Rozdział 6
Tępe pulsowanie w czaszce zdawało się nie mieć końca. Otworzył oczy, by zobaczyć tuzin mroczków i zamazany obraz czarnego fotela. Patrzył na ten fotel i na te wszystkie mroczki, jakby nie do końca rozumiejąc, co się tutaj wydarzyło, jakby to wcale nie był wypadek, a jedna z tych nocy, kiedy to człowiek budzi się nad ranem z umysłem spowitym słodką mgiełką snu. Obserwuje wtedy pokój, czy skrawek kołdry, być może dostrzegając już jakieś jej detale za sprawą nadchodzącego świtu, a po chwili po prostu zamyka oczy i osuwa się z powrotem w objęcia snu.
Ale to nie była jedna z takich nocy, a on nie leżał w łóżku. Nigdzie nie było szorstkiej kołdry, ani wygniecionej po nocy poduszki, którą mógłby poprawić i podłożyć sobie jeszcze raz. Nie było niczego poza bólem głowy, mroczkami i jakimś dziwnym ciężarem przygniatającym prawą połowę jego ciała. Czuł ten ciężar na tułowiu i ramieniu, sam był wykrzywiony i zwrócony twarzą do okna. Czuł też pas wrzynający mu się w klatkę piersiową, mocno podtrzymujący go przez cały ten czas i chyba właśnie wtedy uświadomił sobie, gdzie jest, co się stało i że należało uciekać.
Serce zabiło mu mocniej, gdy po chwili przypomniał sobie wszystko, co się wydarzyło przez ostatnich kilka godzin. Zamieszki, walka z McCarthym, ucieczka, droga przez las... i sam wypadek. Chociaż tego ostatniego nie umiał dokładnie opisać - po prostu w pewnym momencie samochodem gwałtownie zatrzęsło i nagle zapadła ciemność. Tak to zapamiętał.
Poruszył rękami, by oswobodzić się z pasa samochodowego i wtedy poczuł, że to co go przygniatało, miało plecy, ramiona i szyję. Że oddychało. I że było człowiekiem. Namacalnym, prawdziwym człowiekiem.
Po karku spłynęła mu strużka zimnego potu, a oddech przyspieszył. W gardle coś go ścisnęło. Casper nie umiał określić, co ogarnęło go w tej jednej sekundzie. Strach? Obrzydzenie? Nie miał pojęcia, być może jedno i drugie, lecz nie było czasu na zastanawianie się nad tym. Spróbował zepchnąć z siebie ciało, a kiedy go dotknął, poczuł pod palcami szorstki materiał koszuli. Ciało zsunęło się z cichym łoskotem, jakby jękiem, i opadło na fotel, zaś wtedy Casper mógł dostrzec rozrzucone nogi Daytona i jego ubłocone trampki. Pomimo wszechobecnego półmroku wypatrzył też twarz. Zamknięte oczy, zaciśnięte usta - chłopak był nieprzytomny.
Cholera, co tu się stało?
Nie miał pojęcia, jak długo się w tą twarz wpatrywał. Widział znajome rysy. Kartoflany nos, usta, które jeszcze nie tak dawno wykrzywiały się w rozmaitych odmianach pendejos, ciskając je pod każdym możliwym adresem. Niżej była pierś unosząca się i opadająca w powolnym rytmie. Wdech i wydech. Jego oddech był cichutkim szmerem przypominającym pochrapywanie starego psa zwiniętego w kłębek pod kuchennym stołem. Deszcz bębnił o dach i okna minivana i tworzył ścieżki na zaparowanych szybach. Casper wciąż tkwił w miejscu, zapięty pasem samochodowym, z sercem znaczącym niespokojne tułaczki. Potarł skronie, tępy ból zaczął mijać. Czuł ulgę na myśl, że Dayton żyje. Nie potrafił za to pozbyć się wrażenia, iż pod maską tego względnego spokoju, tego deszczu bębniącego o szyby, kryło się coś dziwnego. Coś złego. Niczym cichy cień, przyczajony w ciemnym zakątku. Nie mógł pojąć, skąd się to brało.
Szybkim ruchem odpiął pas samochodowy.
— Dayton? — rzucił w zapadającą ciemność. Spojrzał w okno po stronie kolegi, a wtedy dotarło do niego jak szybko nadchodziła noc i że nie miał pojęcia, gdzie się znajdowali. Chyba pośrodku niczego, ewentualnie gęstego lasu. — Dayton? Słyszysz mnie?
Głos wciąż miał lekko zachrypnięty, a podczas mówienia trochę bolało go gardło, lecz w tamtym momencie specjalnie tego nie odczuwał. Wyciągnął rękę, złapał Daytona za ramię i energicznie nim potrząsnął.
— Stary, obudź się — powiedział głośno. — Słyszysz? Dayton, obudź się, do kurwy!
