Rozdział 8

Kiedy już jako tako się ze sobą zapoznali, to jest oficjalnie sobie przedstawili (co w gruncie rzeczy nie było niezbędne, bo imiona wędrowców Casper poznał już wcześniej) i ustalili, że łączy ich wspólny cel - to jest nie dać się złapać - wyruszyli w drogę. Wędrowali niekończącą się szosą, jeden za drugim, jak małe gęsi podążające za swoją matką. Casper szedł pierwszy i to on był tą "matką" - ze wszystkich miał najszybsze tempo (ze względu na fakt, iż bardzo mu się spieszyło). Kolejny był Clark, a zaraz po nim Stella. Ostatnia "gęś", to znaczy Knox, oddzieliła się od stada i wytrwale kroczyła tuż obok, swoim tempem i swoim rytmem. Szli blisko pobocza, by w razie czego mogli łatwo uskoczyć w las i schronić się pośród drzew. Wsłuchiwali się w odgłos swych butów uderzających o asfalt i dobytku dzwoniącego o plecy. Liście drzew szeptały swoją melodię, mgły pasły się u stóp rozłożystych konarów, a czas powoli mijał, tocząc się niczym rozpasione bydło na spęd. Noc była w pełnej krasie, ale przez wszechobecne chmury nadal nie dało się dostrzec księżyca, toteż małe, podręczne latarki wytrwale rozpraszały ciemność, momentami niemalże paląc się w rękach. Casper mimochodem zastanawiał się, kiedy nadejdzie świt, który znacząco ułatwiłby drogę i pozwolił oszczędzić baterie. Żałował, że nie ma zegarka.

Nie minęło zbyt wiele czasu, kiedy znudzony Clark zaczął pogwizdywać sobie jakąś melodię.

- Przestań - powiedziała Stella. - Uszy mnie już bolą.

- To pośpiewaj ze mną. Wtedy mnie też zaczną i przynajmniej będzie ciekawiej.

- Prędzej zapuszczę włosy.

- No dalej, Stella. Zaśpiewajmy coś. Strasznie tu nudno. Nudno i głucho.

- Zaraz ci będzie jeszcze bardziej głucho, jak cię wepchnę do rowu.

- A niby jak miałoby mi się zrobić przez to bardziej głucho? - Uśmiechnął się cwaniacko Clark. - Prędzej tobie. Zamilknę i nie będzie miał ci kto śpiewać...

- I o to mi właśnie chodzi. - Stella wystawiła język, po czym podeszła do przyjaciela i pchnęła go w stronę rowu. Ryknęła perlistym śmiechem, kiedy ten się zatoczył.

- Cicho, bo spłoszycie wszystkie dziki w okolicy - powiedziała Knox beznamiętnie, nie odwracając się w ich stronę. - Już i tak wystarczy wrażeń, jak na jedną noc.

Clark popchnął Stellę w odwecie.

- Tak, jasne, dziki - prychnął. - Nie dam się na to nabrać. Chcesz mnie nastraszyć, prawda? Przyznaj się, Knox. Chcesz mnie nastraszyć.

- Nie, po prostu chcę, żebyś się zamknął.

- A... ha. W sumie na jedno wychodzi.

- Nie do końca.

Zamilkli. Przez kilka minut (dla niektórych cudownych, dla innych wręcz przeciwnie) dało się słyszeć tylko miarowe stukanie butów i cichy, chlupoczący odgłos, jaki przy tym wydawały. Jednak Clark długo w ciszy nie wytrzymał i w końcu musiał się odezwać.

- Ej, myślicie, że coś jeszcze nadjedzie? - Zrównał się z Casprem, po czym szturchnął go w bok.

- Co? - Ciemnoskóry chłopak zmarszczył brwi, wyrwany z zamyślenia.

Bądź co bądź, kiedy tamci się przekomarzali, on dryfował w otchłaniach swojego umysłu.

- Pytałem, czy myślicie, że coś jeszcze nadjedzie - powiedział punk. - No wiesz, samochód. Ciężarówka. Pojazd czterokołowy.

- Wiem, co to jest pojazd czterokołowy - burknął Casper, przewracając oczami.

- A wiesz może, czy nadjedzie?

Stella parsknęła śmiechem i klepnęła przyjaciela po plecach.

- Daj już mu spokój, Clark. Zamęczysz go. Raczej nie jest jasnowidzem, wiesz?

- No co ty, Stella, tak tylko się z nim droczę.

- Nie powinno nic nadjechać. Raczej nie. - Głos Knox zabrzmiał niczym nadciągająca z oddali burza. - To stara i rzadko uczęszczana droga, co zresztą widać. Musielibyśmy mieć sporego niefarta, żeby znowu na kogoś trafić.

