostra — wtrącił Groves, kręcąc nosem. Nie mógł zaprzeczyć, że te dwie były przeraźliwie podobne, jednak wciąż wiele mu się w tej historii nie zgadzało. — Dlaczego mają różne nazwiska?

— Nie wiem — przyznał szczerze James. Ale zamierzał o to w najbliższym czasie zapytać. — Widzę, że jest niespokojna... Nie jest głupia i wie, że powinniśmy już dawno dogonić jej towarzyszy. Obawia się, że coś im się stało...

— A jeśli im, to i tej małej...

— Zgadza się. Prędzej, czy później przyjdzie i sama wskaże nam drogę do Jacka, by tylko upewnić się, że jej siostra jest właśnie z nim.


。☆✼★━━━━━━━━━━━━★✼☆。


Kolacja. Zaczęło zmierzchać, a na horyzoncie nie dojrzeliśmy żadnych statków, prócz trzech łajb pod flagą Norringtona. Z tego zdenerwowania niewiele przełknęłam. Choć czułam głód, mój żołądek był związany w supeł. 

Coraz bardziej wątpiłam, że Gibbs jednak wypłynął. A z nim Eti i Ragetti. Co, jeśli ta dwójka nigdy nie dotarła na miejsce? Może podczas ucieczki coś się stało?

— Japierdole, Eti... — westchnęłam, przecierając twarz. Nie miałam nawet sił, żeby syczeć z bólu, choć kajdany dawały o sobie znać jeszcze bardziej. Byłam zbyt zdenerwowana. Niewiedza doprowadzała mnie do szału. — Gdzie ty jesteś?

— Masz już omamy, czy wszyscy piraci gadają sami do siebie? 

Spojrzałam w prawą stronę, by dostrzec stojącego obok Grovesa. Ten sam zacięty wyraz twarzy, wyprostowana postawa. Irytował mnie niesamowicie. 

— Kiedy rozmawiam sama ze sobą, mam pewność, że gadam z kimś inteligentnym — odparłam. 

— Bo pozostali inteligentni nie chcą z tobą rozmawiać? — prychnął. — Cóż za szkoda.

— Chyba już wiem, dlaczego tak dobrze dogadujesz się z Norringtonem. — Wywróciłam oczami. W tamtej chwili marzyłam tylko o tym, żeby Groves już sobie poszedł. Jego obecność w niczym mi nie pomagała, wręcz przeciwnie. Denerwował mnie samym oddychaniem. 

— Wstawaj Perez, pora spać.

Uniosłam brwi, wyraźnie zdziwiona. Nocki wciąż spędzałam w celi, ale nie sądziłam, że tym razem to sam zastępca komodora odprowadzi mnie do mojego apartamentu

Zanim zdążyłam wstać, Groves zacisnął dłoń nieco nad moimi nadgarstkami. Szarpnął tak niefortunnie, że nie mogłam powstrzymać cichego syku. 

Mężczyzna zmarszczył brwi, przyglądając się uważnie kajdankom. Dostrzegł zaczerwienienia wokół nich. Złapał obie moje ręce i dość delikatnie przekręcił żelastwo. 

Przygryzłam wargę, gdy zadał mi ból. Nie mogłam jednak pokazać słabości.

— Ten kretyn miał co jakiś czas zwilżać ci nadgarstki oliwą — syknął, kręcąc głową z politowaniem. 

— Obejdzie się — prychnęłam. — Załóżcie mi jeszcze kajdany na nogi, to za dwa tygodnie kończyny odpadną mi same.

Groves uniósł brew, jednak nic nie powiedział. Zamiast tego chwycił mnie za ramię i wymownym gestem wskazał wejście pod pokład. Wyglądało na to, że trochę zirytowałam go moją szczerością. Bywa i tak. 

Byłam z siebie dumna, bo nie pokazałam słabości. Nie chciałam doprowadzić do tego, by Groves zajął się moimi ranami, nie chciałam być mu dłużna. W końcu był czerwonym kubrakiem. Niebieskim, gwoli ścisłości, ale wciąż wywodził się z tego niechlubnego środowiska. 

