💜 7 lutego 💜

Harper McRae / Owen McRae
3157 słów

❗SPOILERY DO 3. TOMU❗

~•~

7 LUTEGO 2013

— Owen?

Głos Harper przebił się przez burzę obaw szalejącą w głębi jego umysłu, zaprowadzając na chwilę porządek. Chłopak odetchnął spazmatycznie, jeszcze raz zerkając w lustro i podpierając się dłońmi o umywalkę po obu stronach. Dopiero co chlapnął sobie wodą na twarz. Drobne kropelki lśniły na jego czole i policzkach.

— Nie, nie jestem gotowy — wymamrotał.

Zanurzył nieco wilgotne palce we włosach koloru kawy z mlekiem. Dostrzegł już, że po wielu latach starań w końcu zaczynał nad nimi w jakimś stopniu panować. Oczywiście jego dziewczyna miała w tym znaczną zasługę.

Chciałby, żeby nad życiem dało się przejąć kontrolę w taki sam sposób — dobrymi kosmetykami i odpowiednią techniką wycierania ręcznikiem.

Nie znalazł jeszcze tych kosmetyków i nie nauczył się tej techniki. Wątpił, że kiedykolwiek zdoła to zrobić.

Harper wychyliła się zza progu, zaglądając do środka. Nie musiał specjalnie podnosić wzroku, by zobaczyć jej odbicie w lustrze. Spod czerwonego płaszcza wystawał jej czarny golf. Długie, gęste włosy miała perfekcyjnie wyszczotkowane, a na twarz nałożony makijaż. Słyszał stukanie obcasów o podłogę, kiedy się zbliżała... A jednak powiedziała:

— Ja też nie.

Jej spojrzenie złagodniało, zmarszczone brwi się rozeszły. Westchnęła.

— Ale to żadna wymówka — dodała.

Zacisnął palce na umywalce mocniej, aż pobielały mu knykcie.

— Jeszcze dużo czasu, zdaje się.

— Musimy wyjść wcześniej. Jestem umówiona.

Tu go zaskoczyła. Wyprostował się.

— Umówiona? Z Maeve?

— Nie. Och, nie w takim sensie — czubki uszu jej poczerwieniały. — I mów do mnie, nie do mojego odbicia.

Owen się odwrócił.

— A kiedy wreszcie się z nią umówisz?

W rzeczywistości nie zamierzał naciskać na tę kwestię, po prostu bardzo mu zależało, by zmienić temat na choć trochę przyjemniejszy.

Harper jednak wolała uciąć go w tym momencie.

— Na pewno nie dzisiaj. Pospiesz się.

I chcąc nie chcąc, musiał się pospieszyć.

Czasy, w których Obóz Jupiter obejmowała specjalna ochrona utrzymująca odpowiednią pogodę, minęły... dokładnie rok temu. Cholera. Dlaczego wszystko sprowadzało się właśnie do tej daty? Owen tak uporczywie starał się o tym zapomnieć. Najwidoczniej nie było mu to dane; nawet podczas zapinania kurtki myśli biegły nie w tym kierunku, co trzeba.

Kiedy zakładał buty, Harper stała w wyjściu i czekała. Wiedział, że powinien się spieszyć, ale jego ciało samo zamarło, zaraz po tym jak wzrok powędrował ku wiszącemu na ścianie kalendarzowi.

7 lutego.

Ta data zdawała się do niego krzyczeć: Tak, to dziś, mija rok od najbardziej traumatycznego wydarzenia w twoim życiu!

Otrząsnął się o sekundę za późno, niż powinien. Harper zacisnęła usta, lecz nic nie powiedziała.

Owen ostatecznie zawiązał sznurówki i wyszedł za siostrą na zewnątrz.

Z miejsca uderzyło go mroźne, zimowe powietrze, a płatki śniegu zaczęły osiadać na kurtce. Zamrugał, po czym naciągnął na głowę kaptur.