Chłopak pozostawał nieprzytomny, tak jak to miało miejsce chwilę wcześniej i nie mogło tego zmienić żadne szarpanie. Jego pierś nadal unosiła się i opadała w tym swoim powolnym rytmie, raz za razem, wdech i wydech, bez pośpiechu. Twarz pozostała nietknięta jakąkolwiek zmarszczką, czy innym grymasem oprócz tego, który świadczył o tym, iż Dayton wciąż dryfował w błogich odmętach nieświadomości. Casper puścił rękę przyjaciela i zaklął siarczyście. Spojrzał w lewo, po stronie kierowcy i wyciągnął szyję, aby sprawdzić, czy Ben i przemytnik również byli nieprzytomni.
— Ej! — zawołał. Kiedy nie otrzymał żadnej odpowiedzi, odezwał się głośniej. — Chłopaki, słyszycie mnie?
Z ich strony uświadczył jedynie grobowej ciszy. Zmarszczył brwi.
Co jest, do cholery?
Nachylił się, by lepiej ich widzieć.
— Chłopaki?
Gdy to zobaczył, krew odpłynęła mu z twarzy, zaś ręka zastygła w miejscu, zawieszona w połowie drogi pomiędzy ciałem Bena, a jego własnym. Poczuł jakby czyjaś sękata łapa zacisnęła się na jego sercu, mrożąc je lodowatym powiewem. Gotów był przysiąc, że wtedy bębnienie deszczu o dach i cichy szmer oddechu Daytona ustały i zastąpiła je pustka. Owa pustka była biała i pochłonęła nawet bicie jego własnego serca, tak że przez kilka długich sekund nie czuł i nie słyszał nic... dosłownie nic.
— Jasna cholera — szepnął strwożony.
Dosięgnął ręką Bena, a raczej chciał to zrobić, gdyż ta ruszyła się ledwie o centymetr. Puls, musiał im sprawdzić puls. Ta myśl pojawiła się tak nagle, jak przez mgłę, jak w jakiejś surrealistycznej wizji, a jednocześnie była prawdziwa. Musiał to zrobić. Musiał sprawdzić ich puls, uzyskać ostateczną pewność. Przecież wzrok mógł go zwodzić, prawda? To przez szok, albo ten wstrząs po wypadku, mogło mu się wydawać. Wszystko jedno, musiał sprawdzić ten cholerny puls.
Jednakże coś trzymało go w silnym uścisku, zbyt silnym, by mógł się wyrwać. Wpatrywał się w nich, nie potrafiąc się poruszyć. Własny oddech zaczął mu ciążyć.
Nagle zrozumiał, czym było owo dziwne wrażenie, które jeszcze przed krótką chwilą nie dawało mu spokoju. Było brakiem ich oddechu. Nie słyszał z ich strony najcichszego szmeru, a ich klatki piersiowe nie unosiły się i nie opadały. Prócz deszczu bębniącego o szyby słyszał tylko ten należący do Daytona. Kiedy lepiej się przyjrzał, dostrzegł pewne detale i w żadnym stopniu nie były mu one obce. Widok ten poruszył pewną strunę w jego pamięci i coś się w nim obudziło, coś co spało dniami, zaś nocami wyruszało na żer i siało spustoszenie. Wychynęło ze swojej nory i już było przy nim, już mroziło mu kark swym oddechem, już zaciskało szpony na jego ramionach. Za późno.
— Nie — powiedział nieobecnym głosem, wpatrując się w twarz przyjaciela i jednocześnie tak naprawdę jej nie dostrzegając. — Nie.
Twarz Bena nie była twarzą Bena, należała do kogoś innego. Rozczochrane blond włosy nagle stały się krótkimi, czarnymi kędziorami, zaś skóra nabrała ciemnej barwy. Tu i ówdzie dało się dostrzec kilka brązowych piegów, drobnych niczym ziarenka maku. Poza tym, jego skóra była wygładzona, bez śladu żadnych zmarszczek czy grymasów. Emanował z niej wręcz nienaturalny spokój, taki jakiego nie widywało się nawet podczas snu.
Był w eleganckim, starannie uprasowanym garniturze. Ostatni raz miał go na sobie podczas balu maturalnego, zaledwie dwa miesiące wcześniej. Czarne spodnie, czarna marynarka i śnieżnobiała koszula, a pod szyją krawat. Bal maturalny. Zakończenie szkoły. To wszystko wydarzyło się tak niedawno, a zdawało się być takie odległe... Jakby w innym życiu, w innym wymiarze. Dopiero co przymierzał krawat przed lustrem i narzekał, że wygląda w nim "jak jakiś napuszony elegancik", a teraz leżał tutaj, całkowicie bezbronny, z twarzą powleczoną nienaturalnym spokojem. Otaczał go tłumek ludzi i kwieciste wieńce - lilie i róże. Na nogach miał nowe, wypastowane buty, lśniły mroczną czernią obuwia, które zakłada się tylko raz w życiu, a właściwie to po jego zakończeniu. I z całą pewnością nie robi się tego o własnych siłach, ani nie z własnej woli, tak jak nie z własnej woli kładzie się ręce na klatce piersiowej i pozwala, by spleciono palce.
