ʀᴏᴢᴅᴢɪᴀᴌ ɪx

✷        ·   ˚ * .  

*   * ⋆   . ·    ⋆   

sᴢᴛᴜᴋᴀ ᴀᴋᴛᴏʀsᴛᴡᴀ

  ⋆ ✧    ·   ✧ ✵   · ✵


— Dlaczego mam wrażenie, że w tym stroju przyciągasz więcej uwagi, niż byśmy chcieli? — zapytał Norrington, gdy przemierzaliśmy Gun Bay - niewielkie miasteczko, które stało się naszym celem. 

— Bo nie znasz się na piractwie, na modzie tym bardziej — odpowiedziałam, z zainteresowaniem rozglądając się po targu. Mieliśmy wyjątkowe szczęście, gdyż w mieście panował ogromny ruch. Wyglądało na to, że przybyło sporo kupców, a miejscowa ludność zamierzała się obkupić. Panował zgiełk, spowodowany przekrzykującymi się ludźmi, dzieci biegały od straganu do straganu, przeciskając się przez tłumy.

— Spójrz na te kobiety. — Norrington wskazał podbródkiem dwie mieszczanki, kłócące się o jakąś bransoletkę. Sprzedający natomiast co chwilę wtrącał po trzy słowa, usiłując przekonać owe panie, że jest to autentyczne złoto. — Powinnaś tak wyglądać.

Uniosłam brew, patrząc wymownie na nowego znawcę wschodniej mody. 

— Nie odzywaj się już lepiej — zasugerowałam, przyspieszając kroku. 

Aby nasze łupy były udane, musieliśmy się wmieszać w tłum, najlepiej by było, gdyby któryś z mieszczuchów rozpoczął kłótnię. Wtedy mielibyśmy największe szanse, by oskubać kilku miejscowych plotkarzy, zaaferowanych awanturą. 

Usiłowałam jednak dostosować się do warunków, jakie mieliśmy. Niedaleko siebie, przy stoisku z ceramiką dostrzegłam kobietę z małym chłopcem. Dzieciak był ewidentnie nie w humorze, marudząc matce, krzycząc i tupiąc. Pech chciał, że udało mi się zauważyć sakiewkę, wystającą z kieszeni jej płaszcza. 

Kobieta była krępej budowy, miała na sobie kilka warstw ubrań. Odeszła od stoiska i szarpiąc syna za ucho, zaczęła coś mu tłumaczyć, idąc jednocześnie w naszą stronę. I to była moja szansa. 

Odwróciłam głowę nieco w lewo udając, że czemuś uważnie się przyglądam. Zboczyłam trochę w prawo, by mieć pewność, że kobieta, wciąż zaabsorbowana synem, zderzy się ze mną. Moje przeczucie znów mnie nie zawiodło. Trzy sekundy później nieznajoma dość boleśnie zderzyła się z prawą częścią mojego ciała. 

— Och, przepraszam najmocniej! — zawołała kobiecina, patrząc na mnie. — To przez tego nicponia...

Kobieta kontynuowała, a ja skorzystałam z faktu, że moja lewa dłoń znajdowała się nad kieszenią jej płaszcza i delikatnie wysunęłam sakiewkę.

— Nic się nie stało, naprawdę... — uspokoiłam ją, uśmiechając się pięknie. Jack zawsze powtarzał, że moja słodka buźka wzbudza w ludziach dziwne ciepło. Często więc wykorzystywałam tą rzekomo słodką twarzyczkę. — Przepraszam najmocniej, ale spieszymy się...

Kobieta pokiwała głową, mrucząc dodatkowe przeprosiny. Nie zwracałam już jednak na to uwagi. Ruszyłam spokojnym krokiem przed siebie, nawet nie zastanawiając się, czy Norrington podąży za mną. O Gibbsa się nie martwiłam. Poczciwy, stary kompan dobrze znał moje zagrywki i dobrze wiedział, że już oskubałam tę wieśniaczkę. 

