Rozdział 9
Jego pokój był mały, z pomalowanymi na kremowo ścianami i zagraconymi półkami. Na regałach piętrzyły się stosy komiksów, które tak bardzo uwielbiał i kolekcjonował od wielu lat - czyli odkąd Charlie podarował mu nowiusieńkiego Spider Mana na szóste urodziny. Były też i książki oraz kartki papieru, często jego niedoszłe rysunki, projekty, których nigdy nie ukończył. Miał tendencję do skakania z pomysłu na pomysł, a kartki do walania się po całym pokoju. Tak więc wstając z łóżka można było natknąć się na szkic jakiegoś smoka, idąc do szafy tknąć bosą stopą rysunek gladiatora, a kiedy się tę szafę wreszcie otworzyło - w środku czekała kolejna praca. Zmięty w kulkę portret jakiegoś labradora, albo mopsa (pozostałość fazy na rysowanie psów). Czekał samotnie na atencję od swojego właściciela. Ten się jednak do tego nie kwapił. Zaspany wciągał na siebie dżinsy oraz koszulkę i maszerował do łazienki. Bose stopy szurały po szorstkawej wykładzinie.
Jego łóżko ściśle przylegało do ściany, gdzie wciąż tkwiły jego stare bazgroły z lat, kiedy ledwo co odrastał od ziemi. Chwytał wtedy kredki, ołówki, czy najzwyklejsze w świecie plakatówki i tworzył, co tylko fantazja mu do głowy podrzuciła. Przypominało to trochę prehistoryczne malowidła naniesione przez pierwszych ludzi na ściany jaskiń. Pewnego dnia matka odkryła te malunki, a potem postawiła przed nim puszkę farby, wręczyła do ręki pędzel i kazała to zamalować. Powiedziała, że skoro taki z niego artysta, to niech pokaże na co go stać.
"Ma nie być tutaj ani śladu, Casper", rzekła.
Charlie wszedł wtedy do jego pokoju, a raczej wsadził głowę przez szparę w drzwiach i uznał, że te rysunki wcale nie są takie złe, czym nie omieszkał podzielić się na głos. Mary jednak na to nie zważała, tak jak i nie zważała na porozumiewawcze uśmiechy dwóch chłopców. Spojrzała tylko na nich srogo i nieprzyjemnie, a następnie ponowiła swój nakaz. Miał to zamalować, i koniec. Nie po to przecież płaciła czynsz, by teraz on miał sobie bazgrać po ścianach, jak jakiś chuligan z ulicy. Po ścianach się nie maluje i koniec, a już tym bardziej nie we własnym domu.
Wkrótce warstwę farby pokryły nowe bazgrołki, zaś Mary nie posiadała się z irytacji i - jak było do przewidzenia - kazała Casprowi zamalować je ponownie. Tym razem porozumiewawcze uśmieszki oraz głupie miny dwóch braci zostały hojnie nagrodzone szlabanem na gry komputerowe i telewizję, co jednak nie powstrzymało młodszego z chłopców od dalszego bazgrolenia. Przecież było w tym tyle frajdy. Miał z tego rezygnować od tak, po prostu, bo jej się coś nie podobało? Pff, nigdy w życiu.
W niektórych kwestiach chyba od zawsze był uparty i na przekór matce. Tak jak i Charlie. Nie mieli ojca, a raczej ten ulotnił się bardzo szybko, więc musieli jakoś nadrabiać braki. Najzwyczajniej w świecie starali się denerwować matkę, ponieważ mieli tylko ją.
Była to jedna z rzeczy, która sprawiała, że zawsze trzymali się razem i byli zgranymi braćmi. Braćmi, którzy posyłali sobie porozumiewawcze uśmieszki, albo wystawiali język i robili zeza za plecami matki, kiedy ta udzielała reprymendy jednemu z nich. Braćmi, którzy w długie, piątkowe wieczory, kiedy to żaden z nich jakimś trafem nie miał nic do roboty, urządzali sobie maraton z grami komputerowymi, dużą paczką chipsów i litrami coli. Ewentualnie odpalali Food Network i testowali nowe przepisy, bądź robili (a raczej Charlie robił, gdyż to on był kucharzem w tym domu) nieśmiertelne ciasteczka cynamonowe. Miękkie i słodkie, stary, dobry przepis, który zawsze się sprawdzał i miał tę magiczną zdolność udobruchania nawet najbardziej zachmurzonej osoby. Także ich matki, która wracała po nocnej zmianie z pracy i zastawała w kuchni istne pole bitwy. Zmarszczka na jej czole nie pozostawiała wątpliwości co do jej myśli, a ciężkie westchnienie tylko utwierdzało obu chłopców w przekonaniu, iż czeka ich szlaban na telewizję, bądź wyjścia z przyjaciółmi. Jednak wtedy przypominali sobie o ciasteczkach i tym, że ich mama je uwielbiała, a także o fakcie, że zostawili dla niej solidną porcję. Czasami też robili dla niej jajecznicę i parzyli kawę, a wtedy na twarzy Mary pojawiał się zmęczony uśmiech. Bywały dni, kiedy miała wyjątkowo dobry humor i była wylewna. Mówiła wtedy "moi kochani chłopcy", po czym każdego ze swoich synów całowała w czubek głowy. Ci dwaj oczywiście ostentacyjnie się krzywili i udawali, że tego nie znoszą. "Fuj", "mamo, weź".