Casper przyglądał mu się. Stał blisko, z dłońmi zaciśniętymi na krawędzi trumny i śledził wzrokiem wszystkie detale jego twarzy. Wiedział, że niektóre jej elementy zostały specjalnie upiększone makijażem, tak by nie było widać śladów tego, co się wydarzyło, ale i tak nie mógł uwierzyć. Wyglądał jak... spokojne jezioro. Jak wschód słońca - kilka niezmąconych sekund, których nikt nie jest w stanie zbrukać.
Boże... Jak to możliwe, że pomimo tego wszystkiego, co mu zrobili, jest taki spokojny?
Nagle ktoś pojawił się z tyłu i położył mu dłoń na plecach. Ciężka, szorstka dłoń, ciężki szorstki dotyk. Wujek Ed.
— Już pora. — Jego głos zdawał się rozmywać i brzmieć z odległego krańca świata. — Już pora...
Teraz Casper otrząsnął się z odrętwienia, które zdążyło go ogarnąć i zaczerpnął powietrza, jakby nie oddychał od stuleci. Serce rozgorzało niespokojnym biciem, jakby - podobnie jak płuca - również przestało pracować. Zniknęła mglista kurtyna, za sprawą której jego oczy patrzyły, ale nie widziały. Zdał sobie sprawę, że wbijał palce mocno w fotel, równie mocno, co wtedy gdy zaciskał je na krawędzi trumny. Bolały niemiłosiernie.
Ukrył twarz w dłoniach i potarł oczy, chcąc pozbyć się wszystkiego, co widział i jak za każdym razem - nic to nie dawało. A on był tego aż nazbyt świadom.
— Kurwa... — Słowo wydarło mu się z ust niczym ciężkie westchnięcie. — Kurwa mać.
Bez zastanowienia wymacał ręką klamkę i otworzył drzwi, po czym opuścił samochód. Owiał go zapach deszczu i lasu, zaś ulewa przywitała chłodnymi ramionami. Casper oparł się o bok wozu i zamknął oczy. Wziął głęboki oddech, z całych sił zaciągnął się czystym, świeżym powietrzem, którego tak bardzo teraz potrzebował.
Tak cholernie nienawidził tych wszystkich pieprzonych obrazów. Pojawiały się najczęściej w nocy, w postaci koszmarów, ale czasem lubiły przychodzić tak po prostu, w ciągu dnia, i Casper nie miał na to najmniejszego wpływu. Nienawidził z całego serca, że znów jest tam, widzi jego i dzieje się to.
A on nie ma na to wpływu. Najmniejszego. Mógł tylko patrzeć i przeżywać wszystko na nowo. Jakby dryfował, wiecznie dryfował pod powierzchnią morza.
Poczuł, że coś w nim wzbiera.
— Jebać to — wysyczał, niczym obelgę w stronę największego wroga. Uderzył w bok wozu, a potem jeszcze raz, i kolejny, choć sprawiało mu to ból. — Jebać to wszystko!
Metal wydawał z siebie cichy jęk, który ginął pośród mroku lasu i wszechobecnej mgły, tak jak ginęły przekleństwa ciskane przez Caspra. I przez kilka sekund chłopak na to nie zważał, po prostu tłukł w ten samochód jak opętany, jakby tylko to się liczyło. W końcu emocje opadły, zaś on uznał, że to co robi, musiało wyglądać żałośnie. I z całą pewnością nic mu nie da, nie pomoże się stamtąd wydostać. Dlatego przestał i uspokoił rozgorzały oddech, tłumiąc w sobie gniew.
Jeszcze sobie to wszystko wynagrodzi. Opłaci mu się. Musi tylko być cierpliwy. A teraz wypadało się rozejrzeć i ocenić sytuację.
Ze wszystkich możliwych stron otaczał ich las. Wysokie drzewa zdawały się być murem odgradzającym od reszty świata, nie gorszym niż metalowa siatka poprawczaka zakończona drutem kolczastym. Zapadała ciemność, nadchodziła noc i nawet ptaki pochowały się do swych kryjówek, toteż słychać było tylko miarowe uderzanie kropli deszczu o liście. Casper nasłuchiwał, pragnąc wyłowić z owej kakofonii coś jeszcze - trzask łamanej gałęzi, chrzęst ściółki, szelest krzaków, przez które ktoś się przedzierał. Cokolwiek, co pozwoliłoby mu się zorientować w sytuacji i sprawdzić, czy ktokolwiek zauważył ich wypadek. Może droga, którą jechali nie była całkowicie opuszczona i ktoś jednak widział? Może ktoś miał lada chwila tutaj zejść? Chłopak czekał. Krew szumiała mu w uszach, a serce podskakiwało jak na rozżarzonych węglach. Nie potrzebował żadnych świadków, ani tym bardziej pościgu - chciał mieć po prostu pewność. Pewność, że za moment nie oślepi go światło czyjejś latarki i nie będzie musiał puszczać się biegiem na sam dół urwiska, by uniknąć schwytania.
Odczekał dziesięć sekund. Potem piętnaście. Dwadzieścia...
Nic nie usłyszał poza miarowym uderzaniem deszczu o listowie. Kap, kap, kap.