W końcu i komodor doznał jakiegoś nagłego, wyjątkowo rzadkiego u niego, przebłysku rozumu i dogonił mnie, starając się dotrzymywać kroku.

— C-co to było? — zapytał. — Przecież mogłaś z łatwością ominąć tę kobietę.

Wetknęłam nos pod chustę, aby tylko głośno się nie roześmiać. Złapałam komodora za przedramię i pociągnęłam w nieco większy tłum, skręcając jednocześnie w dłuższą uliczkę. 

— Nie możesz być tak naiwny, Norrington — parsknęłam, zerkając na mężczyznę. 

Zwolniłam kroku, usiłując znaleźć kolejną ofiarę. Czułam, że naprawdę się obłowimy. Zanim jednak zdążyłam wypatrzeć jakiegoś bogacza, Norrington wydał z siebie prychnięcie, na które po prostu musiałam zareagować.

— Dławisz się? Zrób to bardziej widowiskowo i najlepiej na środku placu, ułatwisz mi i Gibbsowi robotę... — przerwałam, gdy dłoń komodora dość mocno zacisnęła się na mojej. 

— Okradłaś ją... — powiedział oskarżycielsko. Pokręciłam głową z dezaprobatą. Oczywiście, że ją okradłam! Jestem piratem, tylko na tym się znam! 

— A czegoś ty się u licha spodziewał? — syknęłam, usiłując wyrwać rękę. Nie dałam jednak rady, bo ostrzegawcze spojrzenie Gibbsa dało mi do zrozumienia, że za chwilę to my staniemy się atrakcją ryneczku. — Jestem piratem, Norrington. Nie kradnę, nie jem.

— Nie pozwolę ci kraść, kiedy jestem tutaj z tobą... jeszcze nas złapią i...

— To wracaj na statek! — warknęłam, tym razem za głośno. 

— Kłócicie się jak stare, dobre małżeństwo! — Gibbs pojawił się przy nas, łypiąc ostrzegawczo to na mnie, to na komodora. — Ciągnijcie te farsę, a ja skorzystam...

— Co? — zdziwił się Norrington, jednak ja już rozumiałam, o co chodziło Gibbsowi. 

Przez gadaninę komodora staliśmy się atrakcją rynku. Powinniśmy to jak najlepiej wykorzystać, po czym wiać stamtąd, jak najdalej. Ciche przemykanie się wśród tłumu już nie było możliwe, bo zwróciliśmy na siebie zbyt wielką uwagę. 

— Kłóćcie się, jak małżeństwo! — syknął znów Gibbs. — Ja się zajmę resztą.

Po tych słowach mężczyzna zniknął gdzieś wśród tłumu. Zaklęłam pod nosem, wracając spojrzeniem do Norringtona. Byłam głupia, cholernie głupia, zgadzając się na ten teatrzyk, ale cóż mogłam zrobić? Musiałam zdobyć kosztowności, prowiant dla załogi. Mój dotychczasowy sposób na kradzież był już spalony, więc albo wykorzystam okazję, albo wrócę na statek z jedną, marną sakiewką na trzydziestu chłopa. Marny wynik.

— Po co w ogóle ze mną poszedłeś! Sama sobie poradzę na tych zakupach! Wracaj do domu! — zawołałam, wymachując przy tym rękami. Chciałam dodać sobie wiarygodności. Skrzeczące na targach mieszczanki zawsze tak robiły.

Oczy komodora powiększyły się dwukrotnie, a usta bezgłośnie wypowiedziały jedno zdanie: Co ty wyprawiasz?

Uniosłam brwi z nadzieją, że komodor w końcu załapie. To nie było takie trudne, naprawdę. A skoro wpieprzył się w tak doskonały zespół, jakim jestem ja i Gibbs, musiał współpracować. Niezależnie od tego, czy chciał. 

— B-bo... bo wydasz cały mój majątek! 

— Ukradli mi wszystkie suknie, muszę się w coś ubrać! — zawołałam, wskazując na siebie wymownym gestem. Niech morze pochłonie Norringtona i jego wcześniejszą uwagę o moim ubiorze. 