- Byłoby całkiem śmiesznie, nie sądzicie? - rzucił Clark. - Tak natknąć się znowu na coś. Jakaś ciężarówa. Czy samochód. Czy inny pojazd czterokołowy...

Wtem nieoczekiwanie odezwał się Casper, który już od dłuższego czasu błądził myślami po podobnych horyzontach i doszedł do niezbyt przyjemnych wniosków.

- Mógł coś zauważyć. Te światła były blisko. - Jego głos był chłodny i ścinał tę wesołą kanonadę, niczym ostry nóż powietrze. - Zdecydowanie za blisko. Radziłbym się trzymać pobocza i wyciągać dobrze nogi, bo następnym razem możemy już nie mieć tyle szczęścia. Nie byłoby wcale śmiesznie, Clark.

- Byłoby śmiesznie, bo okazałoby się, że mamy po prostu kurewskiego pecha - wtrąciła Knox. Prychnęła pod nosem. - Ale zależy dla kogo.

Tym oto sposobem ucięła wszelkie dywagacje na temat kierowcy ciężarówki i między członkami grupy zapadła cisza, przerywana od czasu do czasu pogwizdywaniem Clarka, które Stella jeszcze czasem próbowała uciszać, częściej jednak dawała sobie z tym spokój. Knox szła w milczeniu, skupiona na drodze. Czasem jednak Casper czuł na sobie jej baczne, przenikliwe spojrzenie, jakby dziewczyna obserwowała go i sprawdzała. Nie potrafił się oprzeć wrażeniu, że jest w tym wszystkim coś mocno nieprzychylnego. Że dla Knox nie jest tam mile widziany.


Dlatego wkrótce zerknął w jej stronę, jednak ku własnemu zdziwieniu napotykał tam pustkę. Knox nie patrzyła na niego, tylko prosto przed siebie, jakby nic jej nie interesowało poza ciągnąca się drogą. Casper przyglądał jej się przez dłuższych kilka sekund, skonsternowany. Wydawało mu się, czy naprawdę go obserwowała?

A może z tego wszystkiego zaczynam popadać w pieprzoną paranoję.

Tak, paranoję. Pewnie za moment ubzdura sobie, że w cieniu tych drzew skrywa się Dayton, a w oddali słychać kroki Bena. Bena z nienaturalnie spokojną twarzą, głową wykrzywioną pod dziwnym kątem, powłóczącego noga za nogą. Krok za krokiem. Szur-szur.

Chłopak skrzywił się i potrząsnął głową, by odpędzić te wizje.

Opanuj się, świrze.

Wtem Knox na niego spojrzała, zaś on zdał sobie sprawę, że przez cały ten czas na nią patrzył.
Naprawdę poczuł się jak ostatni świr. Ale szybko zamaskował to kamienną twarzą i zaciętym spojrzeniem. Ten fortel działał zawsze. Pomagał maskować prawdziwe emocje, odczucia, myśli... w zasadzie to prawdziwe wszystko.

Światło latarki nie sięgało tak daleko, by pokazać mu detale jej twarzy, jednak i bez tego wyczuł nieprzyjazność i dystans bijące od dziewczyny. Znów odniósł wrażenie, że w powietrzu pomiędzy nimi zawisło ostrzeżenie, niewypowiedziane na głos. Ciekaw był, czy gdyby w pobliżu nie było Clarka i Stelli, Knox powiedziałaby mu wprost, co myśli.
W jakiś dziwny sposób, nie wątpił, że byłoby to coś w stylu "trzymaj się z daleka" lub po prostu "zjeżdżaj stąd". W ciągu tych kilku sekund, kiedy na siebie patrzyli, stało się to wszystko dla niego jasne.

Sorki, Knox, ale nie tędy droga. Jeśli myślisz, że mnie stąd wykurzysz, to się mylisz.

A potem... kiedy obydwoje zdali sobie sprawę, że żadne z nich się nie złamie, odwrócili wzrok. Obydwoje w tym samym czasie i obydwoje z lekkim grymasem niezadowolenia. Cóż, nie udało się. Może innym razem.


Zajęli się swoimi sprawami.


Casper nie potrzebował wiele, by znów znaleźć się w otchłani swojego umysłu. Nie potrafił przestać myśleć o tamtej ciężarówce, a słowa Clarka tylko wzmogły pytania kłębiące się w jego głowie. Nie wiedział, rzecz jasna, czy kierowca ich widział, chociaż obstawiał, że raczej nie. Bardziej martwiło go, czy pojechał dalej, w kierunku z którego on, uciekinier, przywędrował. Czy napotkał na swej drodze pokiereszowaną ścianę drzew? Jeśli tak, czy zdecydował się wejść dalej, lub wezwać odpowiednie służby? Czy odkryto już samochód i dwa ciała?

