~ Szkoła życia ~

W lesie powiało nieco chłodem, co rzadko zdarzało się w maju, gdzie temperatury wynosiły ponad piętnaście stopni. Między gęstymi drzewami nie zeszła jeszcze czerń. Ziemia była jeszcze zimna od niedawnych przymrozków i przesiąknięta kroplami przelanej tutaj we wrześniu trzydziestego dziewiątego krwi. Na terenach Skrychiczyna zacięcie toczyły się walki, które powstały w efekcie przełamania linii zachodniej granicy, przez co wojska wycofały się na linię Bug - Wisła - Narew. Owa wieś znajdowała się przy samym Bugu, a niektórych mieszkańców wsi - w tym Szymona Kawkę - dzieliło pięćdziesiąt metrów od samej rzeki, do której trzeba było się przedrzeć, przez gęsty las, w którym znajdowały się wszelakiego rodzaju niebezpieczne zwierzęta - poczynając do żmiji zygzakowatej, kończąc na wilkach, których była tutaj spora wataha. Zwierzęta te, przyzwyczajone do mieszkańców miejscowości, poczęły je rozpoznawać i się do nich przyzwyczajać, nie wyrządzając im większej szkody. Gorzej w tejże kwestii było z niemieckim okupantem, którego zwierzęta często potrafiły śmiertelnie zagryźć. Jednak przechodząc już do całej historii.

We wspomnianym wcześniej lesie, leżącym na polu Ponurego i przynależącym do niego i żony, grupa partyzantów, którzy podjęli próbę walki z wrogiem narodu, jak co wieczór spotkali się w jednym z namiotów rozbitym w lesie. Był on koloru zielonego, przez co wtapiał się w krajobraz gęstych krzewów i grubych konarów różnorodnych drzew, które znajdowały się na tym dość sporym kawałku ziemi. Po borze roznosiło się donośne stukanie dzięcioła o korę i wiosenny śpiew słowika, który obudził zaspanych partyzantów.

Pierwszy z nich wstał Wiktor - nazywany przez żołnierzy Ponurym, wojskowy, który zasłużył sobie służbą wojskową na stopień majora. Ponury był to mężczyzna dobrze zbudowany, mierzący ponad metr dziewięćdziesiąt osiem wzrostu, szczupły, o popadających w czerń włosach i zielonych oczach. Był obiektem westchnień każdej panny we wsi. Cóż jednak poradzić, że chłopak był już zamężny, nie interesowały go inne kobiety niżeli jego wybranka. Był miły, kulturalny i taktowny, miał w sobie coś, co przyciągało do niego ludzi i nie pozwalało odejść. To właśnie dlatego grupa partyzantów wybrała go na swojego lidera - posiadał niewielkie, lecz bogate doświadczenie wojskowe, jego mundur przyozdobiony był wieloma orderami, odznakami, ukazującymi jego bohaterską postawę. Jednak mundur leżał już trzy lata w szafie, zajmował tylko miejsce i się kurzył.

Wracając, brunet oderwał się od wystruganego przez Anglika dość sporego pnia drzewa, służącego za stół. Pod jego rękoma leżały jakieś stosy kartek z rysunkami, mapami, jakimiś notatkami, przeliczeniami. Nie miał ochoty na to patrzeć. Wstał nierozbudzony z ławki, rozglądając się przy tym na swoich towarzyszy, którzy przysnęli twardym, nieskazitelnym snem. Odrywając się od mebla nieco się schylił i zaczął energicznie czegoś szukać w swojej kieszeni. Była ona składnicą wszelakich przedmiotów - poczynając od znajdującej się tam zapalniczki, paczki papierosów i kluczy, a kończąc na kartkach, bądących tam zbędnymi. Głowił się biedny, czy zdoła znaleźć swój gwizdek, którym chciał obudzić resztę, jednak mimo krótkich, ale intenstywnych poszukiwań krzyknął donośnie na cały namiot, który był niewielki:

- WSTAWAĆ, CHŁOPAKI! NIEMCY W LESIE!

Na te słowa chłopcy zerwali się z ławki półprzytomni. Zawsze działały na nich te słowa, zwłaszcza jeśli informowały one o niebezpieczeństwie w lesie. Kawka dobrze wiedział, że w borze Ponurego rzadko gościli Niemcy, raczej nie zapuszczali się do tej dziczy - jak to zwykli zwać, no chyba że byli już tak pijani, że nie potrafili odróżnić łosia od sowy.

Ponury jedynie uśmiechnął się zawadiacko, spoglądając z rozbawieniem na zdezorientowanych chłopców z twarzami, na których wymalowało się przerażenie. Był to widok nadzwyczaj zabawny, zazwyczaj chłopcy raczej pełni byli zapału, a po obudzeniu jako tako chętni do pracy. Wiktor jedynie na ten widok machnął energicznie ręką, wskazując, by siadali znowu, by nie męczyli się zbytnio samym czekaniem i patrzeniem na niego.

- Siadajcie, chłopcy, siadajcie - powiedział pod nosem, spoglądając między szeregiem.

