Noc Krwi
Tego wieczora miałam dziwne przeczucia. Nie dawały mi one nawet pomyśleć o śnie. Niby to na następny dzień naszykowałam sobie ubrania na krześle, pod nim niewielki plecak. Do niego spakowałam ogromny nóż, sznur, alkohol, którego bynajmniej nie zamierzałam pić i dwie zapalniczki. Do kieszeni wiszących powyżej bojówek schowałam jeszcze mniejszy nóż i scyzoryk. Prawdę mówiąc potrzebowałam jeszcze czegoś do ogłuszenia. Kij baseballowy świetnie by się do tego przydał, jednak nie posiadałam takowego. Wzruszyłam tylko ramionami, licząc na szczęście i na siłę własnej pięści. Czułam się jak przygotowując się do zbrodni. Jednak nie o to w tym chodziło. Zdecydowanie. Raczej chciałam kogoś przed samą w swej istocie zbrodnią powstrzymać. A jeśli jedyną drogą będzie odebranie mu życia - byłam na to gotowa.
Moja rodzina usnęła. Tym razem nikt nie przyszedł życzyć mi dobrej nocy. Związałam włosy, przebrałam się w zniszczone, nieco wyblakłe ubrania z krzesła. Upewniłam się, że wszystko mam. Sprawdziłam ponownie kieszenie. Może powinnam była się pomodlić. Ale do kogo? Czy ja wierzyłam w cokolwiek? Splunęłam na podłogę. Odraza, obrzydzenie... Po co ja w ogóle tam szłam? Przekręciłam klucz w drzwiach od wewnątrz mojego pokoju. Wyszłam tarasem, jego też zamknęłam, zabrałam klucz ze sobą. Przebiegłam przez ogród. Wyszłam starą furtką zarośniętą przez bluszcz. Było tak cholernie zimno. Bluza definitywnie nie zapewniała mi dostatecznego ciepła. Trzęsło mnie. A może to ze strachu? Nie, ja nigdy się nie bałam. Z resztą nie mogłam pozwolić, by zawładnęła mną panika. Poszłam drogą przez park. Tak było najkrócej. Musiałam uważać, by się o coś nie potknąć i nie zaryć twarzą w ziemię. Przeklęty był ten, kto postanowił oszczędzać na parkowych latarniach.
Szczerze? Bałam się, że nie zdążę. Ale nie mogłam po prostu dać za wygraną, poddać się. Potem musiałam się przedrzeć przez gęste krzaki bez żadnego oświetlenia, ponieważ nie mogłam zostać zauważona. Ogień! W końcu ujrzałam płomienie pomiędzy drzewami i grupkę ludzi. Wykopałam z plecaka wielki nóż, zrobiłam to z ogromnym trudem, czułam się jak pijana, chociaż nie tknęłam wódy znajdującej się w moim bagażu, a i ona nawiasem mówiąc miała służyć do innego celu, podpalenia. Skryłam ostry przedmiot za bluzą. Wzięłam parę głębszych oddechów, w strachu, że już nigdy więcej oddechu nie wezmę. Chociaż przecież... Ja nie miałam zginąć. Albo on, albo nikt. Nie ma mojej przegranej na liście. Ja mam żyć. Ostrze noża było dostatecznie ostre. Schowane bezpośrednio za pasem spodni pokaleczyło lekko mój bok. Może powinnam była działać mądrzej i rozwiązać to wszystko inaczej. Trzęsło mną z nerwów i emocji. Tego w żadnym calu nie można było nazwać przyjemnością, tylko ból.
Skradałam się po cichu. Ujrzałam jego postać oświetloną przez płomienie. Zdążyłam czy nie? Zawiał zimny wiatr, rozwiewając jego włosy, trzymał uniesiony nóż w górze. Ja też miałam nóż. O wiele ostrzejszy. I szczere chęci. Plecak zostawiłam w krzakach. Zakradłam się powoli. Póki jeszcze byłam osłonięta cieniem i roślinnością. Ona klęczała na ziemi, jej blada, porcelanowa skóra, nie naznaczona jeszcze żadnym cięciem. Skąpe ubrania, podczas gdy wokół było tak zimno. Patrzyła na niego chwilami, szeptała coś. Po jej skórze pociekły krople potu, a z oczu zimne, martwe łzy. Ujął jej twarz dłonią, zniżył nóż, przejechał nim po gardle, ale ciągle lekko, nie zostawiając ani śladu na tej niemal bieli. Czułam się jak wryta w ziemię. Ani kroku w przód, ani w tył.