Nie miał bladego pojęcia, a im dłużej o tym myślał, tym bardziej narastał w nim niepokój i paliły do biegu mięśnie. Zaciskał palce na ramionach plecaka, starając się znaleźć jakieś logiczne wytłumaczenie na dręczące go pytania i tym samym jakoś się uspokoić, jednak było to niemożliwe. Nieważne jak mocno się starał, to wszystko wracało i dobijało się do jego umysłu, niczym ćmy do okna w ciepły, czerwcowy wieczór.
Dayton nieprzytomny na tylnej kanapie samochodu, jego koszulka w garści, gdy nim potrząsał i uczucie towarzyszące mu, gdy kolega się nie obudził. Wtedy jakoś tego nie zarejestrował, teraz z tego wszystkiego zaczęła wynurzać się pewność... Przestraszył się. Naprawdę się wtedy przestraszył. Tylko czego? Tego, że Daytonowi mogło się coś stać, czy tego, że przez to wszystko złapie ich policja?

Chyba obydwu tych rzeczy się bał.

No i Ben. Zamknięte oczy i ten niezdrowy spokój... Głowa wygięta pod nienaturalnym kątem. Zastygła niczym kamień pierś, która nie unosiła się i nie opadała.

Ben, z którym w pralni skręcał papierosy. Ben, który zawsze brał dokładkę, nieważne jak paskudne byłoby jedzenie i który zawsze się wkurzał, gdy Dayton robił sobie z tego żarty. Ben, który jednym kopniakiem wyważył tamte drzwi, dzięki czemu mogli wydostać się z budynku.

Psiakrew, Ben nie żył. Ben nie żył.


Po plecach przebiegł mu zimny dreszcz i coś ścisnęło go w żołądku.
Nagle, przez jedną trwożną sekundę, zapragnął odwrócić się i sprawdzić, czy Bena rzeczywiście nie ma. Kto wie, może faktycznie szedł za nim i powłóczył noga za nogą. Szur-szur, szur-szur...

Zrobił to, odwrócił się, a jego twarz ściągał dziwny grymas graniczący z przerażeniem. Rzecz jasna, nie napotkał tam Bena. Było za to spojrzenie Knox, baczne i czujne, tak przenikliwe, iż Casper miał wrażenie, że przewierca go na wylot. W porę się opamiętał i zasłonił maską prawdziwego siebie.
Prawdziwe emocje, prawdziwe myśli i prawdziwą historię stojącą za jego ucieczką i nim samym.

Ben nie żył.

A on, Casper, był uciekinierem, ale ściganym nie tylko przez policję. Po piętach deptały mu również jego własne grzechy.

************

Knox miała rację - faktycznie nic nie nadjechało. Przez następnych parę godzin, gdy wytrwale (choć z czasem coraz wolniej) szli, ciszę lasu zakłócały tylko ich własne rozmowy, bądź szelest spowodowany przez jakiegoś zwierzaka czmychającego w zarośla z obawy przed czwórką nieznanych mu istot. Noc zdążyła przeminąć, a niebo poszarzało, kiedy wędrowcy wreszcie opuścili las. Wokół panowała błoga cisza i spokój, charakterystyczne dla tych z początku dnia, kiedy to wszystko jest jeszcze świeże, czyste i nienaruszone. Jak biała karta, która czeka na zapisanie. Świat miał dopiero obudzić się do życia.

Szli powoli i ociężale, jakby z chwilą przekroczenia granicy lasu ktoś wypełnił ich buty ołowiem. Zmęczeni i brudni, wciągali w nozdrza zapach deszczu i gęstych traw porastających rozciągające się przed nimi pola. Kłęby mgły powoli przeprawiały się przez nie, ciągnąc za sobą ciężkie, szare ogony, otulając nieduże skupiska drzew (bo lasem nie można by tego nazwać) i nieliczne domostwa majaczące daleko na horyzoncie. Droga ciągnęła się w dal, a potem biegła na kilka różnych stron, z których każda była oznaczona starą, zardzewiałą tabliczką. Niebo było jeszcze szare i lekko zachmurzone, jednak lada chwila miała je zalać różowa poświata. Casper przystanął, popatrzył na to niebo, na te drobne chmurki i poranną szarugę i pomimo całego swego zmęczenia pomyślał, że jest ono piękne. Nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio miał okazję widzieć takie niebo tuż przed świtem, i to w pełnej krasie, a nie przez wąskie okienko swojej celi w poprawczaku. Oddychał głęboko świeżym powietrzem i podziwiał widok, a lekki wietrzyk bawił się jego włosami wystającymi spod wełnianej czapki.

- Niezły widok, co? - Clark klepnął go w ramię, wyrywając z zamyślenia. - Rany, bracie, dla takich rzeczy warto żyć. Całe to włóczenie się nabiera głębszego sensu, nieprawdaż?