— Ale nie same najdroższe materiały, kobieto! Wybierz coś normalnego! Gdybym wiedział, że jesteś tak rozrzutna, w życiu bym się z tobą nie ożenił!

Nie wiem, czy Norrington zrobił to celowo, czy nie, ale to akurat nie było miłe. Chociaż też w życiu bym za niego nie wyszła. 

— I która normalna kobieta poza mną, by cię wzięła, Nor... James! — odgryzłam się, starając się wbić sobie do pustego łba, by wołać do niego tylko po imieniu. Starałam się odsunąć od siebie to dziwne odczucie - jego imię w moich ustach brzmiało... nietypowo. Pierwszy raz zwróciłam się do niego po imieniu, i to podczas naszej pierwszej kłótni w udawanym małżeństwie. 

— Och, na litość boską! Przestań mi robić wstyd... Mario!

Maria? Mógł się wysilić na coś oryginalniejszego, naprawdę. Chciałam kontynuować tę fikcyjną kłótnie, bo nie powiem - wydzieranie się na Norringtona było całkiem przyjemne, choć najchętniej wyrzuciłabym mu kilkanaście innych przykładów, gdy był wrzodem na dupie. Przerwała nam jednak jednak z kobiet, sprzedających suknie.

— Tutaj! Tutaj, panie! — zawołała, machając żywo. Wygramoliła się zza swojego stoiska i szybkim krokiem pokonała dzielącą nas odległość. — Spójrz, jakież piękne mam suknie dla szanownej małżonki! I ten kolor! Zapraszam, zapraszam! 

Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. Byłam gotowa odwrócić się na pięcie i po prostu odejść, demonstrując tym moją niechęć do Norringtona, co w tamtym momencie było całkowicie uzasadnione. 

Komodor natomiast zrobił coś, czego zupełnie się nie spodziewałam. Położył dłoń na moich plecach i delikatnie popchnął do przodu, w stronę stoiska kobiety. 

— Doprowadźmy to do końca... — szepnął, pochylając się jednocześnie w moją stronę. Znieruchomiałam tylko na chwilę, gdy otoczył mnie jego ciepły oddech. Przyjemny dreszcze przeszył moje ciało, lecz zaraz wróciłam do żywych, karcąc się w umyśle. 

Stanęłam przed kobietą, która już przeszukiwała kolejne ze swoich sukien. 

— Kolorowe, ciemne, jasne... i ostatni krzyk mody! Pastelowe! Wspaniale będą na szanownej małżonce wyglądać! Podkreślą urodę! Proszę się tylko przyjrzeć! — zapiszczała nieznajoma. Zanim zdążyłam się odsunąć, przyłożyła mi suknię i uśmiechnięta spojrzała na Norringtona.

Tym razem nie powstrzymałam się od wywrócenia oczami. Spodziewałam się takiej samej reakcji od Norringtona, jednak nie zrobił niczego takiego. Przypatrywał mi się nieodgadnionym spojrzeniem co, nie powiem, zaczęło mi powoli doskwierać. Albo to to dziwne ciepło na policzkach. Spuściłam wzrok.

Weź się w garść, Val.

— A może... turkusowa? — zaproponował komodor, a ja musiałam podeprzeć się stoiska kobiety, by nie paść jak długa i nie zrobić kolejnej szopki tamtego dnia. 

— Służę! To bardzo ładny, żywy kolor... trochę taki morski, czyż nie?

— Maria kocha morze — odchrząknął Norrington, spuszczając wzrok. 

Znów otworzyłam buzię, lecz nie udało mi się nic wydusić. 

— Muszę przyznać, że ma pan gust! Ślicznie panienka wygląda... Zapakować? 

— Poproszę. — Norrington kiwnął głową. 

Nie miałam już ochoty kłócić się z nim o to, że ośmielił się zdecydować za mnie. Do cholery jasnej, ja przecież nie noszę sukienek! Poza tym oficjalnie, w otoczeniu ludzi zrobił ze mnie cichą, posłuszną żoneczkę. A to już dla mnie zniewaga, którą postanowiłam mu wypomnieć, gdy tylko będę miała ku temu okazję. 