Chłopcy w skupieniu siedzieli obok, raczej nie pałali energią, była czwarta w nocy, delikatny przymrozek, a oni zbudzeni z najlepszych snów, niegodziło się, by tak postępowali partyzanci. Spojrzeli tylko przelotnie na ponurego, który ze skupieniem szukał na jednej z map jakiegoś miejsca docelowego. Zagłębiony w swoją nostalgię, nie zwracał nawet uwagi na chichoczących obok chłopców, myślących o niebieskich migdałach. Najbardziej niepoważny z nich wszystkich był Zygmunt zwany Anglikiem. Młode to i niedoświadczone w boju, nieobeznane ze światem, w którym pełno nieprzyjemnych pułapek.

- Dobra, chłopcy, budujemy tego konia trojańskiego?! - odezwał się Anglik wywołując w około niemały śmiech. - Co rżycie jak konie? Ja tylko daje wam pomysły!

- Oj, Anglik, Anglik, ty się już lepiej nie odzywaj, mój drogi - poklepał go po plecach Szymon, śmiejąc się przy tym na cały głos.

Zazwyczaj Anglik rzucał jakieś niezmiesko głupie pomysły, które raczej pozbawiłyby ich życia niżeli uratowały, jednak dawka dobrego humoru z rana, zawsze była mile widziana. Za to uwielbiano Zygmunta, że swoją pozytywną energią i poczuciem humoru potrafił w najpoważniejszej sytuacji rozśmieszyć wszystkich, kończąc tym samym ciszę. Raz w taki sposób ściągnął na siebie Niemców, choć dalej był przekonany, że to wcale nie jego wina.

W niewielkim namiocie ponownie zapadła grobowa cisza. Tylko wiatr delikatnie ruszał materiałem namiotu, szumiąc delikatnie i przyprawiając tym samym o nostalgiczny klimat wszystkich w środku. Wiktor usilnie próbował znaleźć na mapie miejsce, w którym Niemcy będą szykowali najbliższy front. Chciał aby spełnił się jeden z jego najlepszych dotychczas snów - polskie Termopile pod Skrychiczynem, kiedy to oni okrążają Niemców, łamią ich tylne pozycje tym samym wyzwalając wieś od wszystkich masakr związanych z bitwami frontowymi. Nie chciał wystawić na cierpienie i chłopców, i swojej rodziny, pragnąłby raczej ich uratować przed złem tego świata, chociaż wiedział, że chłopacy poradzili by sobie sami doskonale, kiedy jego by zabrakło.

- Dobrze, chłopcy, ruszcie na chwilę tyłki i wstawajcie, bo chce wam coś pokazać. - rzekł Wiktor, przybierając ponownie ponury wyraz twarzy jak to miał w zwyczaju.

W namiocie rozniósł się niemały szmer, spowodowany wstawaniem. Jedni się przepychali, drodzy wywracali, a jeszcze inni w ogóle nie mieli możliwości wstania, choć dobrze wiedzieli, że lepiej nie wywoływać wilka z lasu i mieć na uwadze to, że lepiej wstać niż rozdrażnić Ponurego.

Mężczyzna trzymał wytrwale palec przy jednym punkcie na mapie, oddalonym od Skrychiczyna dobre 30 kilometrów. Zanim zaczął jednak jeszcze raz uważnie spojrzał po ogromnej kartce z dziwacznymi liniami na niej i obiektami, szepcąc coś do siebie pod nosem. Wszyscy spojrzeli się jefynie po sobie, wyczekując przerwania tej niezręcznej ciszy ponownie zapadającej.

- Chłopcy, patrzcie - Wiktor zaczął kręcić kółka po mapie, na co Szymon z Zygmuntem niemalże dostali oczopląsu, próbując śledzić wytrwale palec - tutaj Niemcy zrobią linię frontu, na Maziarni. Naszym zadaniem jest, wspólnie z dziewiątym pułkiem*, rozbić go od tyłu.

Szymon na chwilę oniemiał, ledwo trzymając się na nogach. Po głowie przeszły mu już wszystkie czarne scenariusze, jakby ojciec dowiedział się co on, taki zwykły śmiertelnik wyprawia, wykopałby mu grób, a wcześniej jeszcze zabił. Podobnie było z Wiktorem, czy Staśkiem. Ponurego nie puściłaby żona, zaś drugiego zabiliby teściowie, że znowu wplątuje się w partyzantkę. W najlepszej sytuacji był młody Anglik, którego rodzice traktowali ulgowo i nawet wybryki partyzanckie uchodziły mu z machnięciem ręki.

Major dalej jednak kontynuował, nie chcąc tracić czasu na zbędne szczegóły, które nie były tematem na teraz:

- Dokładnie w tym miejscu zacznie się linia frontu i stąd Szkopy zaczną atakować wojska polsko - radzieckie. Siedziałem całą noc i myślałem, jak my to możemy zrobić, żeby nie wyjść na idiotów biegających z turkawkami.

- No ale my jesteśmy bandą idiotów biegającymi z turkawkami. - odezwał się dość poważnie Lew*, jak to na niego przystało. - No powiedźcie czy nie? Przecież my jedynie siedzimy w namiocie i śmiejemy się ze Szwabów.

