ʀᴏᴢᴅᴢɪᴀᴌ xxɪᴠ
✷ · ˚ * .
* * ⋆ . · ⋆
ᴋᴏᴄʜᴀᴍ
⋆ ✧ · ✧ ✵ · ✵
Kap. Kap. Kap.
Przeciekały im te cele. Czekała nas kolejna, zimna noc. Niby byłam przyzwyczajona do chłodnych i przemokniętych miejsc, ale... tym razem było inaczej. Perspektywa śmierci była zbyt blisko. Uczucie pustki i rezygnacji zbyt przytłaczające. Przegraliśmy.
Drgnęłam, gdy James usiadł obok. Spojrzałam na niego nieprzytomnie, kiedy zacisnął dłoń na mojej. Z uwagą przyglądałam się jego twarzy. Zastanawiałam się, czy czuł to samo, co ja. Przerażającą wręcz obojętność? Żal? Poczucie winy?
— Nie powinnaś się obwiniać.
Gdyby nie wysokie prawdopodobieństwo, że za kilkanaście godzin będziemy patrzeć na śmierć naszych bliskich, pewnie wykorzystałabym mądrą radę Norringtona jako zaproszenie do kłótni. W tamtej jednak chwili, nie miałam siły na nic. Nawet na to, by zaprzeczyć, choć naturalnie nie zgadzałam się z Jamesem.
To była moja wina.
Obecność Etinette na Czarnej Perle od początku do końca była moją winą.
Pocieszało mnie tylko to, że nie będę musiała żyć zbyt długo ze świadomością, że moja siostra została zamordowana przeze mnie.
— Przytul mnie... — poprosiłam, wpatrując się w jego jasne oczy. Były nieco przygaśnięte, jednak wciąż cudowne.
Norrington bez słowa uczynił to, o co poprosiłam. Przymknęłam oczy, wdychając jego zapach.
Z perspektywy czasu sama nie mogłam uwierzyć w to, co się ze mną działo. Przytulanie, bliskość drugiego człowieka... to coś, na co rzadko sobie pozwalałam. Poza tym, jeśli już kogokolwiek przytulałam, to Jacka. I to po rozłące, albo gdy jedno uratowało życie drugiemu.
— Jeśli już muszę umrzeć... — zaczął powoli James, opierając podbródek na czubku mojej głowy. Otworzyłam gwałtownie oczy, podświadomie mocniej zaciskając ręce na jego płaszczu. — Cieszę się, że w twoim towarzystwie.
Uśmiechnęłam się. Norrington miał naprawdę niebywałe zdolności. Potrafił rozśmieszyć mnie w najgorszym z możliwych momentów.
— Mówisz, jak prawdziwy pirat...
— Zapomniałaś, że przez krótki okres nim byłem?
— Wyleciało mi to z głowy — przyznałam, wygodniej opierając głowę na klatce piersiowej Jamesa. — To przez ten mundur. Trudno mi wyobrazić sobie ciebie w łachmanach...
Nie musiałam unosić wzroku, by wiedzieć, że James się uśmiecha. Ciepło rozlało się w moim wnętrzu. Czy tak wyglądała miłość? Przyjemne ciepło i uczucie spokoju, mimo grożącego niebezpieczeństwa?
— Mam nadzieję... — szepnął James, odsuwając się delikatnie. Otworzyłam oczy, gdy jego dłoń musnęła mój podbródek. — Że w innym świecie...
Przygryzłam wargę, aby nie dopuścić do łez. Nie chciałam płakać, choć wszystko świadczyło o tym, że za chwilę zacznę beczeć jak pięciolatek, któremu zabrano lizaka.
— Tak — szepnęłam, doskonale wiedząc, co James zamierzał powiedzieć.
Pozwoliłam, by połączył nasze usta. Tym razem już nie mogłam powstrzymać łez, które ciekły po moich policzkach.
— Jego zostawiamy.