Naprawdę nie miał ochoty w tym uczestniczyć. Gdyby jednak zaproponowano mu możliwość wycofania się, zapewne by odmówił.

Sprawa była przykra, ale zarazem istotna.

Przełknął ślinę. Piekło go w gardle — może od stresu? Miał nadzieję, że od tego. Ostatnie, czego potrzebował, to zachorować w taki dzień.

Gruba, miękka warstwa białego puchu okrywała większość Nowego Rzymu. Miasto, które zazwyczaj tętniło życiem, było teraz spustoszałe. Mieszkańcy wybrali się do obozu — i nie tylko oni. Owen właściwie nie dopytywał, a jedynie miał pewność, że zjawią się też Grecy, wszyscy. Bo jaki heros zignorowałby takie wydarzenie?

Wojna z Chaosem, mająca miejsce równo rok temu, pozostawiła po sobie wieczne piętno. Powstrzymali najstarszego, najsilniejszego boga. Już nic gorszego, trudniejszego nie mogło ich spotkać. I to z pewnością był powód do świętowania. Z drugiej strony, w imię zwycięstwa poległo więcej półbogów, legatariuszy, Łowczyń Artemidy i Amazonek, niż przewidywali. Znacznie więcej.

A poza tym, był to tylko oficjalny koniec. Nie ostateczny.

Owen kierował się wprost do obozu, jednak Harper go zatrzymała.

— Chodź ze mną w jedno miejsce, dobrze? Chcę dołączyć do reszty razem z tobą.

Nie tylko nie miał nic przeciwko — zależało mu, by odciągnąć to tak długo, jak się dało. Dlatego też nie wnikał, po prostu się zgodził.

Wprawdzie ciałem towarzyszył Harper, ale duchem był gdzieś zupełnie indziej. Nie interesowało go, dokąd idą, dopóki nie zobaczył zaśnieżonego szyldu nad drzwiami: SALON FRYZJERSKI.

Mnóstwo pytań cisnęło mu się na usta, jednak żadne z nich się stamtąd nie wydostało. Kiedy poczuł charakterystyczny zapach mieszaniny kosmetyków do włosów, wciąż się zastanawiał, czy to czasem nie pomyłka.

Ale nie. Harper z niezachwianą pewnością ruszyła naprzód i przywitała się z kobietą za ladą, prawdopodobnie jedyną osobą w całym budynku (nie licząc ich dwojga).

— Dziękuję, że się zgodziłaś — córka Nemezis uśmiechnęła się smutno.

— To nic wielkiego, mamy jeszcze trochę czasu — odparła fryzjerka, wychodząc do niej z ciemnym fartuchem w dłoniach. — Chociaż nie rozumiem, dlaczego aż tak ważny był dla ciebie termin.

Harper zdjęła płaszcz i powiesiła go na wieszaku.

— Był ważny. — Usiadła na fotelu, odrzuciła włosy do tyłu i pozwoliła narzucić na siebie pelerynę. Podniosła wzrok na brata. — Zaczekaj na mnie.

Owen już się zorientował, do czego to wszystko zmierza.

Nie był więc szczególnie zaskoczony, że gdy praca dobiegła końca, długie grube pasma w kolorze lukrecji leżały rozsypane w nieładzie na podłodze. Harper wstała, po czym zaczęła grzebać w portfelu.

Dopiero gdy opuścili salon, chłopak pozwolił sobie na delikatny uśmiech.

— Wiesz, zdarzyło mi się pomagać Laurel przy skracaniu tych jej blond loków. A mówiąc pomagać, mam na myśli odwalać większość roboty. Dlaczego mi nic nie powiedziałaś?

Harper prychnęła.

— Nie obraź się, ale potrzebowałam kogoś o nieco większym doświadczeniu. Chciałam, by były idealnie równe.