Po części odetchnął z ulgą, lecz pozostał czujny. Zaczął krążyć wokół samochodu. Spadli ze stromej skarpy, teraz to widział. Minivan spoczął maską do dołu, zatrzymany przez wysoką topolę, a przód miał wgnieciony, zaś szyby popękane. Najwyraźniej spadali długo, niekontrolowanie, dopóki nie uderzyli w drzewo, kończąc swoją podróż. Chociaż zapadała ciemność, dało się dostrzec, jaką wyrwę zrobił samochód w małych, karłowatych drzewkach, które miały dopiero co urosnąć. Nie było widać szczytu skarpy, co tylko utwierdziło chłopaka w przekonaniu, iż spadli ze sporej odległości. Spojrzał jeszcze raz na przód samochodu, na jego wgniecioną maskę i popękane szyby. Dostrzegał przez nie czuprynę włosów Benjamina. Jasny, niemal złoty blond kontrastował z bladą, woskowatą twarzą. Casper nie chciał wiedzieć, jaki ból musiał czekać osobę, która przeżyłaby coś takiego.
Cholera... nie wierzę.
Po prostu wpadli w poślizg i... i tyle. Światło zgasło, obraz na chwilę się zatarł, a teraz Benjamin nie żył. Tak po prostu - nie żył. A przecież jeszcze nie tak dawno... jeszcze nie tak dawno był tam z nimi. Casper miał wrażenie, że doświadcza jakiegoś cholernego deja vu. Nie pierwszy raz w życiu ktoś był, a za chwilę już go tam nie było, jakby czyjaś dłoń capnęła go jak pionek szachowy z planszy i po prostu sobie zabrała.
I tak mieli szczęście, że zginęli na miejscu.
Powoli zbliżył się o parę kroków. Wiedział, że powinien jednak sprawdzić ten puls. Powinien to zrobić, żeby mieć choćby tę kretyńską pewność, że oni naprawdę byli martwi, że faktycznie rozpoznał to z ich twarzy, a nie tylko sobie wymyślił pod wpływem jakichś wspomnień... Powinien podejść do drzwi, otworzyć je, dotknąć szyi Bena...
Skrzywił się z czegoś, co było mieszanką strachu, obrzydzenia i czegoś jeszcze. Wiedział, że może naprawdę nie dać rady. Wiedział też, że musi spróbować, po prostu dla samej pewności, iż jego przyjaciel faktycznie nie żyje. Tak więc podszedł bliżej i otworzył drzwi, akurat te od strony kierowcy. Kiedy to zrobił, mężczyzna przechylił się nieco na bok i prawie wypadł z samochodu, lecz jego bezwładne ciało wciąż podtrzymywał pas. Casper spojrzał na jego bladą jak ściana twarz, na te woskowate szczegóły. Wbił paznokcie w rękaw koszuli, chcąc powstrzymać znajome obrazy cisnące mu się przed oczy, lecz te były silne.
Ogarnij się, idioto, i po prostu tam podejdź.
Nie, nie mógł pozwolić, by to nim zawładnęło, nie teraz, nie w tym momencie. Zacisnął zęby. Mimochodem powiódł wzrokiem w bok, gdzie znajdowała się dolna połowa ciała kierowcy... i zrobiło mu się niedobrze. Odsunął się od samochodu, ale nie odwrócił wzroku, nagle po prostu tego nie potrafiąc. Zmusiły go do tego torsje, które wstrząsnęły całym jego ciałem. Zaczął kaszleć, pochylił się do przodu i oparł dłońmi o kolana, prawie zwymiotował. Sam nie wiedział co było w tym wszystkim najgorsze: widok, czy świadomość, że właściwie już kiedyś miał z czymś takim do czynienia. Może nie z wypadkiem samochodowym, ale pokiereszowanym trupem - owszem. Tylko, że tym razem nie było makijażu tuszującego całą tą zbrodnię, ani wieńców pełnych lilii i róż.
Walcząc z mdłościami, nagle zdał sobie sprawę, że z kieszeni na przodzie kurtki przemytnika wystawał jakiś przedmiot. Nie miał pojęcia, co to mogło być i w zasadzie nawet nie chciał tam patrzeć kolejny raz, lecz coś nie dawało mu spokoju i w końcu spojrzał. A wtedy zobaczył broń. Rękojeść pistoletu odcinała się na tle kieszeni kurtki, słabo, ale wystarczająco by dało się ją zauważyć.
Casper przełknął ślinę, a w jego głowie pojawiła się pewna myśl. Cholerna broń. Pieprzony pistolet. Potrzebował broni jak nigdy, wiedział, że bardzo mu się przyda. Problem polegał na tym, że należała do trupa. Co zrobić, wziąć czy nie wziąć? Zabranie jej niosło ze sobą wiele korzyści, ale... to wciąż była broń umarłego. Stykała się z jego ciałem.
Jasna cholera, myślał, co za popierdolony dzień. Nic nie szło po jego myśli, nic nie układało się tak, jakby tego chciał. Najpierw McCarthy, przez którego prawie nie wyszła ucieczka, a teraz ten cały wypadek... Może ta łapa, która zabierała pionki z szachownicy, postanowiła także zabawić się jego losem. Jego i całej pozostałej trójki, z tym, że Benjamin i przemytnik nie musieli się już niczym martwić. Mieli spokój na wieki.