Oderwaliśmy się od siebie, gdy do naszych uszu dobiegł głos Williama. Natychmiast spojrzeliśmy w stronę krat. Nie dowierzałam temu, co widziałam. Na moich oczach działo się niemożliwe.
Przed nami nie było już kraty, a wolna przestrzeń. Otwarte drzwi, przez które mogliśmy wyjść! Gdyby tylko obserwujący nas Jack i Will się przesunęli.
James chyba ogarnął się szybciej niż ja, bo wstał, ciągnąc mnie za sobą.
— Nonsens, mamy dwa statki do zabrania! — zawołał gdzieś z oddali Barbossa.
— To mnie wciąż nie przekonuje — przyznał Will, posyłając Norringtonowi ostre spojrzenie.
— Kocham wesela! — uśmiechnął się szeroko Jack, wpatrując się w nas świecącymi oczami.
— Ruszajcie się, nie mamy czasu!
Natychmiast wyszliśmy z celi. Rozejrzałam się oniemiała zauważając, że wszyscy nasi załoganci byli wolni. Już miałam pytać, jak to możliwe, gdy dostrzegłam, jak podchodzi do mnie Barbossa. Jego to wciąż miałam ochotę udusić, ale powstrzymał mnie widok Małpy, siedzącej na jego ramieniu. A raczej to, co pokraka miała w łapie. Pęk kluczy.
— Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha, Valentino... — zarechotał Barbossa.
— Wyglądasz, jakbyś miał za dużo zębów, Hektor — syknęłam. — I tak wywalę cię za burtę przy pierwszej, możliwej okazji...
— Tędy! Tylko cicho! — syknął Gibbs, machając w naszą stronę.
Rozejrzałam się ponownie, szukając wzrokiem Etinette. Moje spojrzenie skrzyżowało się z tym Elizabeth. Kobieta pokiwała lekko głową, wskazując moją siostrę, którą trzymała za dłoń. Zrozumiałam tyle, że Elizabeth się nią zaopiekuje. I tylko tyle mi wystarczyło. Ruszyliśmy do wyjścia tunelem, który wskazał nam Gibbs.
— Nie dowierzasz, że z tego wyjdziemy? — dotarł do mnie cichy głos Norringtona.
— Nie dowierzam, że zawdzięczam życie Małpie!
。☆✼★━━━━━━━━━━━━★✼☆。
Nie mam pojęcia, czy nocą wszyscy odsypiali, czy jak, ale natknęliśmy się na zaledwie kilkunastu strażników groty, którzy chodzili maksymalnie czwórkami. Obezwładniliśmy ich bez większego problemu, przy okazji odbierając im broń. Mieliśmy zdecydowanie zbyt mało szabli na nas wszystkich, ale cieszyliśmy się z tego, co było. Lepsze jedno ostrze na pięciu, niż gołe ręce.
Szło nam dość gładko do momentu, w którym opuściliśmy grotę. Choć znaleźliśmy się na zewnątrz i z definicji powinno być łatwiej, coś podpowiadało mi, że będzie gorzej. Parszywa pogoda, krople deszczu wielkości pięści małego dziecka i wszechogarniająca ciemność. Niby dobrze, ale szybko przekonaliśmy się, że nie do końca.
Gibbs był naszym przewodnikiem, bo to on okazał się jednym z najsprytniejszych uprowadzonych i podczas marszu zdołał usunąć nieco materiał, którym zasłonięto mu oczy i zarzekał się, że był w stanie nas stamtąd wyprowadzić. Musieliśmy mu zaufać, bo nikt inny nie pomyślał, by spróbować podobnej sztuczki. Biegliśmy przed siebie, nie bacząc na nic.
Kątem oka spoglądałam na Elizabeth i Willa, którzy dotrzymywali kroku Etinette. Dziewczyna co chwilę grzęzła w błocie, potykała się i tylko koordynacja ruchowa Willa powodowała, że nie lądowała co chwilę na ziemi.