Akurat on się nie włóczył, tylko uciekał, i to na drugi koniec kraju, ale ten fakt wolał przemilczeć. Zamiast tego zadał pytanie.

- Włóczysz się od tak? Dla zabawy?

- Nie do końca - odparł Clark, ruszając przed siebie. - Bardziej z przymusu. No i trochę dobrej zabawy też w tym jest, nie da się ukryć.

Casper podążył za nim. Szli teraz ramię w ramię.

- Więc dlaczego uciekłeś? - spytał, starając się nie brzmieć na zbytnio zaciekawionego.

Punk westchnął ciężko i przez chwilę Casper pomyślał, iż powie "to długa historia". Właściwie, to był tego pewien.

- Chciałem się włóczyć, a moi rodzice mieli wobec mnie inne plany. Tyle. To wszystko. Tak już czasem bywa, wiesz.

- Jasne. Wiem - rzekł Casper, nieco zamyślony. Pewna rzecz przyszła mu do głowy... - Długo już się tak błąkasz?

- Błąkam? Ja się nie błąkam - prychnął z uśmiechem Clark. - Ja podróżuję. Zwiedzam Amerykę, bracie, a to duża różnica. Bardzo duża. Jestem wilkiem wolno biegającym. Robię co chcę, i gdzie chcę, i kiedy chcę. Czaisz, bracie, bazę?

- Ta. Czaję, bracie, bazę - prychnął ciemnoskóry chłopak, wywracając oczami. - To długo, czy nie?

- Czy ja wiem? Parę tygodni? Szczerze, nie liczyłem dokładnie. W każdym razie, jak widzisz, jeszcze mnie nie złapali.

Musiał przyznać, że to niezły wynik. W istocie, Clark wyglądał na kogoś doświadczonego. Nie chodziło tylko o wygląd zewnętrzny, jego zaprawione w boju buty, czy plecak turystyczny. To biło z jego aury. Tkwiło w... całym nim.

Sam pragnął przez długi czas pozostać na wolności. A przynajmniej na tyle długi, żeby starczyło na dotarcie do Los Angeles i wykonanie misji.

- Jak ci się to udało? Jak to możliwe, że jeszcze cię nie zgarnęli? - zapytał Casper najbardziej niedbałym i niewzruszonym tonem, na jaki go było stać. Bardzo potrzebował tych informacji, a nie chciał przypadkiem wyjść na tego, kim w rzeczywistości był. Żółtodzioba, który dopiero co uciekł. I to z poprawczaka. - Zmieniłeś wygląd, czy jak?

- Wiesz, cała sztuka polega na tym, żeby nie dać się złapać. - Clark błysnął zębami w szerokim uśmiechu. - A ja tę sztukę opanowałem bardzo dobrze i muszę ci powiedzieć, fajnie mi się żyje.

- Co masz przez to na myśli? Co dokładnie rozumiesz przez "nie dać się złapać"? - Casper spojrzał na niego uważnie.

Clark chwilowo się zamyślił. Podrapał się po swojej chudej brodzie.

- No nie wiem, bracie - powiedział dziwnie tajemniczym tonem głosu. - Czy jesteś gotów poznać tę tajemnicę?

Casper zmarszczył brwi i rozdziawił nieco usta, jakby punk oznajmił mu właśnie jakąś niezwykle głupią rzecz. Sam nie wyglądał przy tym zbyt najmądrzej.

- Że co? - wydukał.

Clark pochylił się do przodu i gestem kazał nadstawić ucho.

- Czy jesteś gotów poznać tę tajemnicę? - spytał konspiracyjnie.

Cała ta sytuacja zbiła go z pantałyku, przez co zmarszczka na jego czole tylko się pogłębiła, zaś on przez chwilę po prostu tkwił w miejscu, zastanawiając się, czy stojący przed nim chłopak przypadkiem czegoś nie ćpał.

- Eee, tak? - Wykonał krok w tył. Nie lubił, gdy ludzie zanadto się zbliżali. Zwłaszcza obcy.

Wtedy jeszcze nie wiedział, że niedługo przyjdzie mu zrewidować swoje poglądy.

Clark wyprostował się, wsparł pod boki, a na jego twarzy zagościł uśmiech.

- Dobra. Ale najpierw przybij żółwika - powiedział.

- Że co?

- Przybij żółwika. - Clark wyciągnął w jego kierunku pięść. Na jednym z kościstych palców miał sygnet.

Casper popatrzył na tę pięść, potem na Clarka, a potem znowu na pięść.

- Po co mam przybić żółwika? - Spojrzał na punka nieufnie. - To niby jakiś warunek poznania tej twojej tajemnicy, czy co?