I takie właśnie były. Końcówki jej prostych, ciemnych włosów ledwie dotykały ramion, co stanowiło sporą odmianę. Wcześniej długie pasma opadały jej niemal do pasa niczym przykrótki płaszcz. Poza tym, przedziałek miała teraz perfekcyjnie na środku głowy, nie z boku.

— A co z twoją spinką? Potrzebujesz jej.

— Nie przejmuj się, jest dobrze ukryta.

Wytężył wzrok — na próżno.

— I co myślisz? — zmieniła gładko temat.

W przeciwieństwie do fryzjerki, Owen rozumiał, dlaczego Harper zdecydowała się na zmianę akurat w tym dniu. Mógł jej powiedzieć, że wygląda ładnie czy coś w tym stylu, uznał jednak, że to zbyt proste. Taki komentarz mógłby wygłosić ktoś, kto nie znał jej zbyt dobrze.

— Trochę mniej przypominasz matkę -— stwierdził w końcu.

Harper była uderzająco podobna do Nemezis, bogini zemsty. Pewnych rzeczy nie mogła zmienić, ale właśnie pozbyła się jednej z najbardziej charakterystycznych cech.

W jej oczach rozbłysła satysfakcja.

— Dziękuję.


Tłum był przytłaczający.

Harper przeklinała się w duchu. Że też zapomniała o czymś tak oczywistym: na uroczystej uczcie zjawią się nie tylko ci, którzy przeżyli starcie z Chaosem, ale także nowi półbogowie, nowe Łowczynie i Amazonki, zaintrygowani zdarzeniem mającym tak wielki wpływ na losy całego znanego świata. Nie żeby było to coś dziwnego.

Czuła się... inaczej. Tak, to słowo pasowało. Nie tylko dlatego, że nie czuła już ciężaru gęstych ciemnych pasm opadających prawie do pasa (choć to oczywiście też sporo zmieniało). Chodziło w głównej mierze o wspomnienia, jakie przywoływał ten dzień.

Właśnie tutaj rok temu stoczyli straszną, krwawą bitwę. Tutaj klęczała zrozpaczona nad Dianą Granger w ostatnich chwilach jej życia — oraz nad mnóstwem innych osób, z których części nie zdołała nawet dobrze poznać. Tutaj pod jej nogami otworzyła się przepaść i Harper omal nie runęła w otchłań Chaosu. Tutaj (gwoli ścisłości, trochę niżej) brnęła przez kolejne wizje, usiłując odwrócić uwagę wroga, podczas gdy Owen starał się namówić Gaję i Uranosa do współpracy.

Wreszcie tutaj zwyciężyli. Ale jakim kosztem?

Kto grał główną rolę? Kto miał aż dwie okazje, by przechytrzyć Chaos już wcześniej, ograniczyć liczbę ofiar?

Głos w jej głowie stawał się naprawdę irytujący.

To nie nasza wina — wmówiła sama sobie. — Chaos był zbyt silny. Najsilniejszy ze wszystkich. Nie dało się zrobić nic więcej.

W głębi duszy nie była specjalnie przekonana, ale starała się tego nie okazywać. Zacisnęła usta, chwyciła brata za ramię i pociągnęła go za sobą przez tłum.

— Gdzie Laurel? — spytała go. — Miała zaraz do nas dołączyć.

Owen wydawał się skołowany tym pytaniem. A może w ogóle wszystkim, co się działo.

— Nie... nie jestem pewien. Powiedziała, że musi coś załatwić w obozie, ale...

Nie skończył, bo w tym momencie rozległ się znajomy dziewczęcy głos wołający ich obu po imieniu. Harper odwróciła się i zobaczyła Laurel Spencer w towarzystwie trochę młodszej dziewczyny w jasnej, kremowej kurtce z puchatym kapturem i jasnoniebieskich dżinsach. Długie kręcone włosy z farbowanymi końcówkami miała związane na karku w koński ogon. Rysy jej twarzy były łagodne, ale minę utrzymywała ponurą — dopiero kiedy ich zobaczyła, spróbowała się rozpogodzić.