Gdy Ragetti i Pintel skręcili kark kolejnemu tubylcowi, który rzucił się na naszą załogę, zyskaliśmy kolejną szablę, którą dorwał James.
Korzystając z chwilowego zamieszania udało mi się przecisnąć do Elizabeth.
— Elizabeth! — krzyknęłam, łapiąc kobietę za rękę.
— Val... — usłyszałam głos Etinette, jednak zupełnie nie zwróciłam na nią uwagi. Nie potrafiłam spojrzeć jej w oczy, nie od momentu, w którym Fryderyk odprawił nas do cel.
— Elizabeth... weź Etinette i biegnijcie za Gibbsem... — powiedziałam, wpatrując się w przerażone oczy kobiety. — Za chwilę zjawi się ich więcej...
— Valentino...
— Weź to... — nakazałam, wciskając Elizabeth w dłoń jedną z niewielu szabli. — I zaopiekuj się moją siostrą... proszę...
Turner wpatrywała się we mnie przez dłuższą chwilę. W końcu sięgnęła po ostrze i przytuliła mnie do siebie.
— Do zobaczenia na statku.
Gdzieś w oddali usłyszałam krzyki. Wiedziałam, że nie należą do naszej załogi. Szepty przerażenia rozległy się dookoła mnie. Nie musiałam się oglądać, by wiedzieć, że ruszył za nami pościg i już znalazł się przerażająco blisko.
Nie kiwnęłam głową, nie uśmiechnęłam się do Elizabeth, bo nie wiedziałam, czy widzę ją ostatni raz, czy dane nam będzie jeszcze kiedyś się zobaczyć.
— Dopilnuj, żeby James was stąd wyprowadził... Pintel daj to, bo zrobisz sobie krzywdę! — zawołałam, podbiegając do pirata. Zauważyłam, że z niebywałą wręcz ulgą oddał mi szablę.
— Valentina, biegnij za Gibbsem! — krzyknął James, przedzierając się w moją stronę. — Zatrzymamy ich... zabierz Elizabeth i Etinette i...
— Ty idziesz!
— Val, nie mamy czasu...
— Ja nas stąd nie wyprowadzę, James! — krzyknęłam znów, kręcąc głową. Norrington spoglądał na mnie zdziwiony, jakby nie rozumiał, co do niego mówiłam. A mówiłam całkiem prosto, nie używając żadnych, złożonych słów.
— Idziesz bez gadania!
— Wszystko, czego pragnę zostanie na tej wyspie, rozumiesz?! Nie wskażę dobrego kursu!!!
Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie i właśnie wtedy wszystko zrozumiał. Działanie kompasu było trochę niejasne dla tych, którzy nie mieli okazji żeglować z Jackiem. Niestety ja już nie raz miałam okazję przekonać się, jak działa.
— O czym ty mówisz...
— James błagam cię! — jęknęłam. — Kocham tylko ciebie, Jacka i Etinette. Moje serce nie zna nic innego, nikogo ani niczego nie kocha bardziej! Nie wskażę kursu! Ty kochasz Port Royal i jeśli się skupisz zdołasz was wyprowadzić!
Jeszcze nigdy czas nie dłużył mi się tak, jak wtedy. Ta chwila miała być prosta, łatwa. James miał natychmiast zrozumieć, o czym mówiłam i przysiąc, że ocali moją siostrę. Ruszyć przodem z tą częścią załogi, która nie miała broni. Uciec z tej przeklętej wyspy, zostawić nas, zostawić mnie za sobą.
Gwałtownym szarpnięciem przyciągnął mnie do siebie i pocałował. Zabrakło mi tchu, jednocześnie moje serce boleśnie się ścisnęło. Oddałam pocałunek, usiłując zapamiętać tę chwilę do końca swoich dni. Jak najdłużej.
— Zobaczymy się na statku...
