ʀᴏᴢᴅᴢɪᴀᴌ xᴠ

✷        ·   ˚ * .  

*   * ⋆   . ·    ⋆   

ᴄᴢʏsᴛᴇ sᴇʀᴄᴇ

  ⋆ ✧    ·   ✧ ✵   · ✵

— Czy to naprawdę konieczne? — mruknęłam, gdy wiedźma wskazała mi miejsce naprzeciwko siebie. Rozejrzałam się po otaczających mnie piratach, jednak nikt jakoś nie palił się, by odpowiedzieć. Najprawdopodobniej dlatego, że każdy z nich zamierzał przytaknąć. Zdradzieckie szumowiny.

— Chcesz się stąd wydostać, czy nie? — wtrącił Groves, który pojawił się nie wiadomo skąd, by głosić swoje mądrości.

Wywróciłam oczami, jednak usiadłam naprzeciwko łysej pomylonej. Naprawdę, zbyt często poświęcam się dla załogi.

— Dlaczego zawsze ja? — zapytałam, gdy wiedźma zaczęła dymić na mnie jakimś kadzidłem. — To nie kapitan powinien się poświęcić dla dobra sprawy, czy coś tam? 

Kaszlnęłam kilka razy, gdy nieprzyjemnie pachnący dym zaczął drapać mnie w gardło. 

— Milcz — nakazała wiedźma, przez co spojrzałam na nią zdziwiona. Chyba pierwszy raz usłyszałam, jak cokolwiek mówi. Z tym tylko wyjątkiem, że nie zamierzałam pozwolić, by mówiła do mnie tym tonem.

Już otwierałam buzię, jednak przerwał mi Barbossa.

— Na litość, Valentino ugryź się w język choć raz!

Wywróciłam oczami, ale zamilkłam. Pozwoliłam, by ta nienormalna kobieta chodziła dookoła mnie ze swoim śmierdzącym kadzidłem, a na sam koniec tego dziwnego rytuału znów usiadła przede mną i wysypała fusy, wymieszane ze szczurzymi kośćmi.

— Nigdy nie byłam przesadne religijna, ale jak mnie przeklęła, będę was nawiedzać — mruknęłam, nie spuszczając wzroku z nieciekawej mieszanki, leżącej przede mną. — Ciebie w szczególności, Hektor. 

Pirat wybełkotał coś w odpowiedzi, jednak stukot jego drewnianej nogi zaburzył mój odbiór. Albo to ten smród wiedźmy. W każdym razie, nie wiem, co on tam zmruczał.

— Dłoń — nakazała wiedźma. 

Posłusznie podałam jej rękę. Wykręciła ją dość boleśnie, z uwagą przyglądając się liniom papilarnym. Mruczała coś do siebie w nieznanym mi języku i po raz pierwszy w życiu cieszyłam się, że nie mogłam kogoś zrozumieć. 

— Ona wskaże kurs, który nas stąd wyprowadzi — powiedziała w końcu, puszczając moją dłoń. Musiałam szybko zareagować, żeby moja skóra nie zetknęła się z dziwną mieszanką, wciąż zdobiącą podłogę. Natychmiast wstałam, otrzepując się z pyłu. I po co było to całe przedstawienie? Mogła po ludzku powiedzieć, że mam stanąć za sterem.

— Nie ma wiatru... — przypomniał Will.

— Więc łapcie za wiosła. — Wzruszyła ramionami, uśmiechając się czarnymi zębami w stronę Turnera. Obrzydlistwo. 

— Chyba o czymś zapominacie... — Ten natomiast głos spowodował, że miałam ochotę zasztyletować wszystko i wszystkich. Nawet tych, którzy w ciągu kilku ostatnich miesięcy nie nadepnęli mi na odcisk. Tak zapobiegawczo, aby nigdy do tego nie doszło. — Tylko ja mogę wyznaczyć kurs na odszukanie księcia. 

— Chyba ci umknęło, Norrington, ale jesteśmy w oślej dupie — westchnął Gibbs, odsuwając się od ściany, którą od dłuższego czasu podpierał. — Teraz nie liczy się nasz cel, tylko to, by stąd uciec... zanim...

Gibbs nie dokończył, sprowadzony na ziemię widokiem Jacka, który energicznie kręcił głową. 

— Dlaczego ona ma wyznaczyć kurs? — zapytał James, kierując spojrzenie na wiedźmę. 