- Po prostu przybij żółwika. - Clark niezrażony potrząsnął pięścią. - No dalej. Przybij.

- Dziwny z ciebie gość - stwierdził Casper, po czym niechętnie wyciągnął rękę. Wywrócił oczami. - No dobra. Niech ci będzie.

Stuknęli się pięściami.

- A teraz słuchaj uważnie. - Wysoki blondyn znów ruszył przed siebie, po czym poprawił plecak. - Cały sekret w tym, żeby wyglądać na pewnego siebie. Ja jestem pewny siebie i też na takiego wyglądam. No i zmieniłem trochę wygląd. Wyglądam inaczej, niż zapamiętał mnie... niż zapamiętali mnie starzy. Czaisz?

- Ta... Czaję.

- Ściąłem włosy i takie tam, w każdym razie, nie żałuję. Ale przede wszystkim staram się zawsze sprawdzać teren, po którym chodzę. Wiesz, czy nie ma tam policji, albo jakiejś wścibskiej babci, a czasem pracowników kolejowych. No i jeszcze trzeba umieć szybko biegać, bo jak cię jednak wytropią, to fajnie nie będzie. Już raz prawie wpadłem. Rany, ale to była akcja! Normalnie jak z filmów z Jasonem Bourne'em! Prawie nie nadążałem, ale za to Stella biega super szybko, jak antylopa. Uwierzyłbyś?

I tak nawijał i nawijał, nieco zbaczając z tematu i wprowadzając Caspra w historię swojej brawurowej ucieczki przed służbami. Ten drugi z początku próbował zadawać różne pytania, które naprowadziłyby pogawędkę na pożądany tor. Jednak Clark niezbyt był skory do tego i ciągle się rozgadywał, na wszystkie tematy, tylko nie ten, który trzeba. Casper w końcu odpuścił i tylko szedł obok niego, trochę słuchając, a trochę nie. Wkrótce odpłynął myślami daleko.

Słońce wstało i oświetliło swym blaskiem rozległe pola oraz cztery zmęczone twarze. Wędrowcy wkrótce postanowili zatrzymać się na popas i chociaż Casper z początku miał ku temu obiekcje (zależało mu na czasie), w końcu musiał się zgodzić. Cała czwórka rozłożyła się spory kawałek od pobocza, za kępką krzewów. Chociaż wszystko było jeszcze mokre, z rozkoszą usiedli na dywanie z gęstej zielonej trawy. Nawet nieprzyzwyczajony do takich rzeczy nowy członek załogi. Dobrze było chwilę odpocząć i dać mięśniom wytchnienie. Bolały go stopy i nie wątpił, że wkrótce nabawi się odcisków.

Gapił się w zalane ciepłą poświatą niebo, gdy zdał sobie sprawę, że Clark, Knox i Stella gmerają w swoich plecakach. Wyciągnęli z nich jakieś dziwne, ofoliowane pakunki, niedużej wielkości. Skonsternowany, przyglądał się, jak wydobywają z nich... gałęzie.
Najzwyklejsze w świecie gałęzie.

- Co wy robicie? - spytał, nie mogąc powstrzymać zdziwienia w swym głosie. - Nosicie ze sobą drewno?

- No, a ty nie? - odpowiedziała mu Stella, unosząc wzrok znad wykonywanej roboty.

- Jak widać nie - odparł Casper, wzruszając ramionami.

- To lepiej zacznij - powiedziała Knox. - Jak się nie umie myśleć zapobiegawczo, to tak jest.

Chłopak odpowiedział prychnięciem.

- Wybacz, że nie jestem pogodynką i nie wiem, kiedy spadnie deszcz - powiedział, zanim zdążył ugryźć się w język.

Jednak czy on w ogóle chciał ugryźć się w język? Doszedł do wniosku, że nie. Nie tym razem.

- Więc marznij. Za głupotę się płaci.

Clark cisnął gałęzie na małą stertę.

- Spokojnie, ludzie, dobra? Weźmy się lepiej za ognisko - przerwał, a tamci w końcu umilkli, choć niezbyt chętnie.

Stworzyli prowizoryczne palenisko z kamieni, które udało im się znaleźć niedaleko pobocza. Z większych ułożyli nieduży okrąg, a mniejszymi wysypali jego wnętrze. Nagrodą za tą brudną, mokrą robotę było nieduże ognisko, które przyjemnie ogrzewało i rozpraszało cień nocy, który jeszcze się plątał tu i ówdzie. Czwórka włóczęgów rozsiadła się dookoła tego małego ognia. Knox, Stella i Clark wyjęli z plecaków puszki i, otwarte, ułożyli na kamieniach blisko płomieni.