No właśnie, spokój na wieki. Casper patrzył to na rękojeść broni, to na bladą twarz przewoźnika i resztę jego ciała zwisającą z samochodu na pasie. Dobrze wiesz, odezwał się jakiś głosik w jego głowie, że jemu ta broń już się nie przyda.
A przecież on sam miał misję. I w tej misji broń była jednym z najbardziej kluczowych elementów. Brak jakiejkolwiek niweczył mu tak naprawdę wiele możliwości, między innymi dobicia ofiary i odebrania sobie życia. Nie chciał, by jego ofiara, ta parszywa kanalia, przeżyła to, co zamierzał jej wyrządzić, więc kulka w łeb na sam koniec wydawała się najlepszym rozwiązaniem. Zaś on... cóż. Jak już będzie po wszystkim, jak policja wtargnie do tego budynku - przedwcześnie czy nie - zastrzelenie się będzie najszybszą z opcji. I najlepszą. Nie zamierzał gnić przez resztę życia w więzieniu.
Chyba właśnie ta myśl sprawiła, że podszedł powoli, krok za krokiem, do samochodu. Świadomość tego, co się stanie, jeśli w porę ze sobą nie skończy. Owe wydarzenia przebiegły przez jego umysł - trafi za kratki, dostanie wyrok, będzie musiał stawić czoło konsekwencjom wszystkiego co zrobił... a zimna twarz nie przestanie go już nigdy prześladować. Chyba, że wymyśli sposób, co, biorąc pod uwagę prawdopodobny rygor jakiemu zostanie podporządkowane jego życie, graniczyło z cudem. Raczej nie zdoła już stamtąd uciec, a co dopiero się zabić. Władze bardzo pilnowały takich więźniów.
Psiakrew, myślał wyciągając rękę po pistolet. A może nie myślał wcale? Może widział już tylko ten cholerny pistolet, wylot jego lufy i spust, za który pociągnie, gdy przyjdzie co do czego. Może.
Lecz było jeszcze coś. Bal maturalny, wypastowane czarne buty, zapach kwiatów i utraconego życia. Nienaturalny spokój. Jemu już było wszystko jedno, zdawał się wybaczać każde okrucieństwa i nie mieć za złe, że pokrzyżowano mu plany na przyszłość. Leżał sobie, z dłońmi na piersi i splecionymi palcami, całkowicie bezbronny. Spokojny. Jakby wybaczył.
Ale Casper? On nie wybaczył nigdy.
I w końcu go miał. Odsunął się na odległość kilku kroków, bacznie obserwując martwego, jak gdyby ten mógł wyciągnąć rękę i wyrwać swój pistolet. Serce biło mu jak oszalałe i tylko padający deszcz zdawał się je jakoś uspokajać, chłodzić, trzymać w ryzach.
Casper przyjrzał się broni, lecz w mroku dostrzegł tylko jej zarys i fragment rękojeści, która w dotyku przypominała trochę drewno. Chwycił pistolet tak, by było mu wygodnie i zarazem pewnie go trzymać. Uniósł oburącz lufę, po czym wycelował w pustą przestrzeń, wyobrażając sobie przeciwnika. Wyraz twarzy miał zacięty.
Charlie może i wybaczył. Ale ja nie.
Ruszył w kierunku bagażnika.
Chrzanić Bena, pomyślał, chrzanić Daytona, chrzanić to wszystko. Jeden nie żyje, a drugi sobie poradzi. Jakoś będzie musiał, nie jest przecież dzieckiem, nie będę go niańczył. A ja mam misję i muszę się stąd zbierać.
Czas go naglił, czuł to wyraźnie pod skórą, znajome mrowienie, które odezwało się wcześniej choćby w poprawczaku, podczas walki z McCarthym. Kto wie, gdzie była policja? Na pewno już ruszyli w pogoń, co do tego nie miał wątpliwości, nurtowała go natomiast kwestia tego, jak długo był nieprzytomny i co w tym czasie zdołały zrobić władze. Naprawdę mogli już być na tropie, może nawet znajdowali się niedaleko i tylko minuty dzieliły go od wścibskiego spojrzenia latarki, ujadania psów i głośnego "stać!", które przetnie powietrze jeszcze szybciej niż zrobi to pocisk wystrzelony z pistoletu. Jakkolwiek by nie było - musiał się pospieszyć.
Ruszył w stronę bagażnika. Potrzebował przeszukać samochód, na tyle na ile się dało, i zabrać wszystkie przedmioty, które mogłyby mu się przydać. Potrzebował jakiejś mapy, czy atlasu, czy czegoś w tym rodzaju, i miał nadzieję, że coś takiego znajdzie. Przecież w każdym samochodzie musiał być jakiś stary, zakurzony atlas, prawda?