"Przestań. Przecież jesteśmy na to za duzi, nie widzisz?"
"Widzę. Ale co mi szkodzi pocałować moich chłopców?"
W rzeczywistości jednak każdy z nich na swój sposób lubił takie momenty, w których cała ich trójka była spojona ze sobą. Jak rodzina. Wprawdzie radość płynąca z tych chwil często rozmywała się w morzu trosk dnia codziennego: w pracy matki, w problemach Caspra z nauką oraz niebezpiecznych typkach kręcących się od czasu do czasu po ulicy. Jednak takie momenty prędzej czy później zdarzały się ponownie, a wtedy cała trójka na chwilę zapominała o problemach. Grali razem w gry planszowe niedzielnymi wieczorami, wybierali się do kina, jedli wspólne śniadanie. Czas płynął, chłopcy dorastali, na twarzy Mary pojawiło się więcej zmarszczek, ale ta jedna rzecz nigdy nie ulegała zmianie. Tak jak i nie ulegał zmianie pewien rytuał dwóch braci oraz fakt, że ich kuchnia zawsze pachniała cynamonem. Zresztą nie tylko cynamonem, bo jabłkami i topionym masłem też. Wystarczyło ledwie przekroczyć próg, by poczuć tą woń, która - zdawałoby się - wniknęła w ściany na dobre. Gdy był młodszy, często przychodziło mu do głowy, iż ten zapach nigdy nie zniknie. Pozostanie tam na zawsze, w ich małym domu na obrzeżach Compton.
Przypomniał sobie o tej myśli, kiedy po raz pierwszy od śmierci Charliego wszedł do tej kuchni. Przekroczył próg i zamarł, z nogą wysuniętą przed siebie i dłonią na krawędzi ściany. Jego serce znieruchomiało, tak jak i znieruchomiał on sam. Wpatrywał się w przestrzeń przed sobą bez końca. Niewielki stół kuchenny, blat i kilka rondli zawieszonych na haczyku na ścianie. W powietrzu unosił się zapach cynamonu, mocniejszy i ostrzejszy niż kiedykolwiek, jednak coś się zmieniło. Nie było już tego dobrego ciepła znajomej przestrzeni, znajomych smaków i zapachów. Tylko ta gryząca woń. Nagle równie paskudna, co woń krwi, którą wciąż można było wyczuć w salonie.
Zrobiło mu się niedobrze, zimna trwoga zalała jego serce i nigdy już nie wszedł do tego pomieszczenia.
Później wystarczyło poczuć tą woń, podsunąć ciastko pod nos, by skrzydła czasu zabierały daleko, do świata, który przestał istnieć. Były w nim szerokie, białe uśmiechy, co to potrafiły rozjaśnić mrok nawet najpaskudniejszych dni. Były też wieczorne mecze koszykówki, kiedy to nagrzany po całym dniu asfalt emanował ciepłem, a zalane czerwonym blaskiem słońca boisko wysłuchiwało wrzasków dwóch braci. Niezliczone godziny spędzone razem przy kartach, filmach i grach.
Były też i trudniejsze chwile, również dzielone razem. Gorszy dzień w szkole, jakaś sprzeczka, czy rozgardiasz na ulicy - wyjące syreny, ryk silników lowriderów i krzyki. Czasem w tej kakofonii przebijały się odgłosy wystrzałów, kiedy to okoliczne gangi urządzały sobie porachunki.