— Jest z bardzo dobrego materiału... gorset ma długie sznurki... do tego w samej sukni jest dodatkowa wstawka materiału... — kontynuowała kobieta, składając suknię — państwo młodzi jeszcze... pewnie dzieciaczki jeszcze będą... jeśli już nie są w drodze, hmmm? — Spojrzała na mnie znacząco, unosząc brwi. Naprawdę potrzebowałam dłuższej chwili, by przetrawić to, co do mnie mówiła. Na szczęście Norrington był dość przytomny i zdołał wcisnąć jej pieniądze, dzięki czemu odwróciła się i nie widziała mojego grymasu nieszczęścia.

Zabiję Gibbsa za ten chory pomysł. Rozpłatam jak małpa banana. 

— W każdym razie, nawet jak brzuszek będzie większy, spokojnie pani sobie...

— Dziękujemy bardzo — przerwał Norrington, odbierając od kobiety materiał. 

Złapał moją dłoń i znów zaciągnął w tłum. 

— Zabiję Gibbsa — powtórzyłam słowa, które od kilku ładnych minut krążyły mi w głowie. 

— Pomogę ci — zaproponował Norrington, a ja po raz pierwszy w życiu miałam zamiar przyjąć jego pomoc. 

Ponownie przedzieraliśmy się przez tłum, w całym tym chaosie poszukując Gibbsa. Choć niski wzrost pirata pomagał mu w poruszaniu się w takich właśnie zbiegowiskach, dla poszukujących go kompanów było to prawdziwe przekleństwo. Bo jak dostrzec ledwo odrastającego od ziemi grzyba, pośród kilkudziesięciu drzew? 

— Tam coś się dzieje... — powiedział Norrington, zwracając moją uwagę na przekrzykujących się niedaleko nas ludzi. Pojedyncze głosy dało się rozróżnić. W tym, niestety, do moich uszu dotarł także głos Gibbsa. 

Dobiegliśmy z komodorem na miejsce. Naszym oczom ukazał się Gibbs, otoczony grupką ludzi, spośród których połowa okrzykiwała go mianem złodzieja.

— Zrób coś, Perez — syknął Norrington. 

Wywróciłam oczami. Jak to możliwe, że mężczyźni byli tacy nieporadni? Co Norrington by zrobił, gdyby nie było mnie obok? Uciekł, krzycząc jak mała dziewczynka. 

— Wszystko na mojej głowie — prychnęłam, przepychając się przez dwóch mężczyzn, stojących mi na drodze. — Tato, tu jesteś! — zawołałam, kładąc dłonie na ramionach Gibbsa.

Pirat spojrzał na mnie podejrzliwie, jednak nic nie powiedział. 

— Bardzo przepraszam, mój tata cierpi na zaniki pamięci... często nie pamięta kim jest i wymyśla sobie nowe tożsamości... — zaczęłam tłumaczyć zgromadzonym. — Przepraszam najmocniej... chodź, tato...

Naprawdę wierzyłam, że uda nam się wyjść z twarzą z tego całego zbiegowiska. W końcu nie pierwszy raz odgrywaliśmy teatrzyki. Uśmiechnęłam się pięknie do zgromadzonych, biorąc Gibbsa pod ramię.

— Stój! On ukradł mi bransoletę! — wrzasnęła jakaś baba tak głośno, że przez chwilę zaszumiało mi w głowie. I to bardziej boleśnie, niż po solidnej dawce rumu. 

— Przepraszam, najmocniej. Tatku, oddaj pani bransoletkę...

— STAĆ! ZATRZYMAĆ ICH! TO ZŁODZIEJE! BANDYCI!

Gdzieś w oddali usłyszałam ponowny krzyk. Spanikowana spojrzałam na Norringtona, który również przedarł się przez tłum i został wciśnięty w nasz uroczy krąg. 