- No co jest. - Wyszeptałam do samej siebie. Wbiłam sobie mocno paznokcie w przedramię na otrzeźwienie. Aż mnie otrząsnęło. Trzech pozostałych ludzi oglądało to z boku. Nie przyglądałam im się zbytnio, i tak znałam ich tożsamość. Ujrzałam za to, jak dziewczyna ufnie patrzy w jego oczy, choć już drży. Choć najpewniej wie, co ją czeka. Zależy mi na jej życiu, czy bardziej na zemście. Zemście na nim? Nie, nie jestem mściwa. Przyszłam tam, by ją ocalić. Zmierzyć się z nim. Miałam wrażenie, że jestem za daleko. Że nawet biegnąc zostanę zauważona. Chociaż... ich czujność była uśpiona. Nie spodziewali się tu nieproszonych gości. Dlaczego on tak to odwlekał? Wachał się? To nie możliwe, był pewny siebie i pozbawiony uczuć. Podeszłam jeszcze trochę bliżej. Położyłam się na zimnej, mokrej trawie. Czekałam, za długo już. On dalej coś kreślił nożem, nie wbijając go. Ona słabła, bladła jeszcze bardziej. Na chwilę tylko jej policzki stały się lekko różowe. Oczy miała jakby zamglone, jej strach nie zdawał się paniczny, nie skłaniał jej do ucieczki. A może strach ją sparaliżował, lub też pogodziła się już ze śmiercią. Dla niego wszystko? No nie wiem.
W końcu wbił nóż w ramię, ciągle lekko, po wierzchu. Nakreślił coś. Jej usta się otworzyły. Ciemna krew w świetle ognia kapnęła na bladą skórę i na ubranie. Wziął trochę na rękę, dotknął nią swojej twarzy, gdzie pozostał czerwony ślad. Schylił się nad nią. "Cholera by to, za długo już czekam, teraz, albo nigdy" Pomyślałam. Podniosłam się z miejsca, wyciągnęłam nóż zza bluzy. On zamachnął się w jej kierunku, ja rzuciłam się na niego. Usłyszałam krzyki pozostałych, którzy bynajmniej nie rzucili mu się na pomoc. Wbiłam ostrze w kark, wyrwałam je gwałtownie, machał rękami, próbował się wywinąć, uciekać, parę ciosów w plecy, nie wiedziałam na ile mocne i głębokie zadałam mu rany, jego nóż wypadł mu z ręki. Odwróciłam go i kopniakiem w brzuch zmusiłam do upadku na ziemię. Przygwoździłam go do podłoża. Zapewne z każdą minutą tracił krew. Popatrzał mi w oczy, przerażony.
- Co ty tu robisz, dlaczego tu jeseś? - Wychrypiał.
- Jeszcze pytasz? - Wysyczałam przez zęby. - Sam jesteś winny sobie.
- Ja to odwołuję, wszystko! Nie chcesz mnie zabić, prawda? Nie zrobisz tego... - Nabrał gwałtownie powietrza.
- Igrasz z ogniem? Po co jeszcze pytasz, czy to zrobię. Patrz, jacy oni wierni... Ani jeden cię nie obroni przede mną. A ja już nie mam miejsca na litość, na sumienie. Doigrałeś się. Co z tego teraz masz, głupi? - Odparłam, przyciskając jeden z jego nadgarstków mocniej do ziemi, ostrze miał tuż przy szyi.
- Ja już nic nie chcę, tylko odpuść mi, daj mi odejść, żyć, cokolwiek... - Łzy zakręciły mu się w oczach.
- Nie! Nigdy w życiu. - Warknęłam, bez strachu napotykając jego spojrzenie. Co się ze mną stało? Nie czułam już strachu, litości. Byłam teraz taka jak on? Gorsza? Bardzo chciałam go zabić, nie ważne co miało być później. Już i tak miał kilka ran. Choć w sumie, chyba wcale nie tak głębokich. Nie miałam przecież wprawy w walce nożem ani w zabijaniu kogoś. Miałam mieć jego krew na rękach?