Mary zamykała wtedy wszystkie drzwi, opuszczała żaluzje w oknach i siedziała z chłopcami w jednym pokoju, czekając aż hałasy ustaną. W ręku ściskała broń, pięciostrzałowy rewolwer, który pewnego razu wręczył jej ukradkiem wujek Ed.
"Może być ci potrzebny", powiedział, po czym podał również naboje w papierowej torbie.
Casper siedział skulony w kącie i czekał, rękami zakrywając sobie uszy. Bywało, że ze strachu płakał, choć nie zdarzało się to często. Czasem jednak tego wszystkiego było dla niego za dużo i siłą rzeczy po dziecięcych policzkach zaczynały spływać łzy. Wtedy obok zjawiał się Charlie. Jego twarz była stężała, jakby z kamienia, a usta ściągnięte, co zdradzało buszujący w jego sercu strach. Jednak on go nie okazywał, a przynajmniej robił wszystko, by zatuszować te drobne oznaki. Siadał koło brata i bez słowa przytulał. Casper wtulał się w niego z całych sił, jak gdyby Charlie mógł go zabrać daleko od tego niebezpieczeństwa, chociaż tkwili w nim razem. Niekiedy jego łzy wsiąkały w rękaw koszulki starszego z nich.
Na zewnątrz wciąż było słychać odgłosy strzelaniny, przytłumione przez ściany ich domu. Przez drobne szpary w żaluzjach do środka wpadało światło dnia, które uwidaczniało wirujące w powietrzu pyłki kurzu. Bywało też tak, że nie wpadało nic, ponieważ panowała noc. Siedzieli wtedy w gęstej czerni, wsłuchując się w odgłosy ulicy, których tak bardzo nie chcieli słyszeć.
W pokoju rozlegały się szepty Charliego. Jego ręka zataczała nieduże kółka na chudych plecach Caspra.
"Już dobrze, Cassy. Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. Musisz wyluzować, wiesz? Po prostu musisz wyluzować. To minie."
"Wszystko minie."
Nagle poczuł, że coś trąci go w nogę czubkiem buta. A raczej ktoś.
— Casper. — Tym kimś okazała się Stella. — Nie jesz?
Uchylił powieki i nagle znów znalazł się w realnym świecie. Usłyszał kakofonię dźwięków wydawanych przez sunący pociąg i pochrapującego cicho Clarka, który wyciągnął się na swoim śpiworze. Przez szeroką wyrwę w wagonie (w której zapewne kiedyś mieściły się drzwi) wpadało jasne światło dnia. Dochodziło południe. Knox siedziała pod ścianą, z jedną nogą na drugą, i czytała książkę. Casper spojrzał na nich, a potem przeniósł wzrok na Stellę, która przyglądała mu się, jakby nieco zdumiona.
Nagle uświadomił sobie, że wciąż trzyma w dłoni ciasteczko. Cynamonowe.
— Nie jestem głodny — burknął, po czym jednym ruchem zmiażdżył je i cisnął na tory. Otrzepał dłoń z okruszków, oparł się z powrotem o ścianę i wbił zacięte spojrzenie w dal.
Pieprzone gówno.
— Aha — powiedziała Stella, z nutą urazy w głosie. Bądź co bądź, to ona wyjęła te ciastka z otchłani swojego plecaka i poczęstowała nimi całą ekipę. — To mogłeś komuś oddać. Wiesz, jedzenie się marnuje i tak dalej.
— Będę o tym pamiętał następnym razem. — Chłopak skrzyżował ramiona na piersi. Ton jego głosu niezbyt sugerował, że tak się stanie.
Jakiś głosik z tyłu głowy szeptał mu, że trochę przesadza, że jest zbyt oschły i że tamci nie zasłużyli na takie traktowanie. W końcu, wyciągnęli do niego pomocną dłoń i gdyby nie oni, pewnie już siedziałby na tylnej kanapie radiowozu policyjnego, zakuty w kajdany, w drodze do poprawczaka. Nagle zrobiło mu się trochę głupio. Pomyślał, że chyba powinien ją przeprosić...
Zwrócił się w kierunku Stelli, choć błądził wzrokiem gdzieś w okolicach swoich własnych dłoni. Niezbyt pewnie się czuł w takiej sytuacji. Może dlatego, że nie nawykł do przepraszania ludzi za swoje błędy.
— Ja... przepraszam — wybąkał. — Nie powinienem. Sorki, wybacz.
Gdzieś po cichu odezwała się w nim myśl, że nie pamięta, kiedy ostatnio użył tego słowa... I to nie w oschłym, sarkastycznym tonie, którym zwykł mówić takie rzeczy. Jeśli już je mówił.