Znalazłam dogodną pozycję, by zasnąć. Oczy same mi się zamykały, zdołałam tak ułożyć ręce, by ból za bardzo mi nie doskwierał. Miałam cichą nadzieję, że obudzi mnie krzyk Norringtona obwieszczający, że znaleźliśmy łajbę Gibbsa. To oznaczałoby koniec moich nerwów, w gratisie może zdjęliby mi te cholerne kajdany.


。☆✼★━━━━━━━━━━━━★✼☆。


Nie obudził mnie krzyk, ani promienie słońca. Obudził mnie natomiast Norrington, włażący tak po prostu do celi. Oprzytomniałam dopiero, gdy dostrzegłam, jak blisko mnie się znalazł. Dosłownie. Leżałam na ziemi, jak ostatnia ofiara, a on klęknął przy mnie.

Czyżbym zapadła na ciężką gorączkę? Nie przypominam sobie tego. 

— C-co ty tu...

Nie odpowiedział. Zamiast tego złapał moje przedramiona, przyglądając im się uważnie. 

— Jesteś niepoważna, Perez — prychnął, puszczając moje ręce. 

— Z wzajemnością, Norrington — mruknęłam, siadając.

Wciąż znajdowaliśmy się zdecydowanie za blisko siebie, ale nie miałam sił ani ochoty wstawać. Poza tym, to komodor przylazł nie do siebie i to on powinien zadbać, by dystans nas dzielący był odpowiedni. Nie chciałam dać mu satysfakcji. — Czemu mnie napastujesz?

Westchnął ciężko, znów wracając wzrokiem do moich rąk. Dopiero, gdy żelastwo znów się zruszyło, wywołując pieczenie zrozumiałam, że Norrington próbuje odkluczyć kłódkę. Spojrzałam na niego zdziwiona. Jeszcze bardziej zdziwiona byłam, gdy ostrożnie zsunął kajdany z moich nadgarstków.

Chyba po raz drugi w życiu zabrakło mi wtedy słów, więc po prostu wpatrywałam się uważnie w komodora. Mogło mi się wydawać, ale dałabym sobie rękę uciąć, że unikał mojego spojrzenia. 

Zacisnęłam wargi, gdy polał moje rany jakimś dziwnym, śmierdzącym wywarem. Zapiekło, zaczerwienienia pokryła piana, lecz po chwili zniknęła.

— To mieszanka żywokostu. Dezynfekuje i wspomaga gojenie — powiedział, przerywając kawałek płótna, które również przyniósł ze sobą. — Może i dłonie masz strudzone, ale nadgarstki wciąż delikatne... 

W ciszy obserwowałam, jak opatruje moje rany. Robił to z niezwykłą wręcz precyzją. Nie mówiąc już o delikatności, o jaką nigdy bym go nie posądziła. Dotychczas uważałam, że chętnie przysporzy mi bólu, on natomiast starał się mi go zaoszczędzić. 

Nie rozumiałam dlaczego, ale wolałam o to nie pytać. Jeszcze zmieniłby taktykę. 

— Jutro około południa trzeba zmienić opatrunki. Przypomnij mi o tym, jeśli zapomnę — powiedział, zbierając ze ziemi pozostałości płótna, fiolkę z żywokostem i, o dziwo, kajdany. 

— Zabierasz moje bransoletki? — zapytałam, unosząc brew. 

Norrington wstał, zupełnie nie zwracając uwagi na moje pytanie. 

— Powiedziałem, że ci nie ufam, a nie, że planuję pozbawić cię kończyn, Perez. Następnym razem bądź mądrzejsza i powiedz, że coś ci dolega. Nie czerpię radości z daremnego cierpienia.

W tamtej chwili miałam ochotę się roześmiać. Mimo, że byłam wdzięczna komodorowi za opatrunek, o który nawet nie musiałam prosić, miałam ochotę podważyć jego teorię. To, że zrobił dla mnie coś dobrego nie zamaże wszystkich krzywd, które on i jego imperium wyrządzili moim pobratymcom.

— Wieszasz mi podobnych — szepnęłam, jednak na tyle głośno, by komodor mógł usłyszeć. Zakluczył drzwi, potężny stalowy klucz wsunął do kieszeni. 