No tak, Lea Farewall. Nie należała do żadnego obozu, a jednak była pomniejszą półboginią, córką Iris... a sama jej obecność przyprawiała Harper o nieprzyjemny chłód. Nie, żeby miała coś bezpośrednio do Lei — co prawda na początku znajomości trzymała spory dystans, ale wkrótce to się zmieniło. Po prostu w momencie, gdy podniosła swoje duże jasnozielone oczy, Harper dostrzegła w nich wyraźne zmęczenie. I dobrze wiedziała, z jakiego powodu tam widniało, ponieważ ten powód martwił ich wszystkich.

Minął już rok. Równy rok.

— Cześć! — Laurel uśmiechnęła się z trudem, którego niestety nie zdołała zatuszować. — Właśnie skończyłam rozmawiać z Dakotą. Nie mogłam was znaleźć.

Lea stała trochę sztywno, z rękami wciśniętymi mocno w kieszenie. Zerknęła dyskretnie na Laurel, tak jakby usiłowała odwzorować jej uśmiech, sama nie wiedząc, jak go z siebie wykrzesać. Skończyło się na bardzo lekkim uniesieniu kącików ust.

— Ładna fryzura — powiedziała tak nagle, a przy tym spokojnie, że sens jej słów dotarł do Harper dopiero po chwili.

— Dzięki.

— Niepotrzebnie płaciła — mruknął Owen i dodał szybko, nie dając siostrze czasu zaprotestować: — Zabrałaś Luisa ze sobą?

Lea przygryzła nerwowo usta.

— Tak... gdzieś tam jest — skinęła podbródkiem w nieokreślonym bliżej kierunku. Tłum robił się coraz gęstszy. — No dobra. Zobaczymy się jeszcze później, muszę lecieć.

Po czym czmychnęła równie prędko, jak się pojawiła.

Laurel westchnęła głęboko.

— Fatalny dzień, prawda?

Trudno się było nie zgodzić. Teoretycznie mieli dzisiaj świętować, ale czarna chmura wciąż nad nimi wisiała.

Wciąż spodziewali się zagrożenia ze strony Apate.

- Rocznica wojny z Chaosem - mamrotał Owen. - Przecież to idealna data na jej powrót.

Harper się skrzywiła. Co powinni robić słynni herosi, którzy w zeszłym roku uratowali świat przed zagładą? Zapewne podnosić innych na duchu, może wygłosić jakieś przemówienie przed wszystkimi, takie rzeczy.

Co tymczasem robili? Siedzieli przy stole podczas wspólnej uczty, usiłując cokolwiek przełknąć, i szło im fatalnie.

Hazel i Frank, pretorzy, zrobili co w ich mocy, aby zjednoczyć zebranych i zapewnić miłą atmosferę. W końcu świętowali zwycięstwo — przeżyli starcie z najpotężniejszym, najstarszym bóstwem, choć wielu nie wierzyło, że dadzą radę tego dokonać. Mimo to... coś było nie tak.

Przesiąknięte niepokojem rozmowy w umyśle dziewczyny zaczęły zlewać się w jeden dźwięk, tracąc wyraźność słów, jakby słuchała kogoś z bardzo daleka. Przez pewien czas (nie miała pojęcia, jak długi) wpatrywała się tępo w swój pusty talerz, na który jeszcze niczego nie nałożyła i który wydawał się jedynym realnym elementem świata, podczas gdy reszta stanowiła tylko mgliste tło.

Z transu wyrwał ją dźwięk pstryknięcia. Wzdrygnęła się. Na skos od niej Leo Valdez skinął znacząco podbródkiem w jakimś kierunku.

— Kochanie, opanowałaś już tę sztuczkę? — zapytał, starając się utrzymać beztroski, przekorny ton, choć w jego oczach dało się dostrzec cień zmartwienia, nie mniejszy niż u pozostałych.