Stella milczała, lecz po chwili jej twarz rozjaśnił uśmiech.
— Wybaczam — odrzekła, po czym prychnęła z rozbawieniem. Jej skośnawe oczy zrobiły się jeszcze bardziej skośne. — W końcu, to tylko ciastka, nie?
Casper pokiwał głową, próbując zmusić się do podobnego uśmieszku. Niestety, niezbyt mu to wyszło. Jego twarz o ostrych rysach była zbyt przyzwyczajona do gniewu i zaciętości. A ton głosu do chłodu.
Cały nim nasiąknął.
— Ta... tylko ciastka.
— Ale następnym razem oddaj Clarkowi. Ewentualnie mnie. Lub Knox.
— Jasne.
— A zatem — Stella wyjęła zza pazuchy podniszczoną talię kart, nadal uśmiechnięta. — Grasz? Chciałabym usłyszeć coś o tej twojej Alabamie, jeśli łaska. Tak przy okazji. Będziemy grać, a ty mi opowiesz.
Casper zmarszczył brwi. Kątem oka widział, jak Knox unosi wzrok znad czytanej książki i wlepia w niego czujne spojrzenie zielonych oczu.
— Co niby chcesz wiedzieć? — zapytał, niby od niechcenia. Wyprostował nogi i ułożył się wygodniej. — To najnudniejsze miejsce na ziemi. Najnudniejsza kupa gówna.
Liczył, że odwróci w ten sposób jej uwagę, ukróci temat, jednak przeliczył się.
— No i? Opowiedz mi o tej kupie gówna. Ciekawi mnie, skąd się wyrwałeś.
Skrzyżował ramiona z tyłu głowy i westchnął ciężko, wbijając wzrok w brudny sufit wagonu. Co by tu powiedzieć? - myślał. Musiał sprzedać jakąś przekonującą historyjkę, a potem w miarę zgrabnie zmienić temat rozmowy na zupełnie inny. Wystarczyło rzucić trochę informacji, by dziewczyny się odczepiły i nie drążyły, a przynajmniej taką żywił nadzieję. Nie wiedział, czy Knox nie zechce powiedzieć czegoś, co mogłoby obnażyć jego kłamstwo. Ta dziewczyna działała mu na nerwy i była niebezpieczna w swej czujności.
Postanowił zatuszować prawdę najnudniejszym stekiem bzdur, na jaki go tylko było stać. Historia o najnudniejszym miasteczku świata niechaj będzie właśnie taka.
— A więc, moje miasteczko było cholernie małe — zaczął. — I cholernie nudne. Każdy znał każdego. Niezbyt było tam co robić. Razem z przyjaciółmi często planowaliśmy, że kiedyś uciekniemy, bo inaczej zgnijemy w tej dziurze.
— Więc postanowiłeś się wyrwać, tak? — zapytała Stella.
— Coś w ten deseń. Po prostu okoliczności mnie do tego zmusiły.
— Jakie okoliczności?
— Takie, że gdybym nie zwiał, zanudziłbym się na śmierć.
— A twoi przyjaciele? — Knox przerwała czytanie książki i teraz spoglądała na niego spod kilku ciemnych kosmyków.
Jeden niewłaściwy ruch, a ta dziewczyna przejrzy cię pierwsza, szepnął ostrzegawczo jakiś instynkt tkwiący w nim głęboko.
— Stchórzyli i zostali — odparł bez namysłu. — Ja uciekłem.
Przyszło mu na myśl, że Dayton niekoniecznie stchórzył, a już tym bardziej Ben, jednak w porę zepchnął tą refleksję w czeluści swojego umysłu. Nie mógł sobie na to pozwolić, nie w tej chwili.
— Nie lepiej by ci było w ich towarzystwie? — Knox uniosła brew. — Nie łaziłbyś sam po obcych lasach. I nie zawracał nam głowy.
— Może i lepiej — odparł Casper, mierząc ją wzrokiem. — Ale co za różnica, skoro zostali?
Knox chciała już odpowiedzieć, nawet otworzyła usta, jednak Stella - jakby wyczuwając co się święci - przerwała jej.
— Czemu nie chcieli uciekać z tobą? — Jej okrągła twarz wykrzywiła się w grymasie zdumienia. — Dziwne. Ja bym uciekła na ich miejscu.
— Serio?
— Tak. Mam doświadczenie, jeśli chodzi o ociekające wsią meliny i nie chciałabym tego powtarzać nigdy więcej.