— Ponoszą konsekwencje swoich czynów.

— Kiedy ja poniosę moje konsekwencje? — Wstałam, podchodząc bliżej krat. Odruchowo, pod wpływem chwili złapałam za żelazne pręty, znajdując się przeraźliwie blisko Norringtona. Nasze oczy dzieliły dosłownie milimetry, przez co znów miałam okazję zatonąć w głębi jego tęczówek. 

Nie wiem, dlaczego to zrobiłam, dlaczego zapytałam go o coś takiego. Jakbym prosiła się o powieszenie, albo inną, mało chwalebną egzekucję. Zresztą... jaka egzekucja była chwalebna? 

— Wyśpij się, Perez... — szepnął, odsuwając się od krat. 

— Norringotn, poczekaj! — zawołałam, jednak komodor zniknął w ciemności. 


。☆✼★━━━━━━━━━━━━★✼☆。


Następnego ranka Buxton nie przywitał mnie kubłem wody, czy szablą bijącą o kraty. Doznałam zaszczytu wyprowadzenia na górny pokład przez samego Grovesa. Nie był zbyt gadatliwy, właściwie nic nie powiedział, ale jedno pozostało u niego niezmienne. Przyglądał mi się z takim samym uporem, jak ostatnio. 

Gdy puścił moje ramię i po prostu odwrócił się na pięcie, by odejść w swoją stronę, prawie oniemiałam. Spojrzałam na swoje nadgarstki, by upewnić się, że nie zawiesił mi kajdanek, których po prostu nie czułam, przez bandaże. Moje ręce były wolne. 

Nie byłam jednak masochistką (trochę byłam, ale to pomińmy) i nie miałam zamiaru upominać się o ewentualne zakucie. Zamiast tego skierowałam wzrok na mostek, gdzie spodziewałam się dostrzec Norringtona. Ku mojemu zdziwieniu, nie było go tam. Rozejrzałam się po statku, przeszłam się powoli, jednak nigdzie nie dostrzegłam komodora. 

Najprawdopodobniej spędzał czas w swojej kajucie. Może odsypiał? 

Westchnęłam ciężko, podchodząc do swojego ulubionego miejsca. Przysiadłam na beczkach, wpatrując się w falujące morze. Po raz pierwszy od naszego wypłynięcia było tak niespokojne, a na horyzoncie wciąż nie dostrzegłam Gibbsowej łajby.

Znów przypomniałam sobie o Etinette. Uśmiech sam pojawiał się na mojej twarzy, gdy przed oczami przebiegał obraz mojej siostry. O istnieniu Eti dowiedziałam się zupełnym przypadkiem, gdy spotkałam dawnego przyjaciela moich prawdziwych rodziców. Jack wiedział o moim pochodzeniu niewiele, ale posiadał kontakty. Pomogła nie tylko wiedźma, ale przypadkowi, napotkani ludzie. Tak udało mi się zebrać informacje o mojej biologicznej rodzinie i wyruszyć do Francji. 

Po wielu perypetiach udało mi się dotrzeć do Etinette, która w końcu uwierzyła, że jestem jej zaginioną siostrą. Głównie przez znamię, które miałam. Eti posiadała dokładnie takie samo, ale na prawym udzie, ja na lewym. Dwa lata spędziłam we Francji, aż nie wytrzymałam i wpakowałam się w kłopoty. Musiałam uciekać.

Pożegnałam się z Eti zapewniając, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Zamierzałam dotrzymać obietnicy.

Etinette jednak miała inny plan. Ukryła się w wozie, który miał mnie przetransportować do portu. Gdy zorientowałam się, że mam pasażera na gapę, było już za późno. Musiałam uciekać, więc zabrałam siostrę ze sobą. I tak obie wróciłyśmy na Czarną Perłę. 

Pozwoliliśmy Etinette pożeglować z nami, posmakować życia, zwiedzić trochę świata. Niedawno postanowiliśmy odstawić ją do Francji. Tuż po zrabowaniu skarbca Port Royal.

I tak oto znalazłam się na pokładzie Interceptora modląc się do czegokolwiek, żeby Eti była bezpieczna. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top