— Co teraz? — syknął, gdy nastroje zrobiły się jeszcze gorsze. Wyglądało na to, że tym razem historyjka o chorym ojcu nie przejdzie. Widziałam dla nas już tylko jedno wyjście.

— Na trzy — odpowiedziałam, wzruszając ramionami. — Zawsze górą, pamiętaj Norrington.

— O czym ty... — nie dokończył, bo Gibbs wydobył zza paska pistolet i posłał jedną kulę w niebo. Tłum zaczął krzyczeć, padać na ziemię, a my skorzystaliśmy z okazji i rzuciliśmy się do biegu. 

Oczywiście komodor zupełnie nie zrozumiał, co do niego powiedziałam, więc musiałam złapać go za rękę i pociągnąć w stronę zabudowań. Czasami wątpiłam w jego umiejętności. 

Pędem pobiegliśmy w ciaśniejsze uliczki, aby jak najszybciej zniknąć przerażonym ludziom z oczu. Dawałam im jeszcze kilka sekund zanim zorientują się, że Gibbs nikogo nie ranił, a my jedynie chcieliśmy rozproszyć ich uwagę i zwiać. 

— Val, drabina! — krzyknął Gibbs, na co pokiwałam głową. 

— Norrington, za Gibbsem! — nakazałam, rozglądając się. Po mojej prawej stronie, wzdłuż muru leżała piramida, ułożona z beczek. Idealna, bym przypadkiem mogła ją strącić i spowodować, aby beczki zatarasowały uliczkę. Może co niektórzy goniący nas nawet się poprzewracają. Odwróciłam się. Biegło za nami kilku chłopów, w rękach kilku dostrzegłam sztylety. 

Wyciągnęłam szpadę, gdyby dobiegli do mnie szybciej, niż się tego spodziewałam. Podbiegłam do beczek i z całej siły kopnęłam tę ustawioną pionowo, trzymającą całą piramidę. Kilkanaście beczułek rozpierzchło się po ulicy, blokując przejście. Spowolnieni wieśniacy zaczęli kląć, usiłując przedostać się na drugą stronę ruchomej barykady. 

— VALENTINA RUSZ SIĘ! — krzyk Norringtona wybudził mnie z samouwielbienia, w które prawie wpadłam. Z szablą w dłoni, ruszyłam na drabinę. Ze zdziwieniem dostrzegłam, że komodor czekał dokładnie na środku. 

Podarowałam sobie jednak pytania i szybko wspięłam się za Norringtonem. Na górze przywitał nas Gibbs, któremu wciąż miałam ochotę ukręcić kark. 

— Co teraz? — zapytał komodor, gdy wciągnął drabinę na górę, kupując nam tym trochę więcej czasu. Podeszłam na skraj budynku, by móc przyjrzeć się odległości, która dzieliła nas od przeciwległego domu. 

— Najlepiej jeśli dostaniemy się tam — powiedziałam, wskazując dom ze skośnym dachem. — Zesuniemy się na drugą stronę i...

— Wiesz, że nie dam rady! — sprzeciwił się Gibbs. 

Spojrzałam na niego przelotnie, by zatrzymać wzrok na Norringtonie. Gibbs miał rację. Ze swoim ciałkiem i gibkością kuternogi nie nadawał się na takie skakanie. Strzelałam, że Norrington także.

Pochyliłam się, by wyciągnąć z butów sztylety, które zwykle pomagały mi we wspinaczce. 

Czułam na sobie uważne spojrzenie komodora, jednak nie zaprzątałam sobie nim głowy. Musieliśmy zmylić pogoń, rozdzielić się i poszukać schronienia. W najlepszym wypadku wrócić na statek. Cofnęłam się kilka kroków, obracając w dłoniach sztylety.

— Gibbs, wiesz co robić — powiedziałam, patrząc na mężczyznę.

— Aye, aye, panienko. — Mężczyzna kiwnął głową i wyciągnął pistolet. — Za mną, komodorze.