Ponuremu ręką ni stąd ni zowąd zaczęła się bardzo telepać. Zazwyczaj twarz, która była pozbawiona emocji, teraz zaczynała wyrażać niezadowolenie spowodowane wypowiedzią Lwa. W dowódcy gotowało się jak w rozgrzanym do granic kotle, latającym na boki pod wpływem energii jaka na niego oddziaływała. Myślał, że zaraz wybuchnie i zrobi coś podwładnemu, zresztą nie tylko on, poirytowanie można było zauważyć u większości zgromadzonych.

- Piperzną cię kto kiedy? - zapytał zbulwersowany Bankier, niepotrafiących już dłużej utrzymywać nerwów na wodzach.

- Uspokójcie się! - krzyknął donośnie Ponury, spoglądając spod nosa na resztę oddziału. - Zachowuje się jak dzieci w przedszkolu, kłócące się o kredki!

Jeszcze raz wrócił do mapy, uważnie przejeżdżając palcem po mapie, jednocześnie próbując przypomnieć sobie o czym sam przed chwilą mówił. Słaba pamięć to była jedna z wielu wad, które posiadał Ponury. I najczęściej to go potrafiło zgubić.

- Skończyłeś na tym, że myślałeś całą noc, jak zaatakujemy Niemców na linii frontu przy Maziarni. - rzekł Stasiek.

- No tak...

Spojrzał jeszcze raz po chłopcach i ze zdumieniem w oczach postanowił kontynuować. Był przekonany, że bez niego również daliby radę, a wymówka, że jest bardziej doświadczony w tych sprawach, ma więcej wprawy i jest lepszym dowódcą niż oni trzej razem wzięci, raczej go nie przekonywała, choć musiał przyznać, że rumieńce bardzo często pojawiały mu się na twarzy, kiedy o tym sobie przypominał, miał świadomość tego, że posiada przy sobie wojskowe diamenty, które musi oszlifować, by w końcu zalśniły.

- Tak siedziałem i wymyśliłem, że musimy osłabić ich od najsłabszej strony zanim w ogóle postanowią formowac u Maziarniaków* linię oporu. Słyszałem coś o tym nowym SSmanie co ma osiedlić się u nas na wsi. Anglik, twoja matka przypadkiem nie słyszała coś więcej o tym?

W namiocie ponownie zapadła głucha cisza. Nikt nie nie słyszał o nowym funkcjonariuszu SS, wystarczyło im już dwóch, których wkrótce mieli się pozbyć, jednak ciągle im coś nie wychodziło.

- Fakt, mówiła mi coś. Wspominała, że ma mieszkać w tym nowym mieszkaniu, co śmialiśmy się, że sobie nowe magazyny na trupów budują. Podobno jakiś Stürmbaumführer to jest wysoko postawiony w SS. - Chłopak przerwał na chwilę, bacznie przyglądając się zegarkowi tym samym próbując coś z niego odczytać. - Dokładnie za dziesięć minut ma przyjść i przekazać nam wszystko o tym Szwabie. Powiedział, iż obawia się, że... że to właśnie ten Niemiec, którym groził majorowi Bronek.

Nagłe pojawienie się Niemca nabierało powoli sensu, Bronek już od dawna zapowiadał Wiktorowi, że zemści się za te jego patriotyczne zrywy. Niejednokrotnie też życzył mu śmierci, groził rewizją Niemców jego mieszkania czy karą za „partyzanckie grzechy", które rzekomo popełniał. Nikt we wsi raczej do partyzantów nie raził urazy tak bardzo jak Bronek Ślązak. Chłopak ten niegdyś żywił do żony Wiktora coś więcej niż tylko przyjaźń, powoli wręcz przeradzało się to w niejaką obsesję na jej punkcie. Chłopak załamał się, gdy dowiedział się o ślubie Wiktora i Amelii w 1936 roku, nie mógł się pogodzić z tym, że już nigdy więcej się do niej nie zbliżył. Przynajmniej wiedział, że jej przyszły mąż do tego nie dopuści.

Od tamtej pory Bronek razem z wybuchem wojny mścił się jak tylko mógł - nie raz prowokował Niemców do bójki po czym przedstawiał się im imieniem sąsiada, którym był Ponury, miejsca łapanek wskazywał na ulicy zamieszania majora, parę razy nakazał rewizję lasu należącego do Waszyńskiego, niejednokrotnie też wybijał kamieniami szybę w jego domu.
Wiktor też długo dłużny mu nie był, często podrzucał sąsiadowi listy z pogróżkami, pod drzwiami zostawiał granaty - niewypały, parę razy nasłał Niemców i prawie podpalił mu stodołę.

Obaj panowie nie zachowywali się jak na swój wiek. Ba! Jak zbuntowane nastolatki wręcz. Chociaż obaj dobrze wiedzieli, że wojna to nie jest najlepszy czas na spory sąsiedzkie, kiedy wróg panoszy się w ich własnym kraju. Od tego mieli pokój i czas wolności.