Udawał, że to nie robi na nim wrażenia, że obozował już nie jeden w życiu raz. W rzeczywistości to wszystko było dla niego nowe: siedzenie na gołej ziemi przy ognisku, wciąganie w nozdrza zapachu dymu, wilgoci i łąk, patrzenie jak płomienie pożerają liche drewno i zamieniają czerstwy chleb w grzankę. Nigdy w życiu nie biwakował, ani się nie włóczył. Co tu dużo mówić - pochodził z dużego miasta. Był dzieckiem gorącego, przesyconego zapachem spalin Los Angeles, miasta które nocą było jaśniejsze, niż wszystkie gwiazdy na niebie. Chociaż nie mieszkał tam już od prawie czterech lat, doskonale pamiętał te wszystkie ulice, obryzgane graffiti ściany, szczęk szprych rowerowych, lśniące w słońcu lowridery i niebo. Bezchmurne, błękitne, z chmarą spalin unoszącą się nad konturami miasta.
Pamiętał też zakratowane okna, hałas samochodów i odgłosy wystrzałów, które często dawały się słyszeć w oddali, podobnie jak wycie syreny policyjnej. I strach mamy, kiedy razem z bratem wychodzili gdzieś z domu, chociaż ich okolica była względnie bezpieczna.

Otworzył swój plecak - ostrożnie, mając w pamięci tkwiący tam pistolet i pomarańczowe drelichy - i przepatrzył jego zawartość. Nie pamiętał już, co dokładnie spakował w nocy. Z niejakim zaskoczeniem wyciągnął butelkę wody i paczkę suszonego mięsa. Gdzieś tam znalazły się jeszcze krakersy i inne rzeczy, ale te drugie wolał zostawić sobie na inną okazję. Oczywiście nie umknął mu fakt, że wszystko było mokre, wszystko za wyjątkiem ofoliowanych przedmiotów.

Teraz, gdy słońce wspinało się coraz wyżej, Casper mógł dostrzec w całej trójce jakieś detale, których wcześniej nie widział za sprawą gęstej ciemności. Stella miała blizny po kolczykach - zdobiły jej jasną skórę tuż przy wardze i mały, prosty nos. Światło dnia codziennego jeszcze bardziej uwypuklało jej azjatyckie rysy, tak jak krótkie włosy uwypuklały okrągłą twarz.

Spodnie Clarka miały naszytą niewielką, pomarańczową łatkę na prawym kolanie. Jego szyję zdobiła bandana, której końce związał sobie z tyłu, i podobnie jak sam chłopak, wyglądała jak siedem nieszczęść. Brudna, wyświechtana i zakurzona, a przede wszystkim mokra jeszcze od deszczu. A jednak wisiała tam dumnie, zdawałoby się, od dawna.

Knox miała najbardziej nieufne spojrzenie z nich wszystkich. Pod grubymi, ciemnymi brwiami tkwiły zielone oczy, których blask przypominał wzrok kota czającego się w kępie trawy. Twarz była ostra, twardo ciosana, a policzki zaróżowione od porannego chłodu. Dziewczyna nieco zniecierpliwionym ruchem zagarniała je za uszy swoimi ubłoconymi palcami.

Musiał przyznać, że wyglądali jak pełnoprawni włóczykije. Dziwił się, że jeszcze nikt ich nie zgarnął.

- Więc - zaczął, unosząc do ust krakersa. Dopóki go nie ugryzł, nie zdawał sobie sprawy z tego, jaki jest głodny. - Może mi wreszcie opowiecie "tą długą historię"? Co was tu sprowadza? Jak, u diabła, znaleźliście się w tym wielkim lesie?

- Już ci mówiliśmy - odparła Stella. - Zgubiliśmy się.

- To wiem. Chodziło mi raczej o to, skąd w ogóle pomysł na to całe włóczenie się. Co was do tego skłoniło?

Cała trójka na moment zastygła w miejscu i nie odezwał się nikt. Casper przypatrywał im się czujnie.

Interesujące.

- Myślę - Knox nabiła na patyk kromkę suchego chleba i umieściła nad ogniem. - Myślę, że ty powinieneś pierwszy nam opowiedzieć swoją historię. Co, u diabła, robiłeś w tym wielkim lesie i jak się w nim znalazłeś?

- Pierwszy zapytałem. - Chłopak posłał jej piorunujące spojrzenie.

- I co z tego? Nas jest więcej. Jesteś obcy. W dodatku bez drewna.

- Otóż właśnie! - Stella machnęła łyżką. - No, Casper, słuchamy.

- Więc?

Jakby na potwierdzenie słów Knox płomienie strzeliły, a w niebo wzbiło się kilka iskier. Dziewczyna zdjęła z głowy przemoczoną czapkę i uśmiechnęła się lekko. Jej zielone oczy błysnęły złośliwie.

- Wygląda na to, że nie masz wyjścia - powiedziała. - Opowiadaj.