Bagażnik ustąpił z sykiem, ukazując brzydką, żółtą wykładzinę i całą masę sprzętu wędkarskiego, teraz wszędzie porozrzucanego. Casper zmarszczył brwi, przyglądając się temu wszystkiemu. Na co komu tyle wędek? Było ich z pięć, różnych rozmiarów, różnych długości, walały się tu i ówdzie, a jedna z nich była chyba uszkodzona. Obok leżało też kilka toreb sportowych, również różnych rozmiarów. Jedna duża, druga średnia, a trzecia niewielka i właśnie z tej ostatniej wysypywały się przeróżne, plastikowe pudełeczka.
Wyglądały trochę jak te wszystkie pojemniki, do których pakuje się lunch. Z tą różnicą, że te były puste.
Dziwne.
Postanowił zanurzyć się głębiej w otchłań bagażnika. Przecież tamten facet jechał na przewóz, prawda? Dlaczego miałby do tego zabierać tonę sprzętu wędkarskiego i pustych pudełek? A ta "przesyłka", o której wspominał Ben?
Tutaj musi coś być, przeszło mu przez głowę, przecież to by było bez sensu. I nie pomylił się. Kiedy to zobaczył, poczuł się jak dzieciak, który odpakowywał świąteczne prezenty w bożonarodzeniowy poranek.
Przejrzał zawartość toreb, każdej po kolei i w każdej z nich była jakaś "część" tej przesyłki, dobrze ukryta pośród paczuszek z przynętą i kolorowych wabików. Znalazł stary skórzany portfel z pieniędzmi i paczkę zapałek, obydwie te rzeczy szczelnie owinięte folią i wciśnięte w boczną kieszonkę najmniejszej torby. Była też mała apteczka, składany nóż, a także latarka wraz z bateriami. Owy zestaw nie prezentował się jakoś podejrzanie, no może z wyjątkiem portfela z pieniędzmi, jednak mimo wszystko Casper musiał przyznać, że ten cały sprzęt wędkarski nie był głupim pomysłem. Pomimo całej grozy sytuacji kąciki jego ust nieznacznie drgnęły do góry w uśmieszku satysfakcji.
Dobra robota, Bethany.
W kolejnej torbie znalazł kawał folii brezentowej, mapę którą zaraz odłożył na bok i parę innych przydatnych drobiazgów. W ostatniej, największej, pod stertą starych ubrań leżał jakiś czarny plecak z różnymi przedmiotami, lecz Casper nie sprawdzał już dokładnie co, choć zdawało mu się, iż była tam butelka wody. Po prostu poprzekładał tam wszystkie znaleziska, które uznał za przydatne, a także rzeczy zabrane z poprawczaka.
Wciągnął jakieś stare, workowate dżinsy, które znalazł, i ukrył włosy pod szarą czapką z wełny. Zapiął brązową kurtkę prawie pod szyję, a kilka sztuk zapasowych ubrań złożył byle jak i wcisnął do plecaka. Po krótkiej chwili namysłu uczynił podobnie ze swoimi pomarańczowymi drelichami - nie chciał zostawiać za sobą poszlak, a już na pewno nie takich. Chwycił za broń i wtedy ją dokładnie sprawdził. Dwanaście naboi w magazynku, parę niewielkich rys na lufie, solidna rękojeść.
Nada się. W sam raz, by odstrzelić tego skurwiela.
Załadował pistolet z powrotem, wziął latarkę i był gotów do drogi.
Zamknął bagażnik i podszedł do drzwi od strony Daytona, po czym otworzył je i poświecił mu latarką prosto w twarz. Chciał się odezwać i podjąć ostatnią próbę obudzenia swojego kolegi, ale ostatecznie nie zrobił dlatego. Sam nie miał pojęcia, czemu. Chyba po prostu wiedział, że to nic nie da.
Powstrzymał przemożną chęć rzucenia okiem na Benjamina, zdając sobie sprawę, czyją twarz tak naprawdę zobaczy - woskową, spokojną niczym tafla jeziora. Zapięty krawat, czarne buty, elegancka marynarka. Bal maturalny. Róże i lilije... Trzasnął drzwiami, mając wrażenie, że to wieko trumny. Niemal słyszał ten lodowaty huk.
Miał mało czasu, wiedział to, albo wydawało mu się, że wiedział - sam już nie miał pojęcia. W każdym razie trawiło go naglące przeczucie zmuszające do tego, by wspinać się tak szybko jak to tylko możliwe, łapać za każdą możliwą gałąź i podciągać się w górę z całych sił i co jakiś czas nadstawiać uszu, by sprawdzać, czy ktoś nie idzie. Wciąż bał się, że oślepi go zaraz światło latarki należącej do któregoś z policjantów, zawyją psy, a silnik radiowozu rozgrzeje tę chłodną noc. Ten strach popychał go do jeszcze szybszych ruchów, jeszcze większych kroków i mocniejszego zaciskania palców na gałęziach i korzeniach drzew. Pistolet zabezpieczył i schował za pazuchą kurtki. Podeszwy trampek ślizgały się po mokrej ściółce, dłonie lepiły od błota, zaś deszcz nie przestawał padać. Wąski słup światła jego latarki ledwo rozpraszał mrok. Casper piął się w górę, a w głowie natarczywie krążył mu wymyślony obraz radiowozów policyjnych czekających na niego na szczycie skarpy.