- Czyżby Bronek się mścił? - spytał niepewnie Szymon, przyglądając się uważnie Wiktorowi, który zamyślony wbił swe ślepia w mapy, opierając się o potężne pnie dębu.

- Obawiam się, że tak - powiedział niepewnie, odrywając się i wychodząc z namiotu.

Z nerwów zrobiło mu się bardzo gorąco. Miał uczucie, jakby było przynajmniej w środku namiotu czterdzieści stopni, nie mniej. Rozgorączkowany sam nie wiedział, co ma konkretnie robić. Zdawał sobie sprawę, że jeśli to sprawka Bronka to może nie wyjść z tej całej sytuacji żywy.

- Biorąc pod uwagę determinację Bronka jaką się kieruje w sporze z tobą, podejrzewam, że tym razem dotrzymał słowa i niestety nie wyjdziesz z tego żywy. - Zawahał się Szarak, patrząc ukoszem na bruneta, wychodząc za Bankierem i Lwem na zewnątrz.

Wszyscy wiedzieli, że jeśli to za sprawą Ślązaka ten niemiecki oficer się tutaj pojawił, jedynie dzięki cudowi Wiktor wyjdzie z tego bez szwanku. Chociaż szanse na to były raczej marne, doskonale zdawali sobie sprawę, iż jedynie ich ucieczka sprawi, że szanse na przeżycie wojny starszego stopniem będą bardziej realne.

- Ponury, cholera jasna, to jeszcze nie koniec - poklepał go po ramieniu.

- Zobaczysz, ten Niemiec jeszcze będzie nas błagał o przebaczenie. - wyszeptał pod uchem Anglik.

Mężczyzna odwrócił się w ich stronę i spojrzał na nich surowo, jakby popełnili najgorsze przestępstwo.

- Dobrze, chłopcy, nie musicie mnie już pocieszać. Doskonale wiecie i ja i wy, że tym razem nie wyjdę z tego żywy. Bronek z czasem nabiera w siłę i sięga po bardziej brutalne taktyki, ale teraz posunął się za daleko.

- Dalej nie mamy pewności, że to na pewno on. Tego Szkopa mogli przysłać równie dobrze do zapełnienia łuk w kadrach.

- Żebyś ty zaraz nie musiał zapełniać luk, ale między swoimi zębami jak będziesz je z ziemi zbierał.

Nagle krzaki zaczęły szeleścić, a gałęzie dziwnie ruszać na boki. Wszyscy niepewnie spojrzeli po sobie z obawą, że tym razem Niemcy wzięli ich nie dość, że od tyłu to jeszcze w najmniej odpowiednim do tego momencie. Szymon powoli zaczął iść na północ do ruszających się krzaków. Nie ważne, że ręce mu się telepały jakby zaraz wyskoczyć miał stamtąd jakiś ogromny niedźwiedź, a serce mało co nie wyrwało się z jego własnej piersi jak wtedy, gdy bomba walnęła w Bug w trzydziestym dziewiątym, tym samym robiąc ogromny huk i zalane pola na najbliższe sto metrów. Coraz to ostrożniej zmierzał w tamtą stronę, teraz żałował, że w ogóle się na to zdecydował, dłoń zaś delikatnie umiejscowił przy rewolwerze w razie szybkiej interwencji, gdyby trzeba by było ratować własną skórę przed pijanym do granic szkopskim oficerem.

Tuż przed twarzą Szaraka wyłoniła postać się średniego wzrostu mężczyzny z kopertą w ręce, ubranego w sztruksową czapkę. Jedynie to zdążył zapamiętać, nim ostatecznie ze strachu uciekł w głąb lasu, krzycząc przy tym gorzej niż wystraszona baba podczas wybuchu wojny.

- Aaaaaa! Kurwa, co to?!

Po chwili głośne krzyki Kawki zagłuszał śmiech jego znajomych, niewątpliwie mieli z niego niezły ubaw. Taki chojrak, a tu ucieka przed zwykłym łącznikiem... To ci dopiero żarty, najodważniejszy z najodważniejszych, postrach wszystkich, Szymon Kawka znany z pseudonimu Szarak ze względu na swoje odstające uszy, właśnie przestraszył i uciekł od najzwyklejszego człowieka. Takie rzeczy były właśnie urozmaiceniem tego wszystkiego, a przede wszystkim warte miny samego chorążego plączącego się o własne nogi.

- Chodź, boi dupo. - powiedział, śmiejąc się jednocześnie rozbawiony do łez Wiktor.

- To nie Szkop, to łącznik, znawco niemieckich oficerów od siedmiu boleści - odezwał się nieco zażenowany zachowaniem kolegi Anglik. Zygmunt jako jedyny nie potrafił znosić zachowań Kawki, uważał je za skandaliczne, dlatego najczęściej nazywał Szymona małym dzieckiem. Obaj kochali siebie wkurzać. Ba! To nawet było ich hobby, zawsze uważali siebie za obiekt niemiłych zaczepek.