Spojrzał na nią, czując jak narasta w nim irytacja i niechęć do tej dziewczyny. Bądź co bądź, na pewien sposób utarła mu nosa. Czuł, że Knox go nie lubi, więc prawdopodobnie sprawiło jej to nie lada radość.
Obudziła się w nim chęć pokazania jej, kto tu jest lepszym zawodnikiem. Na razie jednak musiał się jakoś wykaraskać z niezręcznej sytuacji.

Wcześniej, jeszcze podczas wędrówki, zdążył obmyślić wszystko i utworzyć coś na kształt fałszywej tożsamości, którą będzie musiał przybrać na czas trzymania się z tą ekipą. Właściwie jedyne, co było w tym wszystkim prawdziwe, to jego imię, bo resztę tworzył zlepek jakichś losowych informacji, które posiadł w poprawczaku i nie tylko. Ludzie osadzeni w Woodland Hills byli prawdziwą skarbnicą różnorakich historii i rozmaitej wiedzy.

Jedyny problem tkwił w wędrówce po lesie i tym, że trudno było się z tego wytłumaczyć. Był jeszcze fakt, iż wygląd Caspra Brierleya zaskakująco dziwnie pokrywał się z wyglądem Caspra Johnsona, uciekiniera z poprawczaka. Ale z obydwoma rzeczami był w stanie sobie poradzić. Jakoś. Jakoś się to ogarnie, pomyślał.

- Jestem z Alabamy - powiedział. - Z takiego małego miasteczka, o którym pewnie żadne z was nigdy nie słyszało, bo leży na totalnym zadupiu. Gdzieś na zachodzie.

- Jak się nazywa? - zapytała Knox.

No właśnie, jak się nazywa...

- Abbeyville. - Wymyślił na poczekaniu, bawiąc się krakersem. - Jest cholernie małe.

Knox pokiwała z wolna głową, przetwarzając informacje. Choć Casper z zewnątrz pozostawał taki jak zawsze - chłodny, szorstki i niewzruszony - w głębi coś się w nim niespokojnie poruszyło. Tym czymś był strach. Wiercił się w miejscu i rozpychał łokciami, szepcząc, że wystarczy kilka niewłaściwych słów, by zagrozić misji...

- I przyszedłeś tutaj na piechotę? - podpytywała dalej Knox. - Zupełnie sam?

Casper wzruszył ramionami.

- Zupełnie sam. Ale nie na piechotę.

- To jak?

Chłopak udał, że zbiera słowa.

- Podobnie, jak wy, zgubiłem się - powiedział. - Zgubiłem się w tym lesie. Przyjechałem tam autostopem, kierowca takiej jednej ciężarówki zgodził się mnie przewieźć na pace. Potem wysadził mnie gdzieś w okolicach tego lasu i dalej poszedłem na piechotę. Tyle. Cała historia.

- Nie bałeś się sam? - spytał Clark. - Ja bym się trochę bał. W lesie mogą być dziki...

Stella prychnęła pod nosem i uśmiechnęła się szeroko. Jej pucata twarz pokryła się mnóstwem zmarszczek.

- Ty i te twoje dziki. Uważaj, bo jeszcze przyjdą i cię zjedzą.

- Dlaczego podróżujesz sam? - Knox zręcznie zdjęła z ognia swoją puszkę. - Wygodniej ci tak?

Casper podrzucił kawałek suszonego mięsa, niczym złotą monetę.

- Nawet nie wiesz, jak bardzo.

- To dlaczego nie oddzielisz się od nas i nie pójdziesz po prostu w swoją stronę?

Uznał, że to dobra okazja, by utrzeć jej nosa.

- Bo wilkołaki tak mają - powiedział tak poważnie, że aż sarkastycznie.

Clark parsknął śmiechem, Knox spochmurniała (właściwie to przypominała niebo przy nadchodzącej burzy), a Stella zaczęła pałaszować puszkowany gulasz.

- Szalenie zabawne - prychnęła Knox.

Na moment cała czwórka zamilkła. W powietrzu unosił się zapach mięsa, tłustego sosu i dymu z ogniska. Słychać było trzaskanie gałęzi i chrupanie krakersów, bądź starego chleba, z którego sporządzono grzanki. Co rusz ktoś pociągał ze swojej manierki, bądź butelki, jednak nikt się nie odzywał. Dopiero po chwili posiłek można było uznać za skończony. Puszki powyrzucano do rowów, a papierki do dogasającego już ognia. Casper wyjął z plecaka tytoń oraz bibułki i udało mu się skręcić papierosa, którego odpalił od rozżarzonej gałązki. Przyjemnie było zaciągnąć się dymem. Z fajką w ustach spakował swoje rzeczy i wstał, choć zmęczone mięśnie domagały się dłuższego odpoczynku.