Napięcie związane z tym pytaniem - czy na górze czeka policja? - niemalże rozsadzało mu żołądek. Zdawał sobie sprawę, że jeśli go tutaj dorwą, to będzie koniec jego planu. Dlatego tych kilka chwil, gdy wspinał się na szczyt urwiska, były najstraszliwszymi w jego życiu, a przynajmniej jednymi z najstraszliwszych. Czuł ten strach niemal na języku, gorzki posmak rzeczy, które nie chciał by miały miejsce.
Najpierw ujrzał mrok, a w zasadzie czerń, po której płynęła niewielka, wątła rzeczka. Ta czerń na pierwszy rzut oka wydawała mu się być bardzo znajoma, lecz dopóki drzewa nie rozstąpiły się przed nim całkowicie, nie miał pojęcia co to jest. Słyszał cichy szum wody - tak cichy, że ledwo słyszalny - i delikatny szum liści poruszanych przez wiatr. Potężne, wysokie drzewa wykonywały swój rytualny taniec. Casper wyszedł spomiędzy zarośli, mokry, spocony, z plamami błota na nogawkach spodni, zdyszany z wysiłku. Jego latarka rozpraszała mrok. Nagle jakby ktoś włączył pewien pstryczek w jego głowie i chłopak zrozumiał, czym była owa czerń. Była asfaltową drogą. Cholerną, głupią asfaltową drogą, po której teraz stąpał. I która, jak tylko okiem sięgnąć, była zupełnie pusta. Cudownie pusta.
Zanim zdążył się pohamować, zacisnął triumfalnie pięści, uniósł je w górę i wydał z siebie radosny okrzyk. Krzyczał głośno, z ulgi i radości zarazem, tak jak nie krzyczał w momencie opuszczenia poprawczaka, a krzyczeli Dayton i Ben. To było cudowne uczucie, móc tak dać upust emocjom i wiedzieć, że był bezpieczny. Na razie.
Opuścił dłonie i spojrzał w prawo, tam, skąd przyjechali. Widać było sporą wyrwę w roślinności w miejscu, gdzie spadli z urwiska.
Każdy, kto będzie tędy przejeżdżał, zorientuje się, że coś jest nie tak.
Popatrzył też w lewo, gdzie podobnych śladów nie było, za to droga zdawała się ciągnąć w nieskończoność i ziać czarną pustką. Światło jego latarki uwidaczniało płynącą asfaltem mini rzeczkę.
Nie zastanawiał się długo. Właściwie, to prawie wcale. Tylko gdzieś tam z tyłu głowy, wciąż siedziała myśl o dwóch przyjaciołach w potłuczonym samochodzie. Ale tkwiła też - jeszcze mocniej i silniej - myśl o przerażająco spokojnej twarzy. Twarzy człowieka, który wybaczył.
Ten facet jeszcze zapłaci za to, że tak cię skrzywdził, Charlie, pomyślał Casper. A potem puścił się biegiem i pochłonęła go noc.
************
Z początku tylko biegł - pędził ile sił, a adrenalina sprawiała, iż prawie nie czuł zmęczenia, ani palących z braku powietrza płuc. Trzymał się pobocza, gotów w każdej chwili uskoczyć w zarośla, gdyby zaszła taka potrzeba. Ale pomimo całej tej czujności, wciąż na skrzydłach niosła go radość ze swej wygranej i determinacją, by wciąż przeć naprzód. Chłodny deszcz, świeże powietrze i bezmiar drogi przed nim sprawiały, że czuł się upojony wolnością. Na pewien sposób tak właśnie było i z początku Casper prawie nie odczuwał faktu, że nigdy wcześniej w takim lesie nie przebywał.
Nie miał pojęcia, ile czasu minęło. Zdawało mu się, że całkiem sporo, jednak mógł się mylić. W każdym razie, w pewnym momencie musiał w końcu przestać biec i zatrzymać się, by złapać oddech. A potem ruszyć spokojniejszym krokiem, chociaż coś go w środku paliło, by biec dalej.
Latarka była nagrzana od ciepła jego dłoni i swojej własnej mocy. Wełniana czapka dawno już przemokła, dlatego na chwilę ją zdjął. Włosy były jego znakiem rozpoznawczym, ale tutaj - w środku lasu, w środku nocy - nie musiał się tym na razie przejmować.
Szedł, wciąż trzymając się pobocza. Droga raz opadała, raz się wznosiła, czasem zakręcała, a czasem po prostu parła naprzód. Jak dotąd szczęście mu sprzyjało i nie napatoczył się żaden samochód. Jeden raz tylko z lasu wyszła sarna, ale nie zdążyła się nawet dobrze rozejrzeć, gdyż Casper skierował na nią światło latarki. Oślepiona blaskiem, wystraszona, uciekła z powrotem w gąszcz.
Po jakimś czasie deszcz przestał padać tak mocno, wciąż jednak dawał o sobie znać. Pod butami nadal chlupała mu cienka rzeczka płynąca po asfalcie. Od czasu do czasu jednostajny szum drzew urozmaicała jakaś sowa swoim pohukiwaniem. Chłopak obracał wtedy głowę, w poszukiwaniu źródła owego dźwięku i musiał przyznać, że czuje się trochę nieswojo. Idąc i idąc, poznawał las i uświadamiał sobie, jak mało o nim wie i że wprawia go to w lekki niepokój.