Zza krzaków wyłonił się ponownie wkurzony i brudny Szarak z miną oburzonego dziecka i wyraźnym fochem. Nie dość, że dał wprowadzić się w kulki to jeszcze koledzy się z niego śmiali, że zachowywał się jak baba. Teraz chciał ich przekonać o tym, że to zaraz on z nich będzie się śmiać, kiedy to oni będą uciekać przed nim...

***

Łącznik nie przyszedł z dobrymi wieściami. Wiktor posiłkował się znajomościami z AK, ażeby dowiedzieć się czegoś o tajemniczym, nowym Niemcu od wywiadu podziemia, oni sami jednak nie potrafili w tym czasie go dobrze wybadać i tajemniczy Szkop obecnie stanowił jeden z głównych obiektów zagrożenia dla partyzantki, jak i hrubieszowskiego, chełmskiego oraz lubelskiego ruchu oporu. Znajomości Anglika i jego niezwykle duża rodzina jednak teraz na coś się przydały i dzięki jednemu z kuzynów Zygmunta mogli poznać zamiary Niemca przede wszystkim wobec Wiktora i Marianny, która była niejakim niebezpieczeństwem ze względu na własną urodę. Nikt jej piękności w żadnym przypadku nie odmawiał, uważano wręcz przeciwnie, że jest prześliczna, jednak właśnie to ściągało na nich napady Niemców - właśnie jej uroda.

Po paru sekundach ciszę przerwał Ponury, zwracając się do łącznika o udzielenie niezbędnych informacji.

- I co tam ciekawego dla nas przynosisz? Dobre, czy raczej źle wieści?

Wszyscy niepewnie po sobie spojrzeli i sami odpowiedzieli sobie w głowach, ze jest naprawdę źle.

- Nie wiem, jak to powiedzieć, żebyś nie odebrał tego zbyt... ad personam, Ponury - niezbyt głośno odpowiedział łącznik, spoglądając niepewnie na kartkę, którą miętolił między palcami.

- Wal jak w dym, mój drogi - dopowiedział Bankier, spoglądając niepewnie spod nosa do niego, uważnie mu się przy tym przyglądając.

- Jakby... - zawahał się, jego głos drżał a ręce telepały się jak galareta.

Domyślali się już, że Wiktor tym razem pół żartem wywróżył własną śmierć, chłopakowi nigdy się tak ręce nie telepały choć nie raz, ani nie dwa przynosił i czytał tyle wyroków śmierci na różnych ludzi, że zapewne był już do tego przyzwyczajony, jednak teraz musiało uderzyć to w niego zbyt personalnie, skoro nawet bał przeczytać się kolejnego wydanego wyroku... Tym razem jednak na człowieka, który postanowił w obronie ojczyzny narazić się Bronkowi jeszcze bardziej. Po chwili jednak zebrał się w sobie i postanowił dokończyć to, co zaczął.

- Dobra, chcę mieć to za sobą. - powiedział. - Niniejszym wymieniony Wiktor Waszyński, mieszkaniec wsi Skrychiczyn jako wróg III Rzeszy Niemieckiej, zostaje rozkazem Kanclerza III Rzeszy skazany na karę śmierci za zdradę i obrazę narodu niemieckiego oraz zniewagę majestatu honorowego sturmbannführera Ronalda Kartze.

W jednym momencie Wiktor stał się blady niczym ściana. Był świadomy tego, że jego spontaniczny pomysł z zabawą w partyzantkę będzie dla niego moralną klęską, wierzył jednak, że jedynie jego sumienie będzie za to katowane długo po wojnie, nie brał aczkolwiek pod uwagę własnej śmierci. Nie dopuszczał do siebie takiego scenariusza. Miał skrytą nadzieję w środku, że mimo wszystko Bronek pokaże, że jest człowiekiem i poczeka z takimi decyzjami na później, a niego go od razu wyda na niego odgórny wyrok śmierci.

- Wiktor... - Poklepał go po plecach Stasiek. - Ty może masz jakąś rodzinę gdzieś w Polsce?

Brunet zastanowił się chwilę, jednak nie przypominał sobie o jakichkolwiek krewnych w Generalnym Gubernatorstwie, gdyż większość z nich zwyczajnie z biegiem wojny wyjechała do Szwajcarii w obawie o własne życie.

- Nie obraź się, Ponury, ale przypuszczam, że to są ostatnie godziny twojego życia. - odrzekł Lew, poklepując Wiktora po ramieniu, odchodząc ze zrezygnowaniem.

***

Szkoła zdawała się być najlepszą lokacją, a jednocześnie niezwykle dobrą kryjówką przed Niemcami, wpadającymi okazjonalnie za dnia do lasu Wiktora, gdzie leśni chłopcy najczęściej się spotykali. Mimo że las wzbogacony był o drzewa i gęstwiny, które niejako przysłaniały ich przed potencjalnymi wrogami. Pobliska przedwojenna szkoła po wybuchu wojny stała się pustostanem, nikt tam nie mieszkał ani tego nie użytkował od kiedy Szkopy zakazali jakiejkolwiek działalności oświatowej na terenach okupowany. Nieformalnie obiekt zajęli od początku działalności partyzancki jako magazyn ze względu na małe zainteresowanie budynkiem. Często urządzano tam narady, omawiano akcje, ustalano jako miejsce zbiórek, czy finalnie przekształcono na magazyn zaopatrzeniowy i niejakie miejsce do przetrzymywania zabranych ,,w niewolę" Niemców w czasie różnych akcji. Od pewnego czasu okupant bardziej zainteresował się tym miejscem, coraz częściej w tej okolicy pojawiały się patrole, niemieccy żołnierze rekwirowali teren pod miejsce linii obrony, a jeszcze bardziej do gustu przypadło im napadanie na sam budynek, kiedy nikogo nie było.