— Czyli jesteś z podobnej dziury? — Oczy Caspra błysnęły, gdy ten zdał sobie sprawę, że oto czai się przed nim okazja do zmiany tematu.
I być może, całkiem niechcący odsłonił jeden z elementów prawdy o trzech włóczęgach.
— Tak — odpowiedziała Stella. — Ale moja mieści się w Luizjanie.
— To dosyć daleko stąd — zauważył Casper. Wyjął z kieszeni papierosa, którego wcześniej z nudów skręcił, i zaczął szukać zapałek.
— Zgadłeś, Sherlocku. — Uśmiechnęła się Stella. — Jest parę różnic, ale myślę, że w gruncie rzeczy nasze meliny byłyby do siebie bardzo podobne.
Ciemnoskóry chłopak wsadził papierosa do ust.
— Na przykład?
— Na przykład to, że moja melina śmierdzi bagnem i można się natknąć na krokodyle. A twoja, zgaduję, że nie. To w końcu Alabama.
— Ta. W Alabamie śmierdzi... Alabamą.
— Spędzaliście bydło? — wtrąciła Knox.
— Słucham? — zapytał Casper, zbity z tropu. Spojrzał na nią, lecz twarz dziewczyny była nieodgadniona.
— Pytam, czy spędzaliście bydło? No wiesz, to w końcu Alabama.
— E... — Czuł się, jak na jakimś trudnym egzaminie, na który niespecjalnie się przygotował. — Jasne.
— Cóż, w takim razie nie dziwię się, że uciekłeś — prychnęła pod nosem Stella, bawiąc się kartami do gry. — Chociaż, gdybym mogła, chętnie zamieniłabym krokodyle na krowy, które tam mieliście. Krowy przynajmniej nie odgryzą ci ręki.
W tym momencie powinien zapewne odpowiedzieć jakąś anegdotą w stylu "nie, ale krowy śmierdzą prze-paskudnie i w dodatku kopią, jeśli podejdziesz od złej strony, już nie mówiąc o plackach, które zostawiają". Jak prawdziwy chłopak z Alabamy, którym, no cóż, nie był. Nie posiadał takiej wiedzy, nic podobnego mu do głowy nie przyszło. Krowę widział jedynie na obrazkach, nigdy nie miał okazji podejść, zmarszczyć nosa z niesmakiem i pogłaskać pyska o delikatnej sierści i rozleniwionym spojrzeniu.
Kiwnął tylko głową, odpalił papierosa i zaciągnął się dymem, jak miastowy chłopak, którym był. Spojrzał w stronę wagonowego wejścia, przez które niczym przez ekran w sali kinowej, przemykały przeróżne obrazy, głównie zielone. Jechali właśnie przez wschodnie Kentucky, miejsce obficie poznaczone wzgórzami, pod którymi mieściły się złoża węgla. Były też i drzewa, całe mnóstwo drzew. Porastały okoliczny teren, za sprawą czego przypominał on morze. Zielone, leśne morze.
Cała trójka milczała i Casper postanowił skorzystać z okazji i nie mówić nic więcej na swój temat. Popatrzył na wijącą się w dali wstęgę rzeki, której ciemnoniebieska barwa mieniła się w słońcu niczym brzuchy ryb.
— Hej, Casper, a mieszkałeś tam z rodzicami? — zapytała Stella. — Czy sam? Jesteś już dorosły, czy jak?
Gdybym był dorosły, pewnie wziąłbym auto i tak udał się na miejsce. Bez zbędnych ceregieli.
Postanowił skłamać.
— Mieszkałem z rodzicami — odpowiedział, na szybko dorabiając w myślach historyjkę. — Ale niewiele się mną przejmowali. Prawdę mówiąc, mogłem robić, co chciałem.
— O.
— I tak po prostu uciekłeś sobie z domu, co? — wtrąciła Knox.
Uśmiechnął się wyzywająco.
— Tak. Tak po prostu uciekłem sobie z domu. Rozumiem, że ty miałaś większe trudności, zgadza się?
W jej oczach pojawił się groźny błysk i chłopak już wiedział, że wkroczył na wrażliwy temat.
Poczuł ukłucie ciekawości, a w jego głowie zakwitło pytanie: kim właściwie była ta dziewczyna? I skąd uciekła?
