Światła nocy i wieczności

    Zaczynało się robić zimno na dworze. Tego wieczoru także wcześniej zrobiło się ciemno, co dało mi niesamowitą szansę, by wyjść z domu. Już ubrana, w możliwie najbardziej niepozorny i niezauważalny sposób, przekręciłam klucz w drzwiach, po czym schowałam go do kieszeni. Parę kroków przez szare, błotniste podwórko, po którego obydwu stronach rosły badylaste drzewa, z których opadła już większość liści i znalazłam się przed z lekka zardzewiałą furtką. Otworzyłam ją szybko i zamknęłam, możliwie bez hałasu. Tym sposobem znalazłam się po ludzkiej stronie, nie powiązana teoretycznie z domem. W niektórych miejscach dostrzegałam pojedynczych spacerujących, lub zmierzających dokądś ludzi, lecz na całe szczęście nie zwracali na mnie najmniejszej uwagi, wtopiłam się w otoczenie i rzeczywistość.

Skręciłam w dość szeroką ścieżkę, prowadzącą przez coś pomiędzy parkiem, a lasem. Zwłaszcza blisko ziemi snuła się tam mgła, dobrze widoczna podczas, gdy nie zapadł jeszcze kompletny zmrok, póki co było mocno szaro, już dostatecznie niewidocznie dla mnie, niebo miało już ciemnoniebieską barwę, ale brakowało trochę do nocy. Mokre liście, z których niektórym można było już nadać status gnijących, szeleściły pod moimi nogami. Nikt nie szedł za mną, ani przede mną. I tak przez długi czas. Po moich obydwu stronach były te same drzewa, wśród których można było wyróżnić również olchy i graby. Nie tknięte od lat przez człowieka. Miały w sobie dziwną aurę, moc przeszłości i pamięci. One tu już były, jak mnie jeszcze nie było. Pamiętały wszystko. Życia ludzi, od narodzin aż do śmierci. Zwłaszcza zważywszy, że droga ta prowadziła na cmentarz i dawniej to nią przechodziły pogrzeby, widziały one ostatnią drogę wielu. Pożegnały ich w orszaku żałobnym, same pozostając żywe, wrośnięte korzeniami na wieki, tak mocno i bezlitośnie, by nikt nie mógł ich wyrwać. To one mówiły głosem czasu, szumiąc na wietrze.

Powoli moim oczom zaczęły ukazywać się światełka w oddali, migoczące, tańczące ogniki w różnych kolorach, wabiące swym ciepłym blaskiem. To były znicze. Cmentarna brama była już blisko, w swej wiekowej szarości. Nie przyspieszyłam jednak kroku, zdążałam do niej w swoim tempie. Ani się obejrzałam, otworzyłam drobną furtkę obok niej i przekroczyłam próg tego niezwykłego miejsca. W niektórych miejscach znajdowali się tam jeszcze pojedynczy ludzi, ale większość zmierzała już do wyjścia. Przeszłam się powoli wzdłuż nagrobków, czując na sobie ciepło zniczy, a w nozdrzach ich zapach. Na chwilę się zatrzymałam, patrząc w jeden ze szklanych przedmiotów. Ten miał kolor żółty. Płomień w nim kiwał się na różne strony, czasem robił się niższy, potem znowu rósł, czasami niemal przybierał postacie w swych ewolucjach. A co najważniejsze, wydzielał ciepło, z bliska wręcz palił. Ja byłam tak zimna, iż nie dało się ze mnie wykrzesać żadnego ognia.

Poszłam dalej. Nie przyszłam tu w celu odwiedzenia żadnej konkretnej osoby, konkretnego grobu. Moi zmarli tu nie leżeli. Przyszłam dla wszystkich i do nikogo. Ten cmentarz budził od zawsze moją fascynacją i przyciągał mnie, jak światło przyciąga ćmę, z tą różnicą, ze bez tragicznych skutków. Mnie nie mógł tknąć płomień, a na cmentarzu znalazłam raczej ukojenie, brakujący fragment swojej duszy i wspaniały spokój. Spojrzałam na sztuczne kwiaty, prezentujące się tym razem nad wyraz żywo w kamiennych wazonach. Chwilami czytałam nazwiska na nagrobkach, lub usiłowałam je odczytać, także daty. Niektórzy odeszli z tego świata już na prawdę dawno temu. Mimo to wielu o nich pamiętało, przynosząc liczne, kolorowe znicze. Ale nie zawsze tak bywało. Później przeniosłam się w inną część, zapomnianą. Tu było niemal ciemno, można było dostrzec co najwyżej pojedyncze, samotne znicze, na bardzo nielicznych spośród  stojących tam grobów. Wiele z nich porósł mech, przysypały nie sprzątnięte liście. Te groby biły w oczy zimnem, smutkiem, samotnością. Jakby wołaniem z zaświatów. Mroczne, opuszczone, choć może tam pod ziemią leżeli tacy sami, jak wszyscy. Ale ktoś zapomniał. Nie przyszedł raz, drugi i już nigdy. Zmrożona tym chłodem spojrzałam w górę na biały księżyc, rzucający swój blask wokół mnie, teraz już na prawdę nastała noc. Ciemna i cicha. Milczenie świata przerywały tylko krzyki sów z lasu i jakichś innych niezidentyfikowanych ptaków lub zwierząt. Lubiłam ciemność i jej spokój, ale nie byłam jeszcze gotowa, by tak długo znosić atmosferę samotnej, uderzającej beznadzieją części cmentarza. Przeszłam za cmentarną kaplicą, w dalszą część, w której znowu ujrzałam światła zniczy. Tysiące świateł, całe morze. Poszłam w jego kierunku, pozwalając mu się pochłonąć, utonąć w świetle w tą ciemną noc, bo nigdy już być może nie miałam mieć szansy, by chodzić w światłach dnia...

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top