Ze względu na wzmożone pojawianie się wroga przy szkole i nabieranie niejakich podejrzeń, partyzanci postanowili opuścić szkołę, przenieść w tydzień stopniowo trzy razy dziennie całe zaopatrzenie, a niemieckich jeńców zabić na miejscu, aby przypadkiem nie chlapnęli językiem do swoich słówko o nich, w taki sposób sami strzeliliby sobie w kolano, gdyby zostawili ich żywych. Na taki ruch nie było ich stać, przynamniej nie teraz, nie wspięli się jeszcze na taki poziom zaawansowania w walce.

- Niemcy dzisiaj zasnęli? - zapytał Szarak, spoglądając przez wybitą szybę na drogę nieco oddaloną od szkoły.

- Chyba bardziej odsypiają powitanie tego nowego Szwaba - zaśmiał się Lew, przelotnie spoglądając po wszystkich.

- Oby - dodał Ponury, dławiąc się własnym śmiechem, a jednocześnie próbując powiedzieć cokolwiek sensownego, co nie brzmiałoby zbyt ironicznie.

Po całym piętrze rozniósł się głośny śmiech, który przez szpary i dziury w oknach był słyszalny nawet i na podwórzu szkoły. Tak właściwie nie wiedzieli po co tu przyszli, z jednej strony chcieli złapać Bronka w pułapkę i zabić go własną bronią, wystawiając go zamiast Wiktora Niemcom na pożarcie. Może nie należało to do najbardziej rozsądnych i moralnych decyzji, jednak innego wyjścia z tej sytuacji nie było. Mężczyzna jedynie narażał ich wszystkich na pewną śmierć, lekceważąc i omijając wszystkie prawa moralne, duchowe i jakiekolwiek inne istniejące, on nie miał już uczuć ani skrupułów, nim po prostu kierowała jedynie rządza zemsty. Tacy ludzie jak Bronek w ich oczach nie zasługiwali na szacunek... po prostu nie zasługiwali na nic. Jedyną słuszną decyzją była śmierć Bronisława.

Nikt nie chciał martwić się o to, co będzie jutro, czy przyjdzie im polec, a może w końcu wygrać? A jeśli jutra miało nie być? To dlaczego nie mogli się teraz śmiać? Skoro mogli, a krew się nie rozlewała, Szwaby raczej woleli balować niż pilnować i ustawiać do pionu miejscową partyzantkę, hulaj dusza jak się rusza, rzec by można. Bankier miał jednak inne przeczucia od innych, domyślał się, że skoro Niemców nie ma teraz to zaatakują później... ze zwiększoną siłą i skutecznością, a teraz próbują uśpić ich czujność.

- W końcu pozbędziemy się tej gnidy, nie? - powiedział Anglik, przerywając chwilową ciszę.

Wiktor popatrzył się na Zygmunta ze złością w oczach, nie chciał aby przypominał mu, ze chodzi jeszcze po świecie ktoś taki jak Bronek Ślązak, chodząca zaraza ludzka i przykład upadku moralnego oraz naiwności ludzkiej w czasie wojny. Postanowił to przemilczeć, przecież narażanie własnych nerwów na rozszarganie byłoby jedynie zbyteczne dla niego, a tym samym doprowadziło do zguby ich wszystkich.

- Zyguś, czy ty możesz chociaż raz się zamknąć i nie odzywać, kiedy nikt cię o to nie prosi? - powiedział Lew, patrząc z zażenowaniem na najmłodszego chłopaka, siedzącego na drewnianej skrzynce pod oknem. Może Buczko i był ładny, ale języczek miał ostry, a raczej niewyparzony.

Podkręcił jedynie teatralnie oczami, przekierowując je na wstającego właśnie Bankiera idącego w stronę okna. Była to jedna z bardziej poważnych osób w oddziale przez co Zygmunt czasami się go bał, wydawał się bardzo nieobliczalny. Albo raczej jego obojętności i słynna zaborczość.

- Nie chcę was straszyć - odezwał się strasznie poważnie, jak to mawiał Lew - ale oni są coś za cicho.

- Kto? - spytał się zdezorientowany Anglik.

- Niemcy, baranie - odpowiedział mu Szarak, stukając się w czoło na znak głupoty chłopaka.

- Zamknijcie się, baranice - uśmiechnął się Wiktor, przedrzeźniając jednocześnie Szymona i próbując ich uciszyć.

