| Prolog |
Byliście kiedyś w przysłowiowej "czarnej dupie"? Ona właśnie w tym momencie dziękowała byłemu nauczycielowi wychowania fizycznego, że w ostatniej klasie liceum aż tak naciskał ich na biegi przełajowe. Gdyby nie to i fakt, że nie miała skąd skombinować sobie zwolnienia lekarskiego to pewnie teraz leżałaby na ziemi, a zombiaki by zjadały jej wnętrzności. Wybiegła z lasu i spojrzała na ulicę przed sobą. Zatrzymała się na chwilę i odwróciła. Wiedziała że niedługo się tu zjawią, ale nie wiedziała gdzie ma dalej biegnąć. Przejechała dłonią po włosach, a w oddali usłyszała nadjeżdżający samochód. Czym prędzej zaczęła bieg w kierunku dźwięku. To była jej jedyna okazja,
Mężczyzna kierujący samochód rozmawiał w tym samym czasie z siedzącym na tylnym siedzeniu chłopcem. Shane, bo tak nazywał się właściciel samochodu spojrzał na siedzącą obok niego brunetkę, od wyjechania z ich miasta nie odezwała się nawet słowem. Nie dziwił się jej, w końcu chwilę wcześniej musiał przekazać jej wiadomość o śmierci męża. Kobieta nagle wyprostowała się i wskazała palcem na osobę biegnącą w ich kierunku. Mężczyzna zatrzymał auto i spojrzał, jak niska brunetka podbiega do ich auta. Widać było po niej zmęczenie jak i strach. Dziewczyna położyła dłonie na masce samochodu, a ten opuścił szybę.
— Pomóżcie mi, proszę. — spojrzała na nich bliska płaczu, a brunet spojrzał na swoją towarzyszkę, która wpatrywała się w nią w ciszy.
— Carl, zrób dla niej miejsce. — dziewczyna słysząc to zakryła sobie usta dłonią, a po twarzy poleciały jej łzy. Chłopiec na polecenie mamy zrzucił swój plecak z fotelu, a po chwili tuż obok niego usiadła dziewczyna. Zamknęła za sobą drzwi, a Shane ruszył nie wiedząc zbytnio czy to co robią jest dobre. Spojrzał na nią przez lusterko. Dziewczyna widocznie długo musiała uciekać, jej twarz była cała w pocie. Biała koszulka, którą miała teraz na sobie posiadała pełno plam po błocie.
— Jak się nazywasz? — zapytał nagle mężczyzna, a ona położyła swój plecak na kolanach.
— Alex Harris. — odparła, a kobieta siedząca z przodu spojrzała na nią, posłała jej lekki uśmiech.
— Jestem Lori, to mój syn Carl. — dziewczyna spojrzała na chłopca siedzącego obok niej, szatyn lekko się do niej uśmiechnął co ona odwzajemniła. — A to jest, Shane.
— Naprawdę wam dziękuję, gdyby nie wasza pomoc byłoby już po mnie. — powiedziała z wdzięcznością w głosie. — Oni tak nagle zaatakowali, nie wiedziałam co robić.
— Ilu? — dopytywał mężczyzna.
— Dwudziestu, kilku poszło za mną ale nie miałam broni żeby ich zabić. — odparła.
— Nie martw się, w Atlancie wszyscy będziemy bezpieczni.
***
Carl polubił towarzystwo brunetki, w jego oczach była miłą towarzyszką do rozmów. Alex miała trochę ponad dwadzieścia lat dzięki czemu łatwo mogli złapać kontakt. Shane natomiast ciągle ją obserwował, jakby bał się, że w końcu może zaatakować. Chciał bezpiecznie dotrzeć do obozu nie tylko dla siebie, robił to głównie właśnie dla Lori i Carla, którzy byli rodziną jego najlepszego przyjaciela. Mężczyzna spojrzał na ogromny korek, który wytworzył się w drodze do Atlanty. Zatrzymał samochód i z niego wysiadł, chcąc zobaczyć jak daleko on może sięgać. Byli akurat w takim położeniu, że budynki miasta były dobrze widoczne.
Lori i Alex w czasie kiedy Shane badał teren rozmawiały z dopiero poznaną kobietą, Carol. Brunetka spojrzała na helikopter lecący tuż nad nimi, błądziła za nim wzrokiem chcąc wiedzieć gdzie się udaje. Rozszerzyła zdziwiona oczy widząc jak spuszcza on pociski na miasto. Rozszerzyła lekko usta na ten widok, a Lori z Carol spojrzały na siebie.
— Szybko do auta! — Shane wykrzyczał to biegnąc w ich kierunku, Lori spojrzała na niego niezbyt rozumiejąc sytuacje, kolejne słowa mężczyzny wyjaśniły jej wszystko. — Atlanta nie jest juz bezpieczna.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top