Ruszyli naprzód.

- Macie jakiś konkretny cel? - zapytał Casper.

- A ty? - odparowała Knox.

- A wy? - Casper prychnął pod nosem.

- Do nikąd nie jedziemy. Tak się włóczymy - odpowiedziała Stella. - Gdzie nas dusza poniesie.

- Otóż to - skinął głową Clark.

Knox nie odpowiedziała.

- A ty? Masz jakieś miejsce, do którego chciałbyś pojechać? - zapytała Stella.

- Jak najdalej stąd - odpowiedział. Postanowił dodać trochę szczegółów do swojej historii, by była nieco bardziej barwna. - Ewentualnie Seattle. Albo Vegas. Byle nie ta dziura, z której się wyrwałem.

- Umiesz łapać pociągi? - zapytała niespodziewanie Knox. Po jej ustach błąkał się jakiś dziwny wyraz, coś na kształt tajemniczego uśmieszku.

- Co?

- Łapać pociągi - wyjaśniła. - Towarowe. Mógłbyś pojechać w kierunku Seattle, albo Vegas, czy innej dziury, i może dałbyś nam wreszcie spokój.

- Knox! - Clark posłał jej karcące spojrzenie, jednak ona nie wyglądała jakby ją to obchodziło. - Odpuść, co?

Casper uśmiechnął się w ten swój zimny, wyzywający sposób.

- Nie przepadasz za mną, co?

- Zgadza się, niezbyt. - Posłała mu równie zimny uśmieszek.

- Ona za nikim nie przepada tak naprawdę - rzuciła Stella. - Mało kogo toleruje.

- Przynajmniej mi się to opłaca - odgryzła się Knox. - Nie ufam byle komu.

- Jasne.

Przekomarzali się jeszcze przez chwilę, a potem szli już w milczeniu, wszyscy zmęczeni. Nie mieli już najmniejszych wątpliwości, iż ich celem było teraz znalezienie torów kolejowych i złapanie pociągu. Casper z każdą chwilą coraz boleśniej odczuwał skutki nocnej wędrówki i kiedy tak kroczył starą, asfaltową drogą, myślał o tym, jak cudownie byłoby móc położyć się w łóżku, wziąć prysznic, zjeść normalne, porządne śniadanie... Nawet ta gorąca, słodkawa breja zwana przez kuchennych owsianką z owocami nie wydawała mu się teraz tak zła. Ani pachnące syntetykami twarde łóżko.
Nie wyobrażał sobie wędrować tak przez cały dzień. Jednocześnie czuł, iż będzie musiał przywyknąć, i to szybko.

Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy znaleźli się przy moście w jakiejś zapomnianej mieścinie. Most ten był już dosyć stary i rzadko uczęszczany, co wykorzystały jakieś dzieciaki, żeby wymalować na nim graffiti. Oprócz tego, że nikt tam nie chodził, ważny był też fakt, iż znajdowały się tam tory kolejowe. Clark wyjaśnił mu wcześniej, że takie miejsca były najlepsze, jeśli chodzi o łapanie pociągów, ponieważ to tam najczęściej zwalniały. Dzięki temu dało się podbiec i wsiąść.
Gorzej, jeśli nie było gdzie.

Usiedli w cieniu, cała czwórka i czekali, mając już serdecznie dość wędrowania. Słońce wyszło zza chmur i zaczynało przygrzewać, niczego tym nie ułatwiając. Ubrania lepiły im się do pleców, a dobytek ciążył.

Drżenie torów, na których siedzieli, oznajmiło im, że oto zbliżał się upragniony transport. Zeszli i przyczaili się w pobliskiej kępie traw, a kiedy stary towarowiec wtoczył się pod most, podbiegli.
Nigdy w życiu nie łapał pociągów, jednak nie miał zbytnio czasu na zastanawianie się nad tym. Podobnie jak reszta, podbiegł i chwycił się drabinki, a potem odbił od ziemi i z walącym sercem wskoczył na drabinkę. Zanim odkrył, że pocą mu się dłonie, zdążył już wdrapać się po ścianie wagonu i ostrożnie wskoczyć do środka przez dziurę, w której kiedyś niewątpliwie znajdowały się drzwi. Zrobił to jako ostatni.

Knox najwyraźniej do ostatniej chwili miała nadzieję, że się go pozbędzie, a przynajmniej takie wrażenie Casper odniósł. Kiedy wkroczył do wagonu, dziewczyna odwróciła się i posłała mu tak wrogie spojrzenie, na jakie ją tylko było stać.

Co ty tu robisz?, zdawały się pytać jej oczy.

Chłopak wzruszył ramionami, z cieniem chłodnego uśmieszku na ustach.

Zostaję.

Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top