Norrington chciał się kłócić. Widziałam to w jego oczach, całe jego ciało wręcz krzyczało, pragnąc kłótni. Zaśmiałam się jednak pod nosem. Nie tym razem, drogi Jamesie.

— Radzę słuchać Gibbsa. Do zobaczenia później, Norrington. 

Zdążyłam zauważyć jedynie szok na twarzy komodora, gdy wzięłam rozbieg i odbiłam się od krawędzi budynku. Udało mi się przeskoczyć nad wąską ulicą dzielącą budynek, na którym zostawiłam panów, a dom, na którego dachu chciałam wylądować. Zacisnęłam mocniej dłonie na sztyletach. 

— PEREZ!

Moja ciało boleśnie zderzyło się ze starą, czerwoną dachówką, jednak znalazłam się na sklepieniu dachu. Pośliznęłam się kilka centymetrów w dół, ale ostrza noży wbite pomiędzy szczeliny dachu, zdołały zatrzymać mnie w miejscu. 

Odetchnęłam upewniając się, że dachówki pod moimi nogami są w miarę stabilne. Podniosłam się najpierw do kolan, by po chwili stanąć na dwóch nogach. Wyciągnęłam sztylety, dotąd wbite w dach i czekałam. Czekałam, aż po drugiej stronie, na dachu budynku, z którego przed chwilą zbiegli Gibbs i James, ujrzę wściekłych wieśniaków. 

Gdzieś w oddali dostrzegłam, jak moi towarzysze biegną po dachach, które nie były tak strome, jak ten, na którym wylądowałam. Dawali sobie radę, przeskakując niewielkie szpary między domami. Właśnie dlatego kochałam ciasną zabudowę niewielkich miasteczek. Ciasno usytuowane domy, a raczej ich dachy, stanowiły idealną drogę ucieczki. Oczywiście dla mnie, bo gdy nieco starsi piraci mieli tamtędy uciekać, pojawiał się problem. Ja jednak nieprzerwanie uwielbiałam wspinanie się po najwyższych punktach miasteczka.

— Ahoj, kamraci! — zawołałam w stronę dwóch mężczyzn, którzy jako pierwsi wdrapali się na budynek, od którego dzieliła mnie ulica. — Szukacie może kogoś?!

— Złodzieje! Bandyci! Zapłacicie nam za to!!

— Ojej... — mlasnęłam, chowając jeden sztylet z powrotem do buta. — Nie wydaje mi się... 

— Oddajcie nasze rzeczy, podłe szumowiny!

— Źle literujesz. — Pokręciłam głową. — Piraci. P i r a c i. Powtórz...

— Tam jest! Brać ją! 

Zmarszczyłam brwi, kierując spojrzenie w dół ulicy. Pokręciłam nosem, niezadowolona z aktualnej sytuacji. Ogarnęli się zdecydowanie szybciej, niż zakładałam. 

Wbiegłam na sam szczyt dachu, aby zbiec po drugiej jego stronie. Teraz to ja musiałam zgubić gawiedź. Przeskoczyłam na kolejny budynek, którego szczyt był nieco łagodniejszy. Manewrując między kominami, usiłowałam wypatrzyć przed sobą coś, co pomogłoby mi zgubić mieszczan. 

W końcu dostrzegłam swoją szansę, gdy przede mną zostały jeszcze trzy budynki. Jedna z gałęzi drzew była znacznie wysunięta w stronę okna budynku, na którym aktualnie stałam. Nie myśląc za wiele, słysząc gdzieś w oddali wrzaski zdenerwowanych okradzionych, wzięłam rozbieg i wskoczyłam na gałąź. Oczywiście w całym tym pośpiechu musiała mi się osunąć noga i gdyby nie sztylet wbity w drzewo, już całowałabym piasek. 

Na szczęście udało mi się objąć drzewo ramionami i odzyskałam władzę nad swoim ciałem. Wyrwałam sztylet i chwyciłam go w zęby. Posuwając się powoli w stronę pnia, ukryłam się pomiędzy liśćmi. 