Kalipso, do której się zwracał, zmarszczyła brwi. Widocznie i ona zauważyła napięcie, jednak podchwyciła aluzję.

— To, że potrafię przyciągnąć dzbanek z drugiego końca stołu nie ma żadnego znaczenia — pstryknęła go w czoło z uśmiechem. — Masz dwie ręce, korzystaj z nich.

— Skoro muszę...

Leo westchnął, ale zamiast przez stół sięgnął do swojego pasa na narzędzia. Pogrzebał w nim trochę i chwilę później wyciągnął z niego niewielkie prostokątne urządzenie z metalowymi prętami zakończonymi szczypcami. Jeden pręt chwycił dzbanek i przysunął go bliżej. Leo wyprostował się, posyłając pełne satysfakcji spojrzenie czarodziejce, która przewróciła oczami w odpowiedzi.

Ale nie wszyscy tak umiejętnie utrzymywali pozory. Larry, jeden z rzymskich senatorów, co rusz rzucał jakąś szczerą, lecz burzącą morale uwagę. Piper McLean siedziała obok niego. Ramiona miała opuszczone z rezygnacją, jakby nie chciała się kłócić — a może po prostu nie potrafiła wymyślić żadnych argumentów, gdyż to, co mówił, było w gruncie rzeczy prawdą.

Harper czuła się, delikatnie ujmując, fatalnie. Każda minuta zdawała dłużyć się w nieskończoność i dziewczyna nieustannie walczyła z pokusą, by wstać, wyjść, zapomnieć o wszystkim i nigdy nie wracać. Chętnie by zmieniła nazwisko i wyjechała z kraju, gdyby dzięki temu potwory czy bogowie mieli jej nie rozpoznać.

Niestety, nie dało się tak łatwo rozwiązać problemu.

— Przestań — odezwała się nagle Laurel, patrząc zmrużonymi niebieskimi oczami na Larry'ego.

Harper zamrugała. Znów się zawiesiła. Nie miała pojęcia, o czym rozmawiali.

Larry rozłożył ręce.

— No co?

Laurel zwilżyła usta. Nie używała czaromowy, bo wówczas Harper siedząca najbliżej niej z pewnością odczułaby taką moc. Mimo to w jej głosie brzmiał upór.

— Dobrze wiemy, że Apate nie zaatakuje w taki sposób jak Chaos. Nie ma wystarczająco mocy.

— No, nie wiem. Ma całkiem sporą armię wskrzeszonych herosów, z tego co słyszałem.

— Ale ta armia za nią nie pójdzie. Skoro do tej pory nic się nie wydarzyło, to znaczy, że Apate trzymała ich długo w kłamstwie. Będą wściekli, kiedy się dowiedzą. Przynajmniej ci, którym faktycznie zależało na triumfie Chaosu.

Larry uśmiechnął się pobłażliwie.

— Nie muszą iść za nią. Wystarczy, że będą równie wściekli na nas.

Większość herosów zajmujących miejsca na tyle blisko, by usłyszeć dyskusję, udawała, że wcale ich to nie interesuje. Dyskretne zerknięcia zdradzały jednak, że słuchają z uwagą, tyle że nikt nie odważył się wtrącić.

No, prawie nikt.

Harper zacisnęła palce na kubku, który nimfa o jasnobrązowych włosach napełniała właśnie gorącą czekoladą. Zapach był prawie tak dobry jak w tej kawiarni, gdzie pracowała Maeve.

Harper już otwierała usta, by coś powiedzieć, kiedy uzmysłowiła sobie, że nie ma pojęcia, co. Powinna poprzeć Laurel, jasne, ale...

Spojrzała na Piper przełykającą właśnie coś w powolnym tempie z wyrazem znudzenia wymalowanym na twarzy. Tak dobrze ją rozumiała.

— Dlaczego zakładasz, że wystartują od razu do walki? — spytała Laurel. — My nic nie zrobiliśmy. To Apate ich oszukała.