Sam jeszcze nie wiedział, co bardziej go frustrowało - to, że zaraz sam umrze albo podstawi własnego sąsiada Niemcom na szybką śmierć, czy to iż obaj chłopcy nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji, że zaraz ich obu wszyscy obecni zlinczują za zbyt długi język, razem z nim. Przecież ci dwaj nie potrafili przeżyć ze sobą dnia bez wzajemnej kłótni czy dokuczaniu sobie, przecież to dla nich było jak powietrze.

- Siedzą za cicho, chcą uśpić naszą czujność, mówię wam, wasza lekkomyślność teraz nas zgubi jeśli nie zaczniecie w końcu myśleć - Modrzej gwałtownie odwrócił się w ich stronę rzucając jednocześnie papierosa na ziemię, przygniatając go i spoglądając na Wiktora, który jak wmurowany od trzech godzin chyba nie wiedział co on tu tak właściwie robi - Do jasnej cholery, Wiktor, nie widzisz tego?! Jesteś cholernym dowódcą tej bandy idiotów biegających z turkawkami po lesie! Nie miej mi tego za złe, co teraz do ciebie mówię, ale żyj, do cholery!

Przerwał na chwilę, rozglądając się po pomieszczeniu i szukając wzrokiem jakiegoś okna, które pozwoliłoby mu na obserwowanie przy okazji terenu, aby uniknąć własnej śmierci jednocześnie. Po chwili jednak kontynuował dalszy monolog:

- Siedzisz jak słup i jedyne co robisz to patrzysz tępo w podłogę, milczysz jakbyś czekał na jakieś nagłe zbawienie! Ziemia do Wiktora! Nie mamy czasu! Albo rozkażesz tym gówniarzom, żebyśmy wzięli dupę w troki i wyszli stąd jak najszybciej dopóki jeszcze żyjesz albo skazujesz siebie i nas na pewną śmierć, bo jeśli ty pójdziesz na odstrzał pierwszy to pójdziemy kolejno za tobą wszyscy, co do joty, kurwa jego mać!

Wiktor w jednym momencie ocknął się, wrócił na chwilę do żywych i przypomniał sobie, że wkoło są inni ludzie, którzy tak jak on, liczą że jeszcze przejdą tę wojnę cało, a nie pod krzyżem gdzieś tam w polu. Nie przemyślał tego tak dokładnie, jak mogłoby się to wydawać, nie spodziewał się, że jeszcze ktoś uświadomi go, że nie tylko on chodzi po tym świecie. Jeszcze dziesiątka ludzi, którzy tak jak on czekają na jego własną odpowiedź. Błądził myślami pomiędzy niebem a ziemią, jeszcze liczył, że ktoś zrobi to za niego i powie, aby w końcu stąd wyszli, pozwolili mu żyć w spokoju... że ten koszmar kończy się raz na zawsze.

- Chłopcy, wychodzimy, nie ma na co czekać - odrzekł, samemu wstając powoli ze skrzynki, wzdychając ciężko i ruszając ku stronie schodów. - No już, żwawo, żwawo, moi drodzy, żwawo, nie tracimy czasu!

***

- Wiktor! - zawołał ochoczo Bronek stojący przed budynkiem. - Wiktor, wychodź stamtąd rzesz!

Wiktor walczył z własnymi myślami. Fakt, że Bronek próbował złapać go w pułapkę i wyeliminować raz na zawsze, przerażał go niemiłosiernie. Przecież wiedział, ze miał młodą żonę i dwuletniego syna, sukinkot jeden. Mógłby w końcu odpuścić. Miał tyle okazji, by zabić Wiktora, naliczyć by można ich naprawdę dużo, musiał wybrać ten moment, kiedy akurat był już na prostej drodze do zwycięstwa. Z drugiej strony korciło go zobaczyć, czy sąsiad udaje i nikogo tam nie ma, a obok niego stoi jakiś przypadkowy człowiek mówiący po niemiecku, często tak robił.

Wtem Ponury delikatnie obrócił się ku drzwiom, chwytając delikatnie za klamkę. Myśli kotłowały się w jego głowie a rozum wciąż podpowiadał by tego nie robić. Trzymał ją coraz mocniej, z impetem naciskając na nią.

- Zwariowałeś?! - wyszeptał Szymon, gwałtowanie podnosząc się z podłogi i kierując w stronę Wiktora. Wiedział jak tym razem skończy się ta historia dla jego przyjaciela, a raczej mógł snuć śmiałe domysły po wcześniejszych pomysłach Bronka. - Przecież oni cię tam zabiją.

- Ponury, do diabła! - Lew wstał i szarpnął go za ramię, mocno odchylając do tyłu mężczyznę, by ten znalazł się jak najdalej od swojej przepustki do bram piekielnych. - Zostajesz tutaj. Cóżeś oszalał?