Starałam się uspokoić łomoczące w piersi serce, nie mówiąc już nic o oddechu, który przypominał sapanie starego hipopotama. Siedziałam nieruchomo na wysokim pniu czekając, aż panowie sobie pójdą. Drzewo było bardzo stare i bardzo gęste, więc nie było szans, by mnie dostrzegli, gdy znajdowałam się w koronie drzew. Zamierzałam odczekać dłuższą chwilę, zanim w ogóle zacznę się zastanawiać, jak zejść. A już wtedy wiedziałam, że będę miała z tym niemały problem. 

Moi prześladowcy nie rozeszli się tak szybko, jak myślałam. Co głupsi stwierdzili, że na pewno ukryłam się w jednym z domów. Tak więc przeszukiwali budynki, krok po kroku. Dokładnie sprawdzali każdy z pokoi, przewracając przy tym każdy mebel. Niejednokrotnie byli wyganiani przez wściekłych właścicieli zapewniających, że nikt się u nich nie ukrywa. 

Dopiero, gdy zaczęło się ściemniać, dostrzegłam swoją szansę. Rozejrzałam się uważnie, jednak żadne z gałęzi pozostałych drzew nie wydawało się być na tyle solidne, by wytrzymać mój ciężar. Musiałam więc poradzić sobie po staremu. 

Wyciągnęłam drugi sztylet. Biorąc głęboki oddech, zaczęłam wbijać ostrze naprzemiennie w pień, aby powoli, małymi kroczkami, zsuwać się w dół. 

Po kilku naprawdę długich minutach, które wydawały się dla mnie wiecznością, stanęłam na solidnym gruncie. Rozejrzałam się jeszcze, aby upewnić się, że nikt mnie nie widział. Schowałam ostrza, zabrałam z płotu przypadkową pelerynę i założyłam na siebie. 

Po naciągnięciu kaptura mogłam całkowicie bezpiecznie ruszyć do portu. Tak też zrobiłam. Moi rycerze w lśniących zbrojach pozostawili mi nawet jedną szalupę, bym mogła dostać się na Perłę, ukrytą za wzgórzem. Jakże miło z ich strony. 

Pół godziny później znalazłam się na mojej kochanej Perle. Nie zdążyłam dobrze się rozejrzeć, a już dopadł do mnie Gibbs z Norringtonem. 

— O, czyli żyjecie — mruknęłam, poszukując czegoś, na czym mogłabym usiąść. Czegoś miękkiego w każdym razie. Za stara jestem na siedzenie kilka godzin na drzewie. — Jestem wykończona, to drzewo...

— COŚ TY SOBIE MYŚLAŁA?! — krzyk Norringtona był tak donośny, że zadzwoniło mi w uszach. Spojrzałam na niego zrezygnowana. Rozumiem, że często krzyczał na swoją tępą załogę, ale do mnie mógł mówić normalnie. I tak nie słuchałam go niezależnie od tego, jaki ton głosu przybierał. 

— O co ci chodzi? — westchnęłam, krzyżując ręce na klatce piersiowej.

— SKOCZYŁAŚ NA BUDYNEK! PRZESKOCZYŁAŚ NAD ULICĄ!

— Gratuluje dobrego wzroku. Pewnie jesz dużo ryb. — Poklepałam mężczyznę po ramieniu. Wyminęłam go z zamiarem odejścia, jednak ponownie zagrodził mi drogę. Spryciarz. Dobry jest. Albo ja byłam wybitnie zmęczona... chyba jednak to drugie. 

— Jesteś najbardziej nieodpowiedzialną, krnąbrną, upartą dziewuchą, jaką kiedykolwiek dane mi było spotkać! 

— Ciekawie dziękujesz za uratowanie życia, ale niech ci będzie. — Machnęłam ręką, ponownie wymijając komodora. Tym razem już mnie nie gonił.

— Dziękujesz? Perez wracaj tutaj! PEREZ!

Nie wróciłam. Zanosząc się głośnym śmiechem, ruszyłam do swojej kajuty. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top