— Czyżby? — Larry uniósł brwi. — Nawet jeśli założymy, że tak, co nie jest do końca prawdą... jak myślisz, jacy półbogowie zdecydowali się poprzeć Chaos? Ci najgorsi, to oczywiste. Tacy, którzy zawsze znajdą pretekst do bitwy.

Laurel miała taką minę, jakby już zamierzała wstać, tym samym wywołując jeszcze większe zamieszanie, kiedy Lea Farewall, trzy miejsca na prawo od Harper, wychyliła się nagle.

— Jeszcze nie nadszedł odpowiedni czas — powiedziała z przekonaniem. — I wiecie co? Mieliśmy o tym nie rozmawiać, zwłaszcza nie dzisiaj.

— Skąd pewność? — zapytał buńczucznie Larry.

Lea mieszała słomką w swoim napoju. W jej spojrzeniu było coś nieodgadnionego.

— Mam... pewne źródło — wymamrotała, już ze znaczenie mniejszą pewnością siebie.

Rzymianin zmarszczył brwi, ewidentnie zamierzając pociągnąć sprzeczkę, kiedy Owen nie wytrzymał.

— Ej, stop. Masz rację — zwrócił się do Lei. — Nie rozmawiajmy o tym. Dziś świętujemy, no nie?

Harper westchnęła.

— Jak chcecie — mruknął Larry.

Oczywiście twardo pozostawał przy swoim stanowisku, mimo to dyskusja jakoś się ucięła.

Przynajmniej na jakiś czas.

Wkrótce zrobiło się późno. Owen i Harper nie umieli wytrzymać tyle przy stole. Wymknęli się więc przy pierwszej możliwej okazji.

Usiedli na ławeczce w Ogrodzie Bachusa, gdzie nieco wcześniej przyszli Laurel, Luis i Lea. Mieli stąd doskonały widok na cały obóz — obóz, dla którego tak wiele poświęcili rok temu. Teraz prezentował się tak cudownie i spokojnie. Trudno było uwierzyć, że równe dwanaście miesięcy temu zostały z niego same ruiny. I że prawdopodobnie nadchodziło kolejne zagrożenie zdolne doprowadzić do podobnego stanu.

— Co miałaś na myśli, mówiąc o tym źródle? — zagadnęła Harper Leę.

Lea objęła dłońmi kubek gorącej czekolady, który kupiła sobie po drodze.

— Nic takiego... To znaczy, chyba jeszcze za wcześnie, by to tłumaczyć.

Harper skinęła głową ze zrozumieniem i już nie naciskała.

— Larry może woli przygotować się na najgorsze — mruknęła Laurel. — Ale i tak mnie zirytował.

Luis Ward zmrużył oczy. Opierał się o ścianę najbliższego budynku, choć na ławce zostało trochę wolnego miejsca. Było jednak wysoce wątpliwe, by zdołał tam usiedzieć, bo co chwilę się gdzieś kręcił.

— Co znowu powiedział?

Owen wzruszył ramionami.

— To samo, co zwykle, czyli nic ciekawego. Że dzisiaj jest idealny czas na wielki powrót Apate, atak na Obóz Jupiter, bla bla bla... — machnął ręką, po czym zaczął sączyć własny gorący napój.

Harper kątem oka przyglądała się Luisowi uważnie, próbując odszukać choćby cień zmartwienia czy żalu. Nic takiego nie zauważyła.

— Po prostu go nie słuchajcie — wymamrotał. — Równa rocznica, to by było zbyt proste.

Tylko to, jak odwracał wzrok, wbijając go w dal, jakby szukał czegoś zbyt odległego, nieosiągalnego, przeczyło jego słowom. Miał jakąś nadzieję. Słabą, ale jakąś.

Lea pokiwała zgodnie głową.

— Moje źródło też tak uważa.

Sposób, w jaki to powiedziała, sugerował, że to źródło jest osobą zdolną do wyrażania własnego zdania. Harper niemal otwierała usta, by o coś zapytać, jednak w porę ugryzła się w język.