Jak dotąd nie miał też pojęcia, gdzie się znajduje. W kieszeni miał mapę, ale wolał na razie jej nie używać, wiedząc, że to bezsensowne. Nie znał dokładnego miejsca swojego położenia. Musiał najpierw dotrzeć do jakiegoś miasteczka, czy stacji kolejowej, a dopiero potem ogarnąć ten problem. Pozostało mu już tylko iść naprzód i nie zatrzymywać się. Przyspieszył kroku. Zamierzał utrzymywać takie tempo najdłużej, jak tylko się da. Szedł i szedł, a z czasem mięśnie zaczęły mu sztywnieć z wysiłku. Nie zważał na to jednak, tylko zmuszał się do dalszej drogi. Co jakiś czas poprawiał plecak i odgarniał włosy - były teraz całkowicie mokre, spływały mu do tyłu w miękkich kaskadach. Patrzył to pod nogi, to znowu omiatał wzrokiem las. Chlupało mu już nie tylko pod butami, ale w samych butach też.
Nurtowało go wiele kwestii. Pierwszą była oczywiście policja i to, czy zdołali już odkryć samochód, czy wciąż szukali tropu. Casper w każdej chwili gotów był na ucieczkę, gdyby pojawili się na horyzoncie.
Ciekawiło go, czy Dayton już się obudził. Coś mówiło mu, że tak, bo przecież nie można być nieprzytomnym w nieskończoność, prawda? Jeśli tak, to czy zdołał uciec?
W tym przypadku też miał nadzieję, że tak. W gruncie rzeczy nie życzył mu źle - przecież byli przyjaciółmi.
Choć teraz, w głuchej ciszy lasu i ciemności, po tym co zrobił, miał wrażenie, że ta przyjaźń została zerwana.
Mówi się trudno, pomyślał i poprawił plecak na ramionach.
Zawsze są jakieś ofiary.
Wtem z gąszczu własnych myśli wyłowił go jakiś odgłos. Zdawał się być nikły, a potem przybierał na sile i niósł po lesie, niczym pieśń... bo w gruncie rzeczy to była pieśń, co Casper sobie uświadomił, gdy przystanął i dobrze się wsłuchał.
— I'm going there to see my mother...
Nie usłyszał reszty - zagłuszył ją dźwięk bicia jego własnego serca. Miał wrażenie, jakby skoczyło mu do gardła i chciało się za wszelką cenę przez nie wydostać. Chłopak rozejrzał się niespokojnie na wszystkie strony, nie mogąc dojść z której strony dobiegał dźwięk. Nieświadomie napiął mięśnie, gotów w każdej chwili biec.
I wtedy znowu usłyszał tę dziwną pieśń, śpiewaną młodym, męskim głosem.
— I'm going there...
Zaraz przerwał mu drugi głos, ewidentnie należący do dziewczyny.
— Clark, czy możesz nas nie uszczęśliwiać swoim wyciem? Do pełni księżyca jeszcze daleko.
Zaraz potem zaszeleściły zarośla i Casper spojrzał w prawą stronę, bo stamtąd właśnie dobiegał ten dźwięk. Chłopak stał jak wryty, przez chwilę nie mogąc pojąć tej sytuacji. Ludzie? Przedzierający się przez las w środku nocy? Ilu ich było?
— Mógłbym. Naprawdę. Ale nie dziś, Knox. Dziś chcę wyrazić swoją emocjonalną ekspresję i żal nad ludzkim losem. Czyli moim. To jest ten wspaniały skrót, o którym mówiłaś?
— Wyluzuj, wiem co robię. Zaraz się przekonasz.
Casper zgasił latarkę, po czym rzucił się w zarośla po lewej stronie drogi. Schronił się za jakimś dużym drzewem i przypadł plecami do jego kory, nieco się wychylając, żeby zaobserwować całą sytuację.
Cholera, cholera, cholera.
Wtem zarośla zaszeleściły. Wyszli spomiędzy drzew, zaś Casper obserwował ich ze swej kryjówki. Próbował dostrzec, ilu ich było.
— I co? — powiedziała dziewczyna. Casper usłyszał w jej głosie triumf.
— To gdzie teraz? — prychnął chłopak.
Casper nie słyszał, co mówią. Wykonał kilka powolnych kroków do tyłu, by dyskretnie wycofać się w gąszcz i zniknąć pośród drzew.
Najpierw pod jego butem z trzaskiem pękła gałąź, a potem nagle grunt usunął mu się spod nóg i chłopak poleciał do tyłu. Upadł na plecy, a powietrze uleciało z niego z cichym "uch", czego nie można już było powiedzieć o przekleństwie, które wymknęło mu się z ust.
Tamci szybko go namierzyli. Zanim zdążył wstać, już taksowały go zabójcze ślepia latarki.
Było ich trzech.
Bạn đang đọc truyện trên: AzTruyen.Top