Tak smakuje ból i niepokój

  Stałam na środku czerwonego korytarza. Krwisty kolor ścian w bladym świetle porażał moje oczy. Czułam się tak okropnie źle. Jedna z lamp przede mną zaczęła migać równomiernie, wydając przy tym z siebie dziwny skrzypiący dźwięk psującej się elektryczności. Zrobiłam parę kolejnych kroków w przód. Moje nogi zdawały się być tak okropnie ciężkie, jak z kamienia. Szłam tam jak z przymusu, nie mogłam już zawrócić. To było jak droga do piekła. Nie było tu żadnych drzwi, które mogły się otworzyć i ktokolwiek mógłby z nich wyjść i dotrzymać mi towarzystwa. Czerwień wlewała się do moich oczu i wypływała z nich kaskadami. Dołożyłam wszelkich starań, by już się nie zatrzymywać i względnie spokojnym krokiem ruszyć przed siebie.
 
Ta droga trwała już długo, trafiłam w ciemniejsze miejsce na jednym z kolejnych zakrętów korytarza. Usłyszałam przed sobą czyjeś kroki, wyraźnie ktoś się zbliżał. Było to stukanie szpilek, niosące się po podłodze w nierównomiernych spazmach, niepewnych, choć za razem jak w agresywnej próbie ucieczki. Ucieczki przed rzeczywistością... Postanowiłam zaczekać. Była już blisko. Kobieca postać, wyższa ode mnie, przeraźliwie chuda, ubrana w elegancką, czerwoną sukienkę, miała ślady krwi na odkrytych ramionach. Szalony wzrok, włosy potargane.

- Ty! - Wskazała wyraźnie na mnie, byłyśmy tam przecież tylko my dwie.

- Zabrałaś mi przyszłość, życie, wszystko! - Oniemiałam, ocean czerwieni wirował mi przed oczami. Zacisnęłam pięści w próbach przywołania się do rzeczywistości.

- Nic ci nie zabrałam. - Wysyczałam przez zaciśnięte zęby do nieznajomej.

- Uważaj, do kogo mówisz, widzę, że jesteś tu nowa. Jescze nie wiesz, jak wygląda życie tu! Nie wiesz co cię czeka, że nie było warto! - Zawołała, w szaleńczej gestykulacji kościstych, poranionych rąk.

- Nie przyszłam tu z własnej woli, a z nakazu! - Krzyknęłam. - Jak chcesz żebym odeszła stąd, to odejdę, proszę bardzo! - Mój głos niósł się dziwnym, stłumionym echem. - Jak chcesz pomocy to tak, pomogę ci, ale powiedz mi do cholery kim jesteś i dlaczego tak bardzo ci przeszkadzam! - Mimo, że mnie przerażała, zebrałam wszystkie siły i zachowałam chłód na mojej twarzy.

- Nie potrzebuję twojej pomocy! - Wyryczała, zdzierając sobie gardło, dałabym głowę, że do jej przełyku spływała teraz szkarłatna krew. Zdawała się ona figurą złożoną kości i ledwo cieńkiej warstwy skóry spod której z łatwością wyciekała czerwona ciecz. Nienawiść płonęła jej w oczach.

- Pokażę ci, jak smakuje prawdziwy bół i niepokój! - Jej kościste dłonie były niebezpiecznie blisko mojej szyji. Mogłam jednym kopniakiem ciężkiego buta wojskowego złamać jej kruche, niedożywione ciało w pół, ale nie wiedziałam kim ona jest, przecież to nie był sen, to było nadal prawdziwe życie. Nie miałam krzywdzić ludzi. Na pewno nie słabszych. Czy na prawdę miała jakąkolwiek kontrolę nade mną w swych histerycznych, nic nie znaczących krzykach? Złapałam w gniewie i strachu jej kościste nadgarstki.

- I kim teraz jesteś, co? - Zapytałam unosząc brwi. Moje oczy ciągle nie mogły znieść czerwieni, czułam się skąpana we krwi. Wpatrzyłam się bezlitośnie w jej zielone ślepia. Widziałam jak słabnie, nie jest w stanie znieść presji, chce odwrócić wzrok. Nie mogła. Byłam silniejsza, przyparłam ją do ściany. Żadna walka fizyczna nie była jescze dla mnie tak wyczerpująca, a za razem tak skuteczna z mojej strony, jak ta dzisiejsza na wzrok. Jej długie paznokcie boleśnie wbijały się w moje ręce.

- Jesteś słaba. - Powiedziałam monotonnym głosem. - Nie masz nade mną żadnej władzy, żadnej przewagi. Nic nie znaczysz. - Jej twarz nagle wykrzywiła się w grymasie bólu, w oczach zgasł ogień wściekłości, a po jej policzkach pociekły jakże ludzkie łzy. Demoniczna postać zniknęła, na jej miejscu został człowiek. Czerwone światła wokół nas przygasły, gdzieś drzwi otworzyły się z hukiem i przez duszny korytarz przeszły kolejne fale wiatru z zewnątrz. Czerwień zniknęła. Ona była tu ciągle. Nabrała powietrza, dusząc się nim.

- Jak mogłaś? Jak mogłaś się mi sprzeciwić, jako jedyna przez lata? - Jej głos był słaby, już realnie nie miał w sobie emocji. - Umieram. - Zapłakała cicho. - Zniszczyłam samą siebie. - Zamarłam w cudownym zimnie, które zabrało ode mnie krwiste fale, mój umysł był teraz w pełni trzeźwy.

- Nie umrzesz. - Powiedziałam łagodnie. - Wyjście jest blisko, niebawem będziemy już daleko stąd. - Wzięłam ją za rękę, ciągnąc ją za sobą w biegu. Za nami światła zapalały się spowrotem, płonąc ogniem piekielnym, coś spadało z sufitu, ale ja nie mogłam się obejrzeć. Po chwili zatrzasnęłam ostatnie drzwi i wyszłyśmy na jakieś podwyższenie, swego rodzaju taras prowadzący na most. Przed naszymi oczami były światła ogromnego miasta i tysiące gwiazd. I rzeka. A ona miała ludzką twarz i była człowiekiem nie w mniejszym stopniu, niż ja.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top