Lea szybko zmieniła temat.

Nie tylko z perspektywy czasu, ale również i w tamtym momencie całe wielkie spotkanie wydawało się snem. Owen czuł się na tyle dziwnie, że koncept prędkiego zakończenia tego snu nawet mu odpowiadał, choć nie miał pewności, czy jest gotów wkroczyć z powrotem do rzeczywistości.

Herosi, Amazonki i Łowczynie zaczęli się rozjeżdżać. Z całego wielkiego tłumu zebranego na uczcie pozostała ledwie garstka osób. Owen mierzył ich wzrokiem — to znaczy, tak ogólnie. Nie wpatrywał się w nikogo z przesadnym skupieniem.

Bracia Hood przysiedli się do kilkorga dzieci Merkurego. Ich dyskusja, przerywana co chwilę salwami śmiechu, oczyszczała nieco atmosferę. Katie, była dziewczyna Travisa, od czasu do czasu zerkała w ich stronę... A może Owenowi tylko tak się zdawało. Percy Jackson i Annabeth Chase, wtuleni w siebie, zajmowali miejsca przy końcu stołu, rozmawiając przyciszonymi głosami i wyglądając absolutnie uroczo jak zwykle. Larry ostatecznie przestał na wszystko narzekać i zajął się innym tematem z grupką innych Rzymian. Luis Ward ostatecznie oparł łokcie na stole, po czym schował w nich głowę — spojrzał delikatnie w bok dopiero gdy Laurel się do niego przysiadła. Coś do niego mówiła, ale na tyle cicho, że Owen nie usłyszał ani słowa, mimo że nie był od nich aż tak daleko.

— Owen.

Zamrugał na dźwięk swojego imienia. Tak się zawiesił, że nawet nie zdawał sobie sprawy z obecności siostry.

— Hmmm? — wymamrotał.

Harper stukała palcami w swoją szklankę, wybijając rytm, którego nie kojarzył. W ciemności jej włosy wydawały się przybierać jeszcze głębszy, aksamitny odcień czerni, o ile to możliwe.

— Przyszło mi coś do głowy.

Nie nalegał, by się pospieszyła. Przeniósł na nią pełen uwagi wzrok i czekał, aż sama się zbierze.

— Kiedy pierwszy raz spotkałam Chaos, tam, w labiryncie... — zaczęła — powiedział, że jest najważniejszym, najsilniejszym bóstwem. A został tak niesprawiedliwie pominięty. Czy coś w ten deseń.

Owen zmarszczył brwi.

— Cóż, miał rację.

Harper uśmiechnęła się blado.

— Pomyśl, jak wiele się od tego czasu zmieniło. Może w pewnym sensie osiągnął to, czego chciał. Teraz nie jest już nieznany.

— Mówisz, jakby cię to cieszyło, Harper.

Cieszyło nie jest odpowiednim słowem. Po prostu Chaos ma teraz, na co zasłużył. Wiele wycierpieliśmy i w ogóle, ale... najgorsze już minęło, prawda? To mi daje jakieś uczucie spokoju.

Nie czekała na jego odpowiedź. Poprawiła czarny szalik, który założyła niedawno, gdy zaczęło się robić zimniej. A potem podniosła się.

— Jestem zmęczona. Zbierajmy się, co? Jutro rano wszyscy będziemy znów się martwić o Apate, portal, armię martwych herosów, Tylera i Claire, i... mnóstwo innych rzeczy.

Owen mimowolnie ziewnął. Jego umysł nie pracował już na tyle, by przeanalizować głębszy sens tych słów. Finalnie chłopak potaknął i sam też wstał.

Dopiero później, kiedy przemyślał to nieco trzeźwiej, doszedł do wniosku, że Harper miała rację.

Chaos został doceniony, tak jak powinno się stać dawno temu. Gdzieś tam, wysoko, zapanowała równowaga.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top