- Błagam. Ja nie jestem taki, na prawdę, uwierz, jestem taki jak dawniej.
- Dawniej? Już nie jesteś moją rodziną, wyrzekłam się ciebie, dawniej nie istnieje. Chciałeś ją poświęcić tchórzu? Chciałeś ofiary? Ale samego siebie nie poświęcisz. Trzymasz się życia jak idiota i co ci z tego! - Może niepotrzebnie wdałam się w tę wymianę zdań, choć nie osłabiła ona moich chęci mordu. Na chwilę zapadła cisza. Tylko odgłosy strzelających płomieni i wiejący wiatr przerywały ją. Tamci zerwali się do ucieczki.
- Tchórze! - Zawołałam za nimi, śmiejąc się pusto. - Teraz to ja zabiję waszego mistrza, waszego pana i nic z tym nie zrobicie. - Nie wiedziałam, czy ona też uciekła, czy dalej klęczy, czy zwyczajnie odeszła na bezpieczną odległość.
- Ach... Tak mi się ciemno robi przed oczami, słabo mi. - Wydusił on. Podniósł na mnie swoje zimne, zielone oczy, w tej chwili pełne słabości, a nie gniewu i siły jak na codzień. Zamrugał parę razy powiekami, popadając w omdlenie, nie zdążył nic powiedzieć, odłożyłam nóż. On nie mógł jeszcze umrzeć. Na peweno żył. Dopadł mnie lekki niepokój, chyba jednak nie chciałam go zabić. Rzuciłam się w krzaki po plecak i wróciłam do niego. Ona stała nad nim w pewnej odległości, oszołomiona.
- Odejdź stąd, uciekaj! Nie mów nikomu o tym! - Zawołałam na nią.
- Ale... - Zaczęła.
- Odejdź. - Spojrzałam na nią groźnie. Najpierw wycofała się powoli, ale potem rzuciła się do ucieczki. Podniosłam go z ziemi. Byłam dość silna, ale on za to zdał mi się niezmiernie ciężki. Zaciągnęłam go na cmentarz. Paliło się tam mnóstwo zniczy, ale o tej porze już nikt nie odwiedzał swoich zmarłych. Położyłam go na trawie, odwróciłam na plecy. Bluzę miał potarganą, przesiąkała trochę krwią. Ale tak jak podejrzewałam, rany nie były głębokie, na karku jedynie przecięta mocniej skóra. Do diabła, chciałam zabić własnego kuzyna, a teraz nie wiedziałam co zrobić. Chciało mi się krzyczeć. Ale postanowiłam myśleć logicznie. Wykopałam z plecaka koszulkę, urwałam kawałek, nasączyłam wódką. Przetarłam nią jego rany, tyle, ile odsłaniało podarte ubranie. Potem odcięłam pas koszulki, zawiązałam na karku. Kolejny na największej ranie na plecach. W końcu chłopak ocknął się z wrzaskiem.
- Więc jednak żyję... - Wymamrotał.
- Tak. I raczej już nie umrzesz. - Odparłam.
- Słuchaj, my musimy stąd uciekać. W końcu ja próbowałem nieudolnie dokonać morderstwa rytualnego, a ty usiłowałaś zabić mnie.
- Uciekać? Z tobą ścierwojadzie? Mam być skazana na ciebie do końca życia? - Prychnęłam. Faktem było, że nie mieliśmy innego wyjścia. Wtem zobaczyłam w oddali płomienie, wzbijające się w górę, w oddali za płotem cmentarza. Potem do moich uszu dobiegł odgłos syren wozu strażackiego. Zerwałam się z ziemi, zarzuciłam sobie plecak na ramiona i pomogłam chłopakowi wstać.
- Uciekajmy. - Rzuciłam i odeszliśmy razem w ciemność, przez leśną drogę, w stronę najbliższego przystanku autobusowego.
■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■■
A/N: To pierwszy mój taki pisany zupełnie luźno i bez planu shot po bardzo długiej przerwie. Sama nie wiem co z tego wyszło, ani nawet o czym dokładnie to opowiada. Sami możecie zdecydować. Jedno jest pewne, jak zwykle w Święta mimo świetnego humoru złapała mnie jakaś mordercza faza ;)
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top