— Być może. Być może miałam — wycedziła nienawistnie. — Ale to dlatego, że nie uczepiałam się jakiejś obcej grupy ludzi, żeby mi pomogli. Do wszystkiego doszłam sama. Chłopcy z Alabamy tego najwyraźniej nie potrafią.
— Chłopcy z Alabamy są zaradni, Knox — odgryzł się Casper. — Potrafią dotrzeć do określonego celu na różne sposoby. Ja łapałem stopa. Tobie też radzę. Przynajmniej nie zgubisz się w lesie następnym razem.
Gdyby mogła, zapewne by mnie udusiła, pomyślał.
I ja ją też.
Gdyby mogli, zapewne patrzyliby się na siebie bez końca, aż w końcu doszłoby do czegoś więcej, niż tylko ostrej wymiany słów. Knox być może rzuciłaby książkę na bok, wstała i zakasała rękawy swojej fioletowej koszuli, by spuścić Casprowi łomot. Ten być może zdeptałby papierosa, wstał i uchylił się przed jej ciosem... Ale nic takiego się nie wydarzyło. Do akcji wkroczyła Stella.
— Stop, stop, stop. Mieliśmy grać w karty, okej? — Uniosła ręce w pojednawczym geście. — Zachowujecie się gorzej, niż te krokodyle. Masakra. Tylko patrzeć, jak poodgryzacie sobie ręce.
Casper nagle coś sobie przypomniał. W przypływie gniewu nie potrafił ugryźć się w język.
— Knox to taka krowa, do której się podeszło od złej strony — prychnął. — Lepiej uważać, bo kopie. I gryzie.
— Zamknij się — warknęła ostro Knox. — Mam cię kopnąć? Proszę bardzo.
— Tylko spróbuj.
Dziewczyna wstała i ruszyła w jego kierunku, zaś on zgasił papierosa o ścianę i uczynił to samo. Ich kroki zadudniły na drewnianej podłodze. Casper minął śpiącego Clarka i już był przy niej. Wyższy prawie o głowę i patrzący z góry na tę chudą dziewczynę, której dłonie były zaciśnięte w pięści. Pachniało od niej dymem z ogniska i igliwiem. Fioletowa koszula w kratę wisiała na niemalże płaskiej klatce piersiowej. Twarz była umazana kurzem, ale wojownicza jak u Indianki.
— Mam gdzieś, skąd jesteś i czego to niby nie widziałeś, chłopcze z Alabamy — wycedziła przez zaciśnięte zęby. — Odpieprz się ode mnie. Odpieprz się od nas wszystkich.
— A bo? — Uśmiechnął się i skrzyżował ramiona.
— Będziesz miał ze mną do czynienia — odparła, zdeterminowana. Na pewien sposób jej determinacja była podobna do jego własnej, kiedy snuł w głowie plany zemsty, zaciskał dłonie w pięści i obiecywał sobie, że któregoś dnia znajdzie tego jednego człowieka i go dopadnie.
Najwyraźniej dla niej to liczyło się najbardziej. Trójka, nie czwórka.
Wtem pomiędzy nich wkroczyła Stella, znacząco zwiększając odległość, która ich dzieliła.
— Zamknąć się. Jasne? — Spojrzała na nich, jak niańka próbująca pogodzić dwójkę skłóconych dzieci. — Głupki. Nie wiem, o co wam poszło, ale zostawcie to na kiedy indziej. A najlepiej to na nigdy.
Popatrzyli na nią, a potem na siebie nawzajem, i gdzieś pomiędzy tymi spojrzeniami przemknęło kilka niemych słów. Jak ostrzeżenie, albo groźba. Tyle wystarczyło, by obydwoje zyskali pewność, że jeszcze do tej rozmowy wrócą.
W tyle dało się słyszeć przeciągłe ziewnięcie i na śpiworze usiadł zaspany Clark.
— Witam — powiedział, przecierając oczy. — Coś przegapiłem?
*******
Dzień dobry, jak tam życie? Też umieracie z gorąca?
Ten rozdział jest taki trochę krótszy, ale myślę, że przyda się taki. Jest i mniej akcji. No cóż, czasem się zdarza XD mam nadzieję, że takie luzniejsze rozdzialy Wam nie przeszkadzają ;) Będą się czasem pojawiać, ponieważ przydałoby się czasem trochę przerwy od akcji.
Jak wrażenia? Co sądzicie? :> Czekam z niecierpliwością na Wasze komentarze! Pamiętajcie, że szopy to ciekawskie stworzenia są, także wiecie co robić ;) xD
A tymczasem pozdrawiam!
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top