Kiwnęłam głową, ściskając jego dłoń.
— Zaopiekuj się Etinette.
— Komodorze — spojrzałam na Grovesa, który wyrósł przy nas dosłownie spod ziemi. — Idź. Ja zaopiekuje się Perez.
Tu powinnam była wtrącić, że mną nie trzeba się opiekować, ale ugryzłam się w język. Byłam absolutnie rozczulona tym, że Teodor zdecydował się zostać. James natomiast wyglądał, jakby kamień spadł mu z serca.
— Nie odpłynę stąd bez was...
— Idź! — nakazałam. Tym razem James posłuchał. Zniknął gdzieś w tłumie, jego postać rozmyła się zupełnie przez lejący z nieba deszcz. Moje spojrzenie powędrowało na Grovesa.
Odczuwałam spokój. Po raz pierwszy od przybycia na tę wyspę, odczułam spokój. Uśmiechnęłam się lekko do Teodora, który odwzajemnił mój gest.
— Gdy tylko James wyznaczy kurs, armia sięgnie do wioseł. Znają rozkazy. Wyruszą zanim zdążymy dotrzeć na brzeg.
Pokiwałam głową. Mimo łez i guli, rosnącej w gardle czułam, że robiłam dobrze. Po raz pierwszy w moim życiu czułam, że właśnie tak powinno być. Mogłam umrzeć ze świadomością, że ludzie, których kocham, odpłyną stąd.
— Nie jesteś wcale taki zły, Teo... — uśmiechnęłam się przez łzy. Zerknęłam na Teodora, który wpatrywał się przed siebie. Prosto w tłum, biegnący w naszą stronę.
— Ty też, Perez... choć nigdy nie sądziłem, że umrę u boku pirata... cieszę się, że to właśnie ty jesteś tym piratem.
Roześmiałam się w głos. Niestraszni mi byli przeciwnicy, biegnący w naszą stronę. Mieliśmy marne szanse na przeżycie, wiedziałam to. Zacisnęłam dłoń mocniej na rękojeści.
— Rybciu...
Parsknęłam, słysząc gdzieś obok głos Jacka. Spojrzałam w swoją prawą stronę.
— Jackie?
— Powinnaś biec na statek... — szepnął Jack, wpatrując się we mnie oczami pełnymi ciepła. — To nie twój czas...
— Jestem piratem, Jack. Wychowanym przez ciebie...
— Czasami tego żałuję... — przyznał mężczyzna, opuszkiem palca dotykając mojego nosa. Zawsze tak robił, gdy byłam młodsza. Rozweselało mnie to.
— Ja nie. Nie żałuję ani minuty spędzonej na Perle, z tobą. Dałeś mi najpiękniejsze życie, jakie tylko mogłam sobie wymarzyć...
— Och, skończcie z tą ckliwością... — syknął Barbossa, pojawiając się za Jackiem.
Wywróciłam oczami. Nie dość, że przez niego wpakowaliśmy się w bagno, to jeszcze zepsuł mi pożegnanie z Jackiem.
— Możemy go wypchnąć najpierw? — zapytałam, wpatrując się z nadzieją w Sparrowa.
— To tak się odnosisz do starego wuja?!
Parsknęłam. Chwila była jak najbardziej poważna, ale nie mogłam się nie uśmiechnąć. Trudno to przyznać, ale Barbossa w jakiś sposób był mi bliski.
— Jak się spotkamy na drugim świecie, kopnę cię na powitanie — obiecałam, spoglądając na Hektora.
— Trzymam cię za słowo, Rybciu — odparł Barbossa, puszczając do mnie oczko.
— Gotowi? — szepnęłam, biorąc głęboki wdech. Odwróciłam się przodem do biegnącej w naszą stronę armii Fryderyka.
Kilka sekund później deszcz został zagłuszony przez szczęk krzyżowanych szabli, a ziemia pokryła się szkarłatną cieczą.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top