Ta natomiast spojrzała na Barbossę, który kiwnął głową. Coś zdecydowanie tu nie grało. Jeszcze nie wiedziałam co, ale miałam zamiar się dowiedzieć. 

— Tylko osoba o czystym sercu, której nie skuszą przeklęte bogactwa, jest w stanie nas stąd wyprowadzić.

Parsknęłam. Po prostu nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem, opluwając się przy tym. Otarłam usta, jednak wciąż nie mogłam przestać się śmiać. Ja i czyste serce? Ja i oparcie się jakimkolwiek bogactwom? Do cholery jasnej byłam piratem i wszystko, co się świeciło zwracało moją uwagę! 

— Drobny sprzeciw! — wtrącił Jack. Z palcem uniesionym ku górze wdarł się w sam środek naszego kółka przyjaciół. — Nie wiem, czy szanowna jędza się orientuje, ale... Val już trzy razy próbowała opchnąć mojego złotego zęba za flaszkę rumu. Jeśli ktokolwiek jest w stanie oprzeć się przeklętym łupom umarlaka, to Val nawet obok niego nie stała...

Nie ma to jak wiara w przyjaciół i ich motywacja. To z tym zębem, nie do końca było prawdą. Po prostu negocjowałam, a że barmanom wyjątkowo podobał się olśniewający uśmiech Jacka, próbowałam wykorzystać każdą możliwość. 

— Kości przeznaczenia nie kłamią! — zaskrzeczała wiedźma, wymownym gestem wskazując swój stosik syfu, z którego przed chwilą wywróżyła mi czyste serce. — Od początku wiedziałam, że ona albo jej siostra... — przerwała, ciemne spojrzenie utkwiła w Jamesie.

Norrington wyraźnie poczuł się nieswojo, gdy jędza przewiercała go spojrzeniem. Jakoś nie było mi go szkoda. Dla mnie mogła przebić go na wylot nie tylko oczami, ale sztyletem. Tępym, żeby bardziej bolało. 

Wiedźma podeszła do komodora i złapała jego dłoń. Zaczęła badać ją dokładnie zupełnie tak, jak moją jeszcze chwilę temu. Po chwili odsunęła się, znów wykrzywiając paskudne zęby w uśmiechu. Wzdrygnęłam się. Ciekawe, czy ją bolą. 

— Jesteś drugim, który może wskazać kurs, komodorze... jeśli tylko jesteś pewien swojego największego pragnienia.

James spuścił wzrok, wyraźnie speszony. Wiedźma mówiła zagadkami, to oczywiste, ale wydawało się, że Norrington doskonale zrozumiał, o co jej chodziło. Ja nie, a byłam wybitnie ciekawa.

— Więc? — zniecierpliwił się Barbossa.

— Wskażę kurs — stwierdził James, wbijając jasne spojrzenie w pirata. 

Oczywiście. Bo kimże był plugawy pirat, by wskazywać kurs, gdy na pokładzie był jego wysokość Norringotn? Byłam wściekła na Jamesa i jego zachowanie. Zupełnie, jakby między nami do niczego nie doszło! Najpierw miał czelność mnie całować, żeby potem udawać, że wszystko jest po staremu i nienawidzi mnie zupełnie tak, jak na samym początku! 

Chyba... chyba, że faktycznie mnie nienawidził, a tamten pocałunek miał go tylko w tym upewnić. Odwróciłam się na pięcie z zamiarem opuszczenia kajuty. Nie miałam ochoty już dłużej przebywać w obecności komodora, nie mówiąc już o szalonej wiedźmie. 

— Valentino... 

Usłyszałam, jako cicho szepcze moje imię. Zacisnęłam wargi, biorąc głęboki wdech. Nie chciałam już na niego patrzeć. Między nami było coraz gorzej i abyśmy oboje przetrwali tę podróż, musieliśmy trzymać się na dystans. I właśnie to musiałam zrobić.

— To już nie plugawy pirat? — rzuciłam i nie czekając na odpowiedź, wyszłam.


。☆✼★━━━━━━━━━━━━★✼☆。


— Naprawdę ufasz tej wariatce? — zapytałam, stając obok Hektora. 

Kapitan pokręcił nosem, nawet nie patrząc w moją stronę. Pomógł za to przeskoczyć Małpie z balustrady na jego ramię. Wzdrygnęłam się, gdy zwierzę zaskrzeczało. Naprawdę nie toleruję tego Małpiszona.

— Zaufanie to pojęcie względne — zauważył spokojnie Barbossa. Oczywiście akurat w tamtej chwili zebrało mu się na filozofię. A ponoć gardził wszelkimi uczonymi.

— Wiesz co? — westchnęłam, opierając się o barierkę. — Wierzyć mi się nie chce, że to wszystko jest dziełem przypadku...

Barbossa milczał przez dłuższą chwilę. Chyba nie spodziewał się, że tak od razu wyjawię mu moje odczucia. Co prawda połączenie kilku punktów zajęło mi dobre trzy godziny, ale Hektor nie musiał o tym wiedzieć. Ważne, że go rozgryzłam. 

— Co masz na myśli, Rybciu? 

W jego głosie rozpoznałam nutkę rozbawienia. I gdyby nie to, jak bardzo pragnęłam dowiedzieć się, czy mam rację, strzeliłabym mu w kolano, aby i drugą nogę wstawił sobie drewnianą. 

— Nieprzypadkowo przeciąłeś nasz kurs... nieprzypadkowo wtargnąłeś na te wody... ale nie chce mi się wierzyć, że obecność marynarki na Perle do czegokolwiek ci się przyda.

— Bo nie przyda — odparł Hektor, po raz pierwszy na mnie spoglądając. 

Obecność marynarki mu się nie przyda. Cokolwiek planował Hektor, nie potrzebował do tego Norringtona, Grovesa, armii... a jednak zjawił się dopiero  teraz, gdy połączyli z nami siły. 

Nie potrzebował też Elizabeth i Williama, bo osobiście wybrałby się po nich na wyspę już dużo wcześniej. Nie potrzebował mnie, ani Jacka... 

Serce zabiło mi szybciej, gdy zrozumiałam, o kogo może chodzić. Instynkt zadziałał szybciej, niż rozsądek. Sięgnęłam po sztylet i zanim zdążyłam rozważyć wszelkie za i przeciw, przytknęłam go do gardła Hektora. 

Sądziłam, że jestem szybka, ale przeliczyłam się, bo Barbossa zdołał przyłożyć pistolet do mojej skroni. 

Oddychałam ciężko, wpatrując się w jego ciemne, wciąż rozbawione oczy. Gdybym tylko mogła zdjąć mu ten uśmieszek z twarzy. 

— Jesteś dobrym wojownikiem, Val... ale wiedźma miała co do ciebie rację. 

— Jeśli... — syknęłam, mocniej przyciskając ostrze do gardła pirata. — Jeśli cokolwiek grozi przez ciebie mojej siostrze... nie daruję ci tego, Barbossa. Osobiście obedrę cię ze skóry i rzucę twoje cuchnące truchło syrenom na pożarcie... 

Nie byłam głupia i wiedziałam, że Hektor nie wyjawi mi swoich planów. Był chciwy, przebiegły, ale z pewnością nie był głupi. Mogłam tylko domyślać się, snuć podejrzenia i obserwować. Pilnować, aby nie kręcił się przy Etinette i modlić się, by cokolwiek zaplanował, nie wciągnął w to mojej siostry.

— Jesteśmy na niebezpiecznych wodach, Rybciu... — kontynuował, zupełnie niewzruszony sztyletem przy gardle. — Jeśli myślisz, że wszyscy wypłyniemy stąd żywi, mylisz się. Norrington nas stąd nie wyprowadzi...

— Więc ja to zrobię.

Nie odpowiedział. Ale widziałam w jego oczach, jak wielką miał ochotę, by się roześmiać. 

— Gawędzicie sobie? — zapytał Sparrow, pojawiając się obok nas. 

— Już skończyliśmy — odparł Hektor, zabierając pistolet. Przełknęłam ślinę, cofając sztylet. Pozwoliłam, by pirat odszedł w swoją stronę. Był zdecydowanie radośniejszy niż przed kilkoma minutami.

Jeszcze przez chwilę śledziłam go spojrzeniem. Dopiero po dłuższej chwili zwróciłam uwagę na Sparrowa.

— On coś wie, Jack... — westchnęłam, chowając ostrze za pas. — Coś, co może zagrozić Etinette. 


。☆✼★━━━━━━━━━━━━★✼☆。


Byłam głupia. Byłam głupia, że w ogóle szukałam prawdziwej rodziny, siostry. Byłam głupia, że nawiązałam kontakt z Etinette, że ją odwiedziłam... że w ogóle opowiedziałam jej kim jestem. Byłam kompletną, skończoną idiotką, zabierając ją na Perłę. 

Teraz nadeszły tego konsekwencje. Barbossa coś planował i z pewnością wiedział o wodach Jonesa więcej, niż pozostali. Najpewniej pomogła mu ta walnięta jędza. 

Poza tym, nawet jeśli jakimś cudem przeżyjemy, a Etinette wróci na ląd, będzie skończona. Jej szlachetne urodzenie nie będzie miało żadnego znaczenia, a szanse na dobre życie pozostaną tylko marzeniem.

Podsumowując; zjebałam na samym początku, w ogóle odnajdując rezydencję należącą do rodziców. Gdybym potrafiła okiełznać swoją ciekawość, nie wylądowałabym teraz przed drzwiami kajuty Norringtona.

Sama nie wierzyłam w to, co robiłam, ale... ale musiałam poniżyć się dla dobra mojej siostry. Jej los leżał w moich rękach, więc musiałam schować dumę do kieszeni.

Nie pukałam. Po prostu weszłam.

James siedział przy niewielkim biurku, z głową opartą na rękach. Wyglądał na wysoce skupionego i niechętnie musiałam przyznać, że nawet w tamtej chwili był bardzo pociągający.

Niech mi spadnie żagiel na głowę, może przestanę pleść od rzeczy...

— Musimy porozmawiać.

Wstał natychmiast, dopiero orientując się, że ktoś zakłócił jego spokój. Podszedł, chyba nie do końca zdając sobie sprawę z szybkości ruchów, a już na pewno nie z tego, że usiłował złapać moje dłonie. Cofnęłam się, nie chcąc dopuścić do tego typu bliskości. Przyszłam tam z jedną, konkretną sprawą, dotyczącą mojej siostry.

— Catalino, ja...

— Valentino — poprawiłam go natychmiast, spojrzenie utkwiłam w martwym punkcie, gdzieś za nim. — Wolę Valentino...

— Dobrze... ja... ja nie chciałem cię...

— Poczekaj — poprosiłam, usiłując powstrzymać drżące dłonie. Czemu do cholery jego bliskość tak na mnie działała?! Był dla mnie nikim. Kolejnym żołnierzem, wrogiem. — Jestem tu tylko z powodu mojej siostry, James.

Był zdziwiony, nie musiałam na niego patrzeć, by się tego domyśleć. Zrozumiałam, że Eti prawdopodobnie nie powiedziała mu o swoich uczuciach, jak dotychczas planowała. Nie wiem dlaczego, ale bardzo mnie to ucieszyło. 

Zaraz jednak moja radość ustąpiła. 

— Etinette nie będzie miała perspektywy na dobre życie... żadnej... chcę cię o coś prosić... 

Milczał przez chwilę, jakby nad czymś się zastanawiał. Miałam cichą nadzieję, że zrozumie moje intencje i nie będę musiała wygłaszać na głos swojej prośby. Było to zbyt żenujące.

— Jeśli chcesz mnie prosić o to, co myślę... 

— Właśnie o to — przerwałam natychmiast, krzyżując spojrzenie z Jamesem. 

Serce biło mi, jak oszalałe, do oczu cisnęły się łzy, ale nie mogłam zrobić niczego więcej, jak stać tam i błagać, aby Norrington po prostu się zgodził. Wtedy mogłabym wybiec z kajuty i zamknąć się w swoim kącie. W spokoju pozbyć się łez, które tak mnie męczyły. 

— Val, ale... ale... ja... ty... my...

— Jeśli ten pocałunek cokolwiek dla ciebie znaczył... jeśli ja kiedykolwiek coś dla ciebie znaczyłam... zaopiekujesz się moją siostrą... — poprosiłam żałośnie. Mój głos drżał, prawie się załamał. Cofnęłam się, chcąc uciec stamtąd jak najszybciej.

Prawie potknęłam się o własne nogi, ale właśnie wtedy James złapał mnie za rękę i przyciągnął w swoją stronę. Znów znaleźliśmy się przeraźliwie blisko, a ja pragnęłam jedynie poczuć jego usta na swoich. 

— Catalino, proszę... — Delikatnie obrysował kciukiem kontury moich ust. Czułam jego ciepły oddech, moje całe ciało pragnęło tylko jego.

— To ja cię proszę, James... — szepnęłam, zdobywając się na ostatnie resztki silnej woli. 

Szlag trafił zupełnie mnie i moją silną wolę, gdy James przyciągnął mnie do siebie i znów dane mi było poczuć smak jego słodkich warg. 

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top