Poczuł jak coś rwie się w nim, by z impetem ruszyć ku własnej śmierci. Znał Bronka jak własną kieszeń, chociaż nieraz wykazywał się niezwykłą kreatywnością w swoich działaniach. Ciekawość z odwagą biły się o każdą część jego umysłu, podpowiadającą mu, żeby się poddał i został. Wiedział, że każda z przegranych walk prowadzi do hucznego zwycięstwa.
Wtem wyrwał się Staszkowi i Kawce, gwałtownie odrzucając ich ręce krępujące jego ramiona, po czym ruszył ku stronie drzwi wyjściowych. Myśli coraz mocniej kotłowały się w jego głowie a ręce telepały jakby zaraz miały się zamrozić. Nie czuł już nic, wiedział, że to wyjście może być ostatnią chwilą jego życia i jedyne co mógł zrobić to poświęcić.
Poświęcić dla Rysia i Amelii, by mogli żyć w końcu w wolnym kraju. Dla tych wszystkich poparańców, biegających z pistoletami z nadzieją na postrach we wsi. Dla Bronka, który kiedy tylko mógł donosił na niego Niemcom. Dla tych wszystkich, którzy jeszcze w tej wsi wierzyli, że ten oddział kiedyś wybawi ich od tych wszystkich nieszczęść, od całej wojny...

Delikatnie odwrócił się ku chłopcom i wbił w nich tępo wzrok, jak to miał już w zwyczaju. Przypatrzył się dokładnie tym wszystkim twarzom, na których strach i obawa mieszały się ze zmęczeniem i wykończeniem. Każdy z nich tlił w sobie nadzieję, że jeszcze się wycofa, zostanie razem z nimi.
Nim jednak ktokolwiek zdążył wydusić z siebie chociaż słowo Ponury odwrócił wzrok i spojrzał znów w stronę klamki, która wkrótce miała zaważyć nad tym, co za chwilę się stanie.

- Chłopaki, jeśli byśmy się już nie zobaczyli... - zaczął.

- Przestań. - dodał Szymon.

- Gdybyśmy się nie zobaczyli to pochowajcie mnie w naszym lesie... I powiedźcie Amelce, że wszystko schowałem za piecem, pod klapą.

„Amen" pomyślał zdruzgotany, dalej walcząc z własną dłonią.

Decyzja jednak zapadła. Delikatnie nacisnął klamkę a drzwi powoli rozchyliły się, wpuszczając lekko światło dzienne do pomieszania. Bronek z uśmiechem na twarzy stał naprzeciwko drzwi razem z towarzyszącym mu SS-manem. Powoli postawił krok ku wyjściu i z impetem otworzył drzwi, odsłaniając się w całości bez żadnej linii najmniejszego oporu.

Wtem usłyszeć w tle można było tylko cichy warkot i zgrzyt jednego z karabinów, wycelowanego centralnie w czoło Ponurego.
Cichy huk rozniósł się po okolicy, kiedy to niemiecki żołnierz wycelowanym karabinem w stronę Wiktora wystrzelił całą serię strzałów. Mężczyzna jakby zamarł i stał w miejscu, oszołomiony tym, co właśnie się dzieje. Sytuacja wręcz tragiczna, żadne z wyjść przychodzących mu do głowy nie było ani rozsądne ani logiczne. Jeśli poddałby się teraz, zapewne wzięliby go transportem do Warszawy a stamtąd pewnie do Birkenau. Uciekając w głąb budynku naraziłby chłopaków na pewną śmierć a zostając... Zostając już dawno wydał na siebie wyrok. Nic ani nikt nie zmuszał go do podjęcia walki. Teraz sam wiedział, że to koniec a kula wycelowana w jego czoło wcale nie jest jego urojeniem ani złym snem. To czysta rzeczywistość, będąca zbytnio brutalną.

Kula z karabinu prawie że na wylot przebiła czaszkę Ponurego, wbijając się w nią najgłębiej jak tylko mogła. Druga zaś wymierzona w czoło trafiła w samo serce, które jeszcze do niedawna biło dla kogoś dość ważnego w jego życiu. Śmierć przyszła właśnie dzisiaj. Czarna Pani z sierpem w bladobiałej dłoni stanęła obok Wiktora, łapiąc go w swoje objęcia i przeciągając na własną stronę. Teraz wiedział, że już za późno by znowu zacząć walczyć. Zrobił co było w jego mocy... Oddał coś bardzo ważnego w imię wolności tych, których kochał najbardziej. Życie. W tamtym momencie zdał sobie sprawę, jak bardzo go nie doceniał, jak pozwalał mu minąć we własnym tempie, nie zmieniając jego przewrotności. Był pewien, że kiedyś ta krew, którą teraz przelał za nich wszystkich zostanie doceniona a pamięć o nim nigdy w nich nie umrze...

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
W roku 1997 umiera Ryszard (syn Wiktora) na białaczkę w wieku 57 lat.
W 2012 r. w wieku 96 lat umiera Amelia, śmierć naturalna.
Oddział umiera kolejno: 1952, 1968, 1990, 2001, 2003, 2019.
Pamięć o Wiktorze skrzętnie została przekazana dalszym z pokoleń od strony kolegów Ponurego oraz jego rodziny.
O

ne-shot ten został spisany na podstawie naocznych światków wydarzeń, jak i tych, którzy znają Wiktora